Zwykły dzień w niezwykłej pracy. O codzienności ratowników górskich i błędach turystów opowiada Edward Lichota z TOPR

Czytaj dalej
Fot. Łukasz Bobek
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Zwykły dzień w niezwykłej pracy. O codzienności ratowników górskich i błędach turystów opowiada Edward Lichota z TOPR

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Latanie śmigłowcem, brawurowe akcje i ratowanie życia. Praca jak z filmu o Jamesie Bondzie. O tym, jak wygląda codzienność ratowników i na co uważać w górach - mówi Edward Lichota, zastępca naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i międzynarodowy przewodnik wysokogórski UIAGM/IVBV/IFMGA.

Co takiego jest w tej pracy?
Ratownictwo można traktować jak typowe zajęcie. A jednak nie jest to praca jak każda inna, jest wyjątkowa, ponieważ wypływa z chęci niesienia pomocy ludziom w górach, obcowania z przyrodą, wspinania się, uprawiania aktywności górskich. System pracy w TOPR pozwala też mieć trochę czasu wolnego, który wykorzystuję na przewodnictwo górskie. Kiedy patrzę na moją drogę zawodową, myślę, że nie zamieniłbym pracy na inną. Nie potrafiłbym patrzeć na góry tylko z daleka. Oczywiście bywają trudniejsze momenty, ale niczego nie żałuję. Praca w Tatrach wciąż mnie fascynuje.

Skąd miłość do gór?
Dzieciństwo spędziłem w Naprawie, gdzie miałem przed oczami całą panoramę Tatr i Babią Górę. To mnie pociągało. Najpierw były wycieczki szkolne, potem razem z kolegami wyruszaliśmy w góry. W 1986 roku zapisałem się do klubu wysokogórskiego, rozpocząłem pierwsze profesjonalne wspinaczki. W 1994 roku zapisałem się na kurs przewodnika tatrzańskiego i złożyłem podanie do TOPR-u, rozpoczynając staż kandydacki. Dwa lata później zostałem ratownikiem ochotnikiem. Miałem też zajęcia na kursie przewodnickim - tatrzańskim i międzynarodowym. Czułem, że coraz bardziej mnie to pociąga. Postanowiłem zostać bliżej gór. W późniejszych latach pracowałem jako ratownik sezonowy (zimą). Od 2005 roku jestem zawodowym ratownikiem TOPR-u.

Jak wygląda pana typowy dzień podczas dyżuru?
Plan dyżurów mamy rozpisany z przynajmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Pracujemy w systemie zmianowym: tydzień pracy, tydzień wolnego. Dyżur zaczyna się o godzinie 8 rano i trwa do 20. Nocne dyżury odbywają się w godzinach od 20 do 8. Dawniej częściej dyżurowałem w schroniskach, obecnie pełnię dyżury w centrali przy Piłsudskiego w Zakopanem. Kiedy jestem kierownikiem zmiany, odpowiadam za akcje ratunkowe i wyprawy. Statystycznie rano wypadków jest mniej, z samego rana mamy więc możliwość skorzystania z aktywności górskich, ze ścianki wspinaczkowej, z siłowni, możemy biegać, dbając o kondycję. Gdy coś się dzieje - idziemy w teren lub wysyłamy śmigłowiec. Wszystkie zgłoszenia trafiają do centrali, a ratownik dyżurny przekazuje je kierownikowi, który podejmuje decyzje dotyczące akcji ratunkowych. Jeśli jest potrzeba, kierownik przekazuje informację o wypadku załodze śmigłowca, który stacjonuje przy szpitalu w Zakopanem. W skład załogi wchodzi dwóch pilotów, ratownik pokładowy, dwóch ratowników medycznych oraz tzw. dołowy, który wraz z ratownikami medycznymi zostaje opuszczony na windzie przez ratownika pokładowego, by udzielić pierwszej pomocy poszkodowanemu.

Idąc rano na dyżur, ma pan uczucie niepokoju przed tym, co przyniesie dzień?
Nie. Mam pracę, którą bardzo lubię. Nie chodzę do niej z przymusu, praca ratownika daje mi dużo radości i satysfakcji. Jako przewodnik pracuję z ludźmi i prowadzę ich w góry. To wymaga pobudki o trzeciej lub czwartej nad ranem, a gdy pełnię dyżur, mogę pospać dłużej. Mówiąc żartem, perspektywa dłuższego spania jest fajna, a mówiąc bardziej serio, zarówno w jednej jak i w drugiej pracy miewam momenty stresowe. Czasem trafi się jakaś niebezpieczna wyprawa, są trudne warunki pogodowe, stroma ściana, bywa lawiniasto, jest wysoki stopień zagrożenia lawinowego, a ratownicy muszą iść. Jeśli się kieruje taką wyprawą, trzeba dobrać odpowiedni zespół, wziąć odpowiedzialność za ratowników, za akcję i poszkodowanego, do którego się idzie - wszystko to może stanowić psychiczne obciążenie, jednak staram się tego nie pokazywać i wykonywać obowiązki ze spokojem. W pracy ratownika przytrafiają się trudne sytuacje, ale muszę sobie z tym radzić.

Zdarza się, że podczas akcji ratunkowych góry zabierają również TOPR-owców.
To ryzykowna praca, wypadki się zdarzają. Byłem kiedyś na wyprawie, gdzie zginęło dwóch kolegów. Inni zginęli w czasie katastrofy śmigłowca, ratując życie poszkodowanym. W pracy ratownika ryzyko jest związane z warunkami pogodowymi, z terenem, w którym działamy, wysokością. Towarzyszy nam zawsze, pozostaje kwestia, jak sobie z nim radzimy.

A pan jak sobie radzi?
Ryzyko czasem trzeba podjąć, ale nie za wszelką cenę. W tej pracy również mogą przytrafić się błędy. Wówczas staramy się dyskutować, czy podczas akcji coś poszło nie tak. Zwłaszcza gdy zdarzają się wyprawy trudne, rozmawiamy o tym, czy w przyszłości postąpilibyśmy tak samo. Otwartość buduje naszą organizację, wzmacnia poczucie jedności, wspólnoty, zrozumienia. Traktuję moją pracę, jak każdy inny zawód, a że czasem jest ciężko... Z tym sobie radzę, bardziej mnie boli fakt, że prawo nam nie sprzyja. Jesteśmy traktowani jak inni pracownicy, ponieważ pracujemy do 65. roku życia. W pogotowiu zawsze młodość i siła przeplatały się z doświadczeniem i wiekiem. To zrozumiałe. Natomiast trudno sobie wyobrazić starszego ratownika biorącego udział w trudnej akcji, w czasie której trzeba iść daleko czy wysoko, albo dźwigać ciężary. W pogotowiu trzyma nas pasja, miłość do gór, chęć pomocy ludziom, ale tu nie ma kokosów. Po różnych akcjach rządzący deklarowali pomoc. Po akcji na Giewoncie trzy lata temu premier Morawiecki obiecywał podwyżki. I faktycznie były niewielkie pieniądze na pensje, ale... kosztem naszego wyposażenia. Na ubiór i sprzęt nie dostaliśmy w tym roku nic. Organizujemy się więc tak, jak potrafimy najlepiej, aby zapewnić profesjonalną pomoc na najwyższym poziomie każdemu, kto jej w górach potrzebuje.

Kiedy jest najwięcej wypadków z poważnymi konsekwencjami?
W lecie więcej turystów przyjeżdża w Tatry, więc i wypadków jest więcej. Dawniej mówiło się o tzw. martwym sezonie późną jesienią czy wiosną. Dzisiaj każdy ma dostęp do informacji o pogodzie czy kamer internetowych, więc ludzie przyjeżdżają w góry o każdej porze roku. Zdarza się, że jest ładna pogoda, ale w górach panują trudne warunki - wtedy też zdarzają się wypadki. Latem może być burza, wyładowania atmosferyczne, możemy natrafić na stare płaty śniegu. Jesienią występuje oblodzenie, jest krótszy dzień, może już sypać pierwszy śnieg. Zimą natomiast niebezpieczne są lawiny, bardzo twardy śnieg. I nawet jeżeli jesteśmy przygotowani, mamy czekan i raki, należy być czujnym, bo każde potknięcie grozi niebezpiecznym upadkiem.

Czy turyści są lepiej przygotowani do chodzenia po Tatrach niż kilkanaście lat temu?
Dobre wyposażenie usypia czujność. Dzisiaj turyści mają dostęp do sprzętu, którego kiedyś brakowało, ale niektórym brakuje zdrowego rozsądku. W ostatni weekend stycznia panowały w Tatrach ekstremalne warunki. Wiatr wiał z prędkością ponad 100 km/godz., zamieć ograniczała widoczność, był wysoki stopień zagrożenia lawinowego, a ludzie i tak wybierali się w góry. I czasami się zastanawiam, co sprawia, że idą w taką pogodę. Nawet jeśli to z pozoru nietrudna wycieczka.

Może wychodzą z założenia, że skoro już przyjechali, to żal nie pójść w góry.
A jeżeli przyjechałem z drugiego końca Polski nad morze i akurat jest sztorm, wysokie fale i zimno, to muszę wejść do wody? Tak samo z górami. Przy niesprzyjającej pogodzie można pójść do schroniska albo pochodzić po lesie szlakiem turystycznym. Ludzie uczestniczą w kursach lawinowych czy turystyki wysokogórskiej i niektórym się wydaje, że już wszystko wiedzą. Sądzą, że gdy zaopatrzą się w raki, uprząż, kask i buty, to znaczy, że są całkowicie przygotowani. Trzeba sobie zadać pytanie, czy już chodziłem w takich warunkach, czy jestem zimą w górach po raz pierwszy, jakie jest moje doświadczenie. Lepiej, aby zwyciężył zdrowy rozsądek, a nie chore ambicje.

Jakie błędy turystów są szczególnie częste?
Przede wszystkim brak zapoznania się z warunkami śniegowymi, czy sprawdzenia stopnia zagrożenia lawinowego. Jeśli ktoś ma rezerwację w schronisku, czy to oznacza, że musi tam dotrzeć za wszelką cenę? Kiedy są trudne warunki, zamiast dojść do schroniska najłatwiejszym szlakiem, po drodze chce przejść przez Kozią Przełęcz lub Zawrat albo wybiera się zbyt późno. Są turyści, którzy przeceniają swoje możliwości, mają wygórowane ambicje albo są nieprzygotowani do wędrówki. Czasem zdarza się niedostosowanie sprzętu lub ubioru do aktualnych warunków. Jeżeli jest dużo śniegu, w który zapadamy się po kolana, nie musimy mieć założonych raków. One będą wtedy przeszkadzać, może dojść do potknięcia, gdy ktoś zahaczy butem o nogawkę. A niektórzy, idąc w góry, stwierdzają, że jak nie dadzą rady, to zadzwonią po TOPR. Jednak ratownicy nie zawsze mogą przyjść na czas, a kiedy jest już ciemno, śmigłowiec nie poleci. Stąd oczekiwanie na pomoc może trwać kilka godzin. Zwłaszcza, gdy pogoda jest niesprzyjająca, jest mgliście, pochmurno albo silnie wieje. Ludzie dzwonią i są zdziwieni, że przyjdziemy dopiero za trzy godziny. Dawniej, gdy nie było komórek, turyści prosili o pomoc w naprawdę wyjątkowych sytuacjach. A dzisiaj? Bo ktoś się zmęczył. Bo nogi go bolą. To pytamy, czy trzeba pana nieść? Czy sam widok ratownika przywróci panu siły? TOPR wzywamy w trudnych momentach lub sytuacjach zagrożenia życia. Wielu turystów o tym zapomina.

Jak turyści tłumaczą się z błędów?
Zwykle, że nie wiedzieli, że w górach tak jest. Są sytuacje, kiedy nawet trudno mi sobie wyobrazić, co ich zaćmiło. Czasem turyści są zaskoczeni pogodą: na dole jest zielono i ciepło, a w wyższych partiach gór nawet w lipcu może leżeć śnieg. W miejscach zacienionych stare płaty śniegu mogą zalegać przez cały rok. Śnieg latem to dla niektórych atrakcja, więc próbują się ślizgać. W górę jakoś wyjdą, ale z zejściem jest już trudniej. Niektórzy mówią, że nie wiedzieli, że cel jest tak daleko, często przeceniają swoje siły i możliwości. Niby sprawdzą na mapie, ile potrzeba czasu, ale gdy idą pierwszy raz, a zrobią się trudniejsze warunki, to czas wędrówki znacznie się wydłuża. Kiedy jest ślisko czy mokro, tempo wędrówki nie jest takie samo, jak w letni, słoneczny dzień. W górach warunki zmieniają się bardzo dynamicznie. To często ludzi przerasta.

W jakich sytuacjach radzić sobie samemu, a kiedy wezwać ratownika?
To indywidualne. Nawet jeśli jestem w łatwym terenie, mogę się potknąć, uderzyć głową i może dojść do tragedii. A jeżeli jestem tylko zmęczony, ale muszę gdzieś dojść za wszelką cenę, bo mam wykupiony nocleg, to nawet jeśli wezwę pomoc, ratownik nie weźmie mojego plecaka i nie poprowadzi mnie za rękę do schroniska. Ratownicy za każdym razem muszą rozważyć sytuację, aby odpowiednio zareagować. Zdarza się, że teren jest dosyć trudny, ktoś idąc, nagle uświadamia sobie, że nie może ani iść w górę, ani zejść. W takim przypadku nie powiemy, żeby wracał po swoich śladach, jeśli dla niego jest to trudne, ale sugerujemy, by został, ubił dobrą półkę, by nie spaść, zabezpieczył się cieplnie i cierpliwie czekał na pomoc. Jeżeli jest ładna pogoda, staramy się wysłać śmigłowiec, żeby było szybciej. Wszystko zależy od indywidualnej oceny, ale warto żeby ludzie mieli świadomość, że śmigłowiec to nie taksówka powietrzna.

Gdy ratownicy będą pomagać osobie, która jedynie przeceniła swoje możliwości, ratowanie kogoś, kto będzie potrzebował pilnej pomocy w tym samym czasie, bo dostał zawału czy udaru może się przedłużyć. Nie ma nas tak wielu i nie czekamy w blokach startowych na wezwanie. Zdarza się, że brakuje ratowników, bo są na innej akcji, bywa że dzieją się dwie czy trzy wyprawy jednocześnie i zanim sms dotrze do ratowników ochotników, którzy są w domach, to może trochę potrwać. Apeluję więc o rozsądek. Zwykle nagłaśnia się sytuacje, że ktoś w klapkach wybrał się do Morskiego Oka. Jednak nie odnotowujemy z tego powodu wielu wypadków. Tamtejsza droga asfaltowa niczym się nie różni od deptaka w mieście. Bardziej zdumiewają mnie osoby, które, docierając do schroniska nad Morskim Okiem, nie popatrzą na zegarek i nie pomyślą, że zimą o godz. 16 jest już całkiem ciemno. Ostatni koń odjechał i nagle wielka tragedia, bo jest do przejścia 7 czy 8 kilometrów, a nie mamy nawet czołówki. Zdarzają się też turyści, którzy dzwonią do TOPR-u aby zapytać, czy potrafią wejść np. na Czerwone Wierchy czy inny szczyt. Czasem aż przerażenie bierze, czy oni na co dzień też są tacy bezradni czy tylko w górach tak mają.

Może gdyby pomoc TOPR-u była odpłatna, byłoby mniej niepotrzebnych telefonów?
Takie prawo obowiązuje w Tatrach słowackich. Jednak Słowacy nie pobierają opłat od rodzin ofiar wypadków śmiertelnych, ani w sytuacji, gdy uczestnikiem wypadku jest osoba nieletnia. Wpływy z tytułu opłat nie przekraczają u nich kilkunastu proc. kosztów utrzymania Horskiej Zachrannej Sluzby. Na Słowacji obowiązuje ubezpieczenie, na zimę góry są zamykane powyżej schronisk, a często wypadków jest jeszcze więcej niż u nas. Gdyby akcje TOPR były płatne, pewnie niejeden by się zastanowił, zanim zadzwoniłby po pomoc. Jednak z drugiej strony lepiej uniknąć takich zdarzeń, że ktoś nie zadzwoni, ponieważ nie ma wykupionego ubezpieczenia, a znajduje się w sytuacji zagrażającej życiu. Obecnie 15 proc. od ceny biletu wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego jest przeznaczone na TOPR, na utrzymanie służby ratunkowej i śmigłowca.

Ile nazwisk widnieje na liście członków TOPR?
Wszystkich ratowników jest około 300, w tej grupie znajduje się 43 ratowników zawodowych i około 30 sezonowych, którzy pracują zimą.

Jacy to ludzie?
Nie chciałbym szafować słowem bohater, bo chyba nikt nie przystępuje do TOPR-u dla bohaterstwa, ale dla chęci niesienia pomocy, pracy w górach, obcowania z przyrodą, pracy w terenie. To ludzie, którzy nie boją się podejmować ryzyka, odważni, umiejący współpracować. W naszych szeregach nie ma miejsca na indywidualności, liczy się zgranie i praca zespołowa. Ważna jest odpowiedzialność za siebie nawzajem. I zdrowy rozsądek. W TOPR pracuje wielu kolegów, którzy podejmują ryzyko związane z tym zawodem. Latają śmigłowcem często w ekstremalnych warunkach. Inni pracują w szpitalach jako ratownicy medyczni, jeszcze inni jeżdżą karetkami, są przewodnikami górskimi, instruktorami narciarskimi, grotołazami. Mamy wśród nas ludzi wyjątkowych, to bardzo ubogaca naszą organizację.

Był pan uczestnikiem wielu akcji w górach. Która zapadła panu w pamięć?
Jest wiele takich wypraw. Trudno zapomnieć akcję na Giewoncie podczas burzy, gdzie rannych zostało 157 turystów, a cztery osoby zginęły. Mam również w pamięci akcję wydobycia ciał grotołazów z Wielkiej Śnieżnej i wyprawę po licealistów z Tychów, kiedy pod lawiną zginęło osiem osób. Pamiętam też wyprawę pod Szpiglasową, gdzie zginęło dwóch ratowników. Takie historie zostają w człowieku na zawsze.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.