Zygmunt Konieczny: nie ja jedyny zachwyciłem się dziwnością Piwnicy

Czytaj dalej
Fot. Joanna Urbaniec / Polskapress
Julia Kalęba

Zygmunt Konieczny: nie ja jedyny zachwyciłem się dziwnością Piwnicy

Julia Kalęba

- Żeby tworzyć, potrzebuję nie szkła pancernego, tylko ludzi - mówi Zygmunt Konieczny, kompozytor muzyki teatralnej i filmowej, twórca piosenki literackiej, legenda Piwnicy pod Baranami.

Przeszkodziłam w pracy?
Teraz? Komponuję głównie dla siebie. Nie ma nagrań z orkiestrą, nie ma w związku z tym żadnych zamówień na muzykę filmową, w której byłyby instrumenty żywe. Czekam i przygotowuję się na koniec pandemii, kiedy to wszystko minie, kiedy będę mógł się wreszcie wyżyć.

Tworzy pan do szuflady?
Nie mam wyjścia. W tej chwili jest dużo czasu wolnego, komponuję powoli. Wszystko przez pandemię, ona to, jak wiele innych rzeczy, niszczy. Ale też daje czas na przemyślenia, spróbowanie czegoś nowego w muzyce. W domu na ogół robię tak, że kiedy w radio usłyszę coś, co mi się nie podoba, to staram się skomponować w ten sposób, żeby mi się spodobało.

Ten sam utwór?
Nie, utwór powstaje całkiem nowy. Ale zachowuję w nim pewne założenia estetyczne, które przeczą założeniom utworu, który usłyszałem. Czyli można powiedzieć, że komponuję na zasadzie negacji. Skoro usłyszałem jedną wersję, to chcę być inny, i czuję, że trzeba to zrobić inaczej. Może się to wydawać dziwne, a widzi pani, mi to przychodzi dość naturalnie. Nawet pamiętam, jak byłem jeszcze uczniem szkoły muzycznej, chciałem poprawić Beethovena. Powiedziałem mojej profesor, że ja bym to skomponował inaczej.

Odważnie.
Wobec tego ona też się oburzyła. I dziś oczywiście tego utworu bym nie tknął. A jednak wydaje mi się, że założeniem kompozytora, twórców w ogóle jest pewien bunt i przekora. Na zasadzie: ja nie chcę w ten sposób. Albo: ja chcę inaczej.

Czy dla kompozytora pandemia jest, na przekór tym złym doświadczeniom, w jakiś sposób ożywcza? A może twórczość, która powstaje wewnątrz, nie podlega okolicznościom?
Wszystko zależy od tego, co nas pobudza do tworzenia. Witold Lutosławski tak bardzo nie chciał mieć kontaktu z tym, co dzieje się wokół, że zbudował sobie specjalny gabinet otoczony szkłem, żeby żaden dźwięk nie dochodził z zewnątrz. Inspirował się tym, co czuł, czyli jak to pani określiła - wnętrzem. A ja uważam, że wnętrzem tylko przekładamy to, co zobaczymy, poczujemy, usłyszymy z zewnątrz. Więc żeby się zainspirować, ja potrzebuję nie szkła pancernego, tylko ludzi. Teraz z pomocą przychodzi radio. Ale kiedy nie było pandemii, wychodziłem na spotkania towarzyskie do kawiarni, bo inspiruję się tym, co obok, życiem, rozmowami, innymi ludźmi. I trochę mi brak tamtych codziennych wydarzeń. Trudniej mi to wszystko przychodzi.

To ciekawe, jak spotkania i rozmowy można przełożyć na muzykę.
Ano można! Bo za wszystkim stoją emocje. Słowa dają emocje, sposób mówienia wynika z emocji, emocje można wyczytać z intonacji, a może jest jakaś intryga, która te emocje powoduje. Moja reakcja na te sytuacje też je ze sobą niesie. A teraz? Podam pani przykład. Przed moimi oknami nagle rozkopano ulicę. A wie pani, teraz więcej wygląda się przez okno. I patrzę kolejnego dnia, czy ktoś coś robi - nic się nie dzieje. Pojutrze - nikogo nie ma. Tydzień - nadal nic. Napięcie wewnętrzne wzrasta. Dwa tygodnie - nic. No to przecież to się robi prawie horror! I dopiero po miesiącu wreszcie ktoś się pojawił, dokopał dalszy fragment ulicy i wszystko zrównał. Odetchnęliśmy z ulgą, ale to było jednak emocjonujące i inspirujące. I może brzmieć jak dowcip, ale to sama prawda. Tak że różne emocje bierze się z różnych codziennych zdarzeń, czasem ważnych rozmów, a czasem błahych obserwacji. Natomiast niezależnie od pandemii, potem, kiedy już siadam do komponowania, zawsze robię to sam, w ciszy, w domu. Bo ostatecznie komponowanie to jest myślenie do wewnątrz. Więc sprawdzam, co mi w duszy gra.

A przeciwko pandemii się pan nie buntuje?
Oczywiście, jest jakaś wewnętrzna niezgoda na to, co się dzieje. Tylko że ona prowokuje do dość jednakowego buntu, w związku z tym tu potrzeba się buntować różnymi kontrastami. A na to z kolei w moim odczuciu pandemia trochę za bardzo osadza w miejscu.

Pytam, bo często w czasie z jakiegoś powodu szczególnie trudnym artyści dając upust swoim emocjom i artystycznym potrzebom, tworzą rzeczy nowe i ważne. Nie sięgając daleko, w roku 1956 powstała przestrzeń, w której było miejsce na twórczą wolność, i która stała się fenomenem PRL-u.
Rzeczywiście, pewna piwniczna działalność też była podsycana buntem i niezgodą. W Piwnicy pod Baranami była wspaniała polska literatura i pastisze literackie, powstawały inspirujące improwizacje, których nie dotyczyły żadne ograniczenia, to były improwizacje pełne, absolutna artystyczna wolność. Przy czym, gdy dzisiaj wspominam to miejsce, mam wrażenie, że w związku z tym brakowało nam pewnej dyscypliny. Że po tych pięciu, sześciu latach buntu powinniśmy wprowadzić pewne reguły. Ale dzięki temu przez lata powstawały tam interesujące, niesamowite rzeczy.

Opowie pan, jak się tam znalazł?
Była to końcówka lat 50. Ale Piwnica intrygowała mnie, jeszcze zanim do niej wszedłem, a właściwie zanim zostałem wprowadzony, bo pomógł mi w tym działający już tam kolega Mietek Święcicki. Jako uczeń liceum muzycznego śpiewałem w chórze w domu kultury, który znajdował się przy Rynku. Pamiętam, jak przechodząc obok Piwnicy, widziałem wchodzących do środka ludzi w czarnych swetrach, z brodami. Pewną tajemniczość i ciekawość tego miejsca podbudowywały też informacje w „Przekroju”. Więc na pierwszym roku Wydziału Kompozycji Wyższej Szkoły Muzycznej zwróciłem się do Mietka Święcickiego z pytaniem, czy mógłby mnie tam wprowadzić. Zgodził się, pod warunkiem, że napiszę piosenkę.

Tak powstała nie jedna, a dwie piosenki - do „Ballady o ogonie” Tadeusza Kubiaka i „Wiatru” Kazimierza Wierzyńskiego. A potem naturalnie i szybko pan w to towarzystwo wszedł.
Myślę, że trzeba było mieć duszę piwniczną. Wprowadziłem do kabaretu parę moich koleżanek i kilku kolegów, ale nie zostali na dłużej. W szkole muzycznej poznałem dziewczynę, która dobrze śpiewała, ściągnąłem ją do Piwnicy. Wykonała kilka piosenek, publiczność się nią zachwyciła. Ale ona stwierdziła, że ten klimat nie jest dla niej. Inni zostawali na dłużej, jak ja, na 40 lat.

Znalazł się pan w Piwnicy i w końcu zobaczył wszystko od środka. Co to było?
Z jednej strony artyści z Piotrem Skrzyneckim na czele, z drugiej tłumy wielbicieli, którzy wchodzili na prawie każdy kabaret. Zobaczyłem, że tą innością Piwnicy, dziwnością nie tylko ja się zachwycałem, ale dziesiątki osób, które okupowały widownię. A jak na widowni były tłumy, to – jeśli któryś z artystów się spóźnił – musiał albo próbować się przez nie przedzierać, albo wchodzić górą od ulicy, czyli oknem.

A ja myślałam, że oknem wchodziło się, ale później, już w nawiązaniu do spotkań na Placu na Groblach.
A to tam też! Widzę, że pani wtajemniczona.

Tylko nie wiem, co było najpierw.
Nie, najpierw wchodziło się do Piwnicy. Od strony ulicy św. Anny były przymocowane klamry, po których można było sobie zejść na dół. Następnie zwyczaj przeniósł się na Groble, gdzie w mieszkaniu Janiny Garyckiej na parterze kamienicy mieszkał Piotr. Piotr często po kabarecie zapraszał do mieszkania. Utrzymywał wtedy, że drzwi są zamknięte, ale to było nieprawdą. I dostawiał krzesło przed oknem. Każdy z zaproszonych gości, kto przychodził do niego późnym wieczorem - a byli to nie tylko ludzie Piwnicy, ale na przykład Adam Hanuszkiewicz z żoną - właśnie po tym krześle, przez okno, wchodził do mieszkania. I było to dla wielu, zwłaszcza nie tak młodych, bardzo atrakcyjne!

W tych latach w Piwnicy zrodziła się też piosenka literacka. Spotkałam się z opinią, że aby to mogło się zdarzyć, musiał się spotkać Zygmunt Konieczny, Piotr Skrzynecki i Ewa Demarczyk.
I jeszcze Joanna Olczak-Ronikier, Janina Garycka. Generalnie stała za tym grupa ludzi, którzy widzieli sens w komponowaniu muzyki nie do tekstów piosenkowych, tylko poetyckich, byli zainteresowani literaturą, poważniejszą muzyką, ale na potrzeby kabaretu.

Co każdy dołożył?
Piotr wspólnie z Janiną Garycką i Joanną Olczak-Ronikier narzucał pewien styl Piwnicy. Atmosfera tego miejsca umożliwiała komponowanie do tekstów literackich, ambitniejszych, podczas gdy w radio leciały przeboje głównie bigbitowe. Zanim wszedłem do Piwnicy, teksty były mówione, więc te utwory zacząłem interpretować muzyką. A teksty, które dostawałem od Piotra i Janiny Garyckiej, inspirowały mnie do trudniejszych piosenek, bo forma poetycka wiersza narzuciła mi pewną formę muzyczną. I Ewa Demarczyk, która do kabaretu dołączyła na początku lat 60., była tych piosenek znakomitą wykonawczynią. Szybko zrobiła furorę, a Piwnica stała się znacznie bardziej popularnym kabaretem. Karierę zaczęła też robić piosenka literacka.

Ogólnokrajową. W 1963 roku na pierwszym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu za "Karuzelę z madonnami", "Taki pejzaż" i "Czarne anioły" otrzymał pan z Ewą Demarczyk nagrodę specjalną.
Właśnie, specjalną. Piosenki zostały docenione, ale wtenczas uchodziły jeszcze za dość dziwne i nie bardzo mieściły się w znanej dotąd konwencji estrady. Ale nie minęło sporo czasu, a stały się modne. Do tego stopnia, że puszczano je w radio, a wkrótce były już przebojami.

I tak kończąc studia, był już pan znanym, nagradzanym kompozytorem…
Przy czym kiedy zacząłem wyjeżdżać z Ewą Demarczyk za granicę, do Paryża, Szwajcarii, do Włoch, musiałem na miesiąc, a czasem na dłużej, przerywać zajęcia na Wyższej Szkole Muzycznej i ostatecznie studiów nie dokończyłem. To taki błąd mojej młodości.

Żałuje pan?
Trudne pytanie. Trochę żałuję, trochę nie. Teraz myślę, że można było i skończyć szkołę, i wyjeżdżać. Ale wtedy muzyka nas pchała do przodu i miałem wrażenie, że stałem się już samodzielnym kompozytorem, że już sam sobie dam radę. Dla młodego człowieka to wszystko było szalenie atrakcyjne. Dostawaliśmy kolejne nagrody, naszej muzyki słuchano. Dzisiaj to już twórczość niszowa. Nie ma takiej siły oddziaływania.

A jednak doświadczenia z pracy nad takimi utworami przenosił i przenosi pan do pracy przy muzyce teatralnej i filmowej.
Ale to już są dłuższe formy. Kiedy pracuję nad muzyką filmową, nie myślę o pokazaniu jej przed zgromadzoną publicznością. Myślę o niej w innym kontekście - konkretnej sceny, bohaterów, całego scenariusza. Muzyka filmowa czy teatralna to osobne sztuki, rządzą się swoimi prawami.

A do piosenki literackiej czasem pan wraca?
Piszę jeszcze dla paru wykonawczyń. To osoby, które mają konkretne artystyczne potrzeby i założenia, chcą tworzyć w tym duchu. Ale takich osób jest dzisiaj garstka. Popularność biją zresztą jednak kontynuatorzy ducha bigbitowego, czyli muzyka rockowa albo popowa. Chociaż mody się zmieniają. Więc zobaczymy.

Julia Kalęba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.