Zabójstwo „Pershinga” - początek końca Pruszkowa

Czytaj dalej
Fot. Fot. Lukasz Kaczanowski/Polska Press
Dorota Kowalska

Zabójstwo „Pershinga” - początek końca Pruszkowa

Dorota Kowalska

Andrzej Kolikowski, jeden z bossów Pruszkowa, zginął w grudniu 1999 roku w Zakopanym. Jego zabójstwo było kolejnym w ramach walki o wpływy, władzę i pieniądze. Rywalizacja gangsterów nie mogła skończyć się inaczej, jak rozbiciem największych grup przestępczych w Polsce.

To było jedna z najgłośniejszych mafijnych egzekucji. Andrzej Kolikowski, pseudonim „Pershing” odpoczywał w Zakopanym ze znajomym i przyjaciółką, Patrycją R. 5 grudnia 1999 roku byli na Polanie Szymoszkowej., „Pershing” chował rzeczy do samochodu, srebrnego mercedesa klasy S. Patrycja R. oddawała sprzęt w wypożyczalni sprzętu narciarskiego. Nagle, na miejscu pojawiło się dwóch zamaskowanych mężczyzn, którzy chwilę wcześniej wysiedli z zaparkowanego nieopodal Audi 80. Jeden miał broń maszynową obwiązaną reklamówką. Strzelał w powietrze, aby odstraszyć ewentualnych świadków. Drugi podszedł do „Pershinga.”
- No i co teraz? - zapytał. Strzelał w głowę, tułów i ręce.
Znajomy Andrzeja Kolikowskiego wskoczył do mercedesa, chciał się ukryć. Po egzekucji pobiegł do wypożyczalni po Patrycję R. Ta zabrała kluczyki od samochodu „Pershinga” i telefon komórkowy Kolikowskiego. Wyjęła z niego kartę SIM.
Nie pomogła szybka akcja policji i blokada dróg, zabojców nie udało się zatrzymać. Andrzej Kolikowski zmarł w szpitalu.
Uchodził za jednego z bossów mafii pruszkowskiej. Miał głowę do interesów. Pasjonował się hazardem i wyścigami konnymi. Kibicował Andrzejowi Gołocie, jeździł nawet na jego walki do Stanów Zjednoczonych. Utrzymywał kontakty z wicepremierem Ireneuszem Sekułą, ministrem sportu Jackiem Dębskim, współzałożycielem spółki Art-B Bogusławem Bagsikiem i właścicielem Zakładów Futrzarskich w Kurowie Wiesławem Peciakiem, pseudonim „Wicek”, korzystał z usług jasnowidza Krzysztofa Jackowskiego.
„Pershing” pod koniec lat 90. rósł w siłę. „Opodatkował” automaty do gier, a zarobione pieniądze inwestował w legalny biznes, założył chociażby wytwórnię płyt muzycznych. Zabójstwo Andrzeja Kolikowskiego było kolejnym w ramach walki o wpływy – a tak naprawdę początkiem końca Pruszkowa.
Ale zacznijmy od początku. Ewa Ornacka i Piotr Pytlakowski tak piszą w „Alfabecie mafii”:„Milicja zmieniona w policję dopiero uczyła się nowych obowiązków. Wszelkimi siłami odcinano się od PRL, przy okazji spuszczając ze smyczy tzw. osobowe źródła informacji, czyli agentów milicji i SB w świecie przestępczym. Wielu znanych w latach 90-ych gangsterów w poprzedniej dekadzie zajmowało się cinkciarstwem. Wśród waluciarzy SB miała mocną agenturę. Większość esbeków zweryfikowano negatywnie i rolę się odwróciły. Teraz oni stali się agenturą świata przestępczego. Gangsterzy wykorzystywali ich kontakty i znajomości z milicjantami przemianowanymi na policjantów, z prokuratorami, a nawet z sędziami. Wszyscy przestępcy, znani dzisiaj jako ojcowie chrzestni mafijnych grup, w latach 80-ych dziwnie łatwo wyjeżdżali do Niemiec (RFN) na wielomiesięczne pobyty. Bez problemów dostawali paszporty w czasach, kiedy nie było to wcale takie proste. Niemiecką mekką polskich złodziei był wtedy Hamburg i inne miasta nadmorskie. Bywali tam „Nikoś”, „Pershing”, „Wariat”, „Oczko”, a także podobno „Masa”, „Kiełbasa” i „Słowik”. – Istniał dyskretny nadzór ze strony SB nad pruszkowską bandą „Barabasza”. (…) To była swego rodzaju opieka. (…) Za czyny, które ludzie „Barabasza”, popełniali, można było trafić do ciupy na bardzo długo. A oni nie trafiali. (…) W „Uroczej” (knajpa w Pruszkowie w latach 80-ych), bandyci „Barabasza” zajmowali połowę sali, drugą okupowali milicjanci po służbie. (…) Po kilku półlitrówkach, lody przełamywano i dochodziło do ogólnego zbratania, stoliki łączono i pito wspólnie. (…) Tak rodzą się nieformalne więzi. (…) Dzisiaj już wiemy, że wielu zwykłych złodziei z czasów PRL, członków bandyckich grup dokonujących włamań i napadów, dzięki opiece ludzi z peerlowskich służb specjalnych w III RP zmieniło się w opromienionych sławą mafiosów, liderów „Pruszkowa”, „Wołomina” i wielu innych przestępczych grup zorganizowanych”.
Ireneusz P., pseudonim „Barabasz”, to postać niesłychanie ważna w historii polskiej przestępczości, albo jak kto woli – mafii. Postrach Żbikowa, zapomnianej przez Boga dzielnicy Pruszkowa: prymitywny, brutalny, ale charakterny, twardy, nieugięty. To był bandyta starej daty: grypsował, połowę życia spędził za kratkami. Wokół „Barabasza” w latach 80. zaczął się skupiać krąg włamywaczy, którzy zarabiali tak, jak on.
„Barabasz” był przestępcą, któremu żyć pozwały służby. W jego grupie obowiązywały zasady, dla kapusiów nie było w niej miejsca. Liczyła się lojalność i pełne oddanie grupie. Jarosław Sokołowski, pseudonim „Masa”, najsłynniejszy świadek koronny w Polsce spotkał „Barabasza”, kiedy chodził do siódmej, może ósmej klasy szkoły podstawowej.
- „Barabasz” przeszedł do szkoły po swojego syna, Sebastiana, który chodził do niższej klasy. Człowiek robił wrażenie: wielkie chłopisko, umięśnione, ze 130 kilo żywej wagi. Wszyscy z podziwem na niego patrzyli – wspominał potem.
Kiedy „Masa” po raz pierwszy zobaczył „Barabasza”, ten był zwyczajnym złodziejem mieszkaniowym. Dopiero potem przyszedł czas na pobicia, napady z bronią w ręku, poważne kradzieże. „Barabasz” był bezwzględny, bali się go w Pruszkowie wszyscy. Kiedy szedł chodnikiem, ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy. Taki lokalny Mustafa, pan Żbikowa.
Ale „Barabarsz” trafił za kraty, a kiedy wyszedł z więzienia na przełomie 1989 i 1990 roku, w gangsterskim świecie następowała właśnie pokoleniowa zmiana. Ci, którzy kiedyś podziwiali „Barabasza”, teraz dawali mu pracę. Zmieniał się też rodzaj przestępstw, z którego żył półświatek. Włamaniami zajmowali nieudacznicy. Zresztą, wiosną 1989 roku Irenuesz P. zginał w wypadku samochodowym. Jechał rozpędzoną Ładą i wpadł w poślizg między Pruszkowem a Komorowem. Źle ocenił i wóz i swoje możliwości, roztrzaskał się w drobny mak. A wtedy przyszedł najlepszy czas dla polskiej przestępczości.
„Polska mafia narodziła się w 1990 r. jednocześnie w dwóch miejscach - okolicach podwarszawskiego Pruszkowa i w środowisku Polaków przebywających w Niemczech. W Pruszkowie gang zorganizowali wychowankowie słynnego w czasach PRL bandyty „Barabasza”. W Niemczech skrzyknęli się złodzieje samochodów na czele z Nikodemem S., zwanym Nikosiem. Ambicje kierowania organizacją miał co prawda niejaki Zbigniew N., ale konkurenci podłożyli w jego aucie bombę i N. zamachu nie przeżył. Po zabójstwie Nikosia i jego dawnego ochroniarza Szwarcenegera oraz sukcesie w bitwie zgorzeleckiej Pruszków tryumfował. Można zaryzykować twierdzenie, że wyrósł na największą i najbardziej niebezpieczną przestępczą strukturę w Polsce. Poza Krakowem, gdzie jak dotychczas nie udało się ludziom z Pruszkowa zdobyć większych wpływów, podwarszawski gang opanował kraj. W większych miastach jego interesów pilnują (pilnowali?) rezydenci. Siatka jest szczelna i precyzyjnie skonstruowana. Być może do dzisiaj gang rósłby w siłę, gdyby nie przerost ambicji poszczególnych pruszkowskich watażków. Początkowo działali zgodnie, ale szybko zaczęli rywalizować o wpływy” – pisał Piotr Pytlakowski, dziennikarz, publicysta „Polityki”.
Po śmierci „Barabasza” władzę przejął Zbigniew K. „Ali”, po nim Janusz P. „Parasol” oraz Andrzej K. „Pershing”. Inne ważne postacie to Zygmunt R. „Bolo”, Andrzej Z. „Słowik”, Mirosław D. „Malizna”, Leszek D. „Wańka” oraz Wojciech K. „Kiełbasa”, kolega Sokołowskiego, czyli „Masy".
Mafia wołomińska była odłamem pruszkowskiej. Przejęła tereny na wschód od Warszawy. Tu rządzili bracia N., czyli „Dziad” i „Wariat”, Ludwik A. „Lutek”, Marian K. „Mańka”, Czesława K. „Cebera” czy Andrzeja Cz. „Kikira”.
Na czym zarabiali? Przemyt spirytusu, papierosów i narkotyków, nielegalne rozlewnie alkoholu i wytwórnie amfetaminy, haracze od kupców, restauratorów, właścicieli agencji towarzyskich, a nawet znanych biznesmenów. Napady na TIR-y, konwoje z gotówką, kradzieże samochodów. Ogromne pieniądze.
Nic więc dziwnego, że zaczęli rywalizować ze sobą, także dawni kompani. Pierwszy zapłacił za to „Ali”, odsunięty na boczny tor. Gorzej skończył Wojciech K., pseudonim „Kiełbasa”. Za bardzo się rządził. Zginął w lutym 1996 roku pod sklepem spożywczym w Pruszkowie. Zabójcy czekali w dwóch samochodach zaparkowanych po drugiej stronie ulicy. Nie miał najmniejszych szans, zakupy rozsypały się na chodniku. Kolejny był właśnie „Pershing”, on też za bardzo się szarogęsił, chciał jednoosobowo zarządzać Pruszkowem. Koledzy nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
Leszek D., pseudonim „Wańka”, jeden z liderów starego gangu pruszkowskiego zgodził się swego czasu na rozmowę z Piotrem Pytlakowskim i tak opowiadał o tej wewnętrznej konkurencji, która z czasem przerodziła się w rzeź: „Zginął Kiełbacha, Nikoś, Wariat, Pershing - to fakty. Ale to nie była wojna, to były beznadziejne rozgrywki ludzi. Jakby umieli ze sobą rozmawiać, to by nie strzelali i bomb sobie nie podkładali”.
„Wańka” początki grupy pruszkowskiej widział zupełnie inaczej, niż śledczy, którzy ją rozpracowali, czy chociażby „Masa.” Twierdził, że to media wylansowały grupę, a „Pruszków był normalnym, zwykłym miastem, z którego wywodziło się kilka osób. Różnych osób”. Jego zdaniem nie było żadnych założycieli ani szefów gangu pruszkowskiego: jedynie grupa kolegów, a czasem jedynie znajomych. Połączył ich wszystkich przemyt spirytusu na olbrzymią skalę. „W 1989 roku otrzymałem od grupy, nazwijmy ich urzędników państwowych propozycję, że jest taka możliwość z tym spirytusem, tylko że oni tego nie zrobią, czy ja bym się tym nie zajął?" - opowiadał w rozmowie z Piotrem Pytlakowskim. To byli funkcjonariusze tzw. służb. Chcieli procentu od zysków.
Sąd nie uwierzył w „grupę znajomych”, Leszek D. został skazany za założenie i kierowanie gangiem pruszkowskim, wymuszenie pieniędzy i udział w przemycie kokainy. Za kratami spędził 15 lat.
- Pruszków zastraszając, strzelając w kolana, a czasem zabijając niepokornych niemal podporządkował sobie wszystkie grupy przestępcze w Polsce. To był czas zmian systemowych i działy się rzeczy, które teraz nie mogłyby się wydarzyć. Obok Pruszkowa, już wtedy działało jednak w Polsce kilka mniejszych grup, które nie wytykały nosa ze swojego terytorium. Kiedy Pruszków został w części wyeliminowany z gry, wielu z tych pomniejszych bandytów dostało skrzydeł, więc pojawiła się grupa nowodworska czy mokotowska, ale i one zostały sukcesywnie przetrzebione – opowiadał mi swego czasu gen. Adam Rapacki, były podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, były podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, jeden z twórców Centralnego Biura Śledczego.
Bo też kres wewnętrznej walce dał nie kto inny, a Jarosław Sokołowski. Został zatrzymany przez policję w Korbielowie na Żywiecczyźnie, bawił u jednego ze swoich znajomych. Doniósł na niego jednego z handlarzy w Elektrolandzie Andrzej R., pseudonim „Rudy”. „Masa” miał od niego wymuszać haracz. W rzeczywistości Jarosław Sokołowski pożyczył mu ponad 100 tysięcy dolarów „na rozkręcenie interesu” i co jakiś czas zgłaszał się do niego po odsetki. „Rudy” oddawał pieniądze lub, jeśli mu ich brakowało, odsetki spłacał sprzętem elektronicznym, który kupował w Elektrolandzie. Nie wiadomo, dlaczego Andrzej R. zdecydował się na współpracę z policją. Jarosław Sokołowski wyszedł na wolność w połowie czerwca 2000 roku po pięciu miesiącach pobytu w areszcie, uzyskując status świadka koronnego. I zaczął sypać.
Pruszków, Wołomin to były silne, bandyckie grupy, ale jeszcze nie mafia. Mogły się jednak w nią zmienić, zaczynały łapać kontakt z politykami. Nie zdążyły, bo do akcji wkroczyło Centralne Biuro Śledcze.
Powołał je 15 kwietnia 2000 roku komendant główny policji, łącząc działające od 1994 roku Biuro do Walki z Przestępczością Zorganizowaną oraz działające od 1997 roku Biuro do spraw Narkotyków. Najlepszy sprzęt, najlepsi gliniarze, nowe zasady gry. Policja i prokuratura mogły przeprowadzać operacje specjalne, np. zakup kontrolowany, miały szerszą możliwość kontroli korespondencji, dostęp do niektórych baz informacyjnych, powołano wreszcie instytucję świadka koronnego.
- To był ostatni moment na tego typu działania, grupa pruszkowska zaczęła dominować w całym kraju – opowiadał mi Marek Biernacki, polityk, były szef MSWiA. - Niemal codziennie wybuchały bomby, albo dochodziło do strzelanin. Groziło nam powstanie wielkiej ogólnopolskiej mafii - tłumaczył.
Zeznania „Masy” też miały swoją wartość. Policja przystąpiła do akcji o pseudonimie „Enigma”, decyzję o jej rozpoczęciu wydał właśnie Biernacki, był wtedy ministrem spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Jerzego Buzka.
- Uderzyliśmy w Pruszków, zatrzymywaliśmy gangsterów całym kraju. To było jedno, skonsolidowane uderzenie, ale potem udało nam się wyłapać także tych, którym udało się uciec – wspominał Marek Biernacki. – Nie wszyscy byli zwolennikami przeprowadzenia tej akcji, niektórzy podnosili, że w miejscu starej grupy pojawi się nowa, być może jeszcze groźniejsza, jeszcze bardziej brutalna - tłumaczył Biernacki.
W 2003 roku m.in. dzięki zeznaniom Sokołowskiego sąd skazał szefów gangu pruszkowskiego na 7-letnie wyroki więzienia. W tym czasie prawie cały zarząd gangu już siedział w areszcie. W 2007 roku pierwsi szefowie grupy wychodzili na wolności.
Po rozbiciu „Pruszkowa” gang wołomiński starał się przejąć część interesów konkurentów, ale cały czas walczył o wpływy z grupą łomiankowsko-wołomińską kierowaną przez Jacka K. pseudonim „Klepak”, syna zastrzelonego w 1999 roku Mariana K., pseudonim „Mańka”. Tu także trup ścielił się często i gęsto. Część gangu wołomińskiego zginęła w porachunkach, część trafiła z kratki.
Ale wracając jeszcze do gangu pruszkowskiego, który uczył się rzemiosła u „Barabasza”, „Aliego” i starej pruszkowskiej recydywy, przed sądem sprawa grupy toczyła się kilka razy. Ostatni proces skończył się zresztą zupełną porażka wymiaru sprawiedliwości. W 2012 roku sąd zdecydował o skazaniu dawnego szefa Pruszkowa z lat 90. Janusza P., pseudonim „Parasol”, na półtora roku więzienia oraz uniewinnieniu dwóch innych przywódców gangu - Andrzeja S., pseudonim „Słowik”, i Zygmunta R., pseudonim „Bolo”.
„Stary „Pruszków” powraca! Bossowie gangu widywani są w kurortach, restauracjach i na meczach! Jak za starych „dobrych” czasów. Andrzeja Z. (53 l.), czyli „Słowika” widziano ostatnio w loży dla VIP–ów na stadionie warszawskiej Legii. Śmietance towarzyskiej nie przeszkadzała obecność byłego gangstera. Wybrańcy, których stać było na zapłacenie 600 zł, by pooglądać mecz przy winie i frykasach, nie okazywali mu wrogości. Wprost przeciwnie – przyjęli go jak swojaka. Wiemy też, że „Słowik” nie wyrzekł się starych kompanów. Widywany jest w towarzystwie Leszka D. ps. Wańka. Po wyjściu z więzienia panowie regularnie spotykają się i długo rozmawiają. Czyżby znowu coś razem organizowali? Ostatnio byli razem w Sopocie. Widać, że świetnie się dogadywali. Według naszych nieoficjalnych informacji „Słowik”, „Wańka” i „Malizna” odbyli niedawno już jedno „spotkanie na szczycie” w warszawskiej restauracji. Rozpracowujący gang pruszkowski nie mają wątpliwości, że członkowie zarządu Pruszkowa razem będą robić interesy” - pisał w 2013 roku „Fakt”. Artykuł, opatrzony był zdjęciami panów około pięćdziesiątki, przyzwoicie ubranymi, podjeżdżającymi pod restauracje całkiem niezłymi samochodami. Siedzieli przy stoliku i rozmawiali.
- Odbudowanie takiej grupy przestępczej jak Pruszków byłoby dzisiaj niemożliwe. Zmienił się także sam charakter przestępczości – mówił Marek Biernacki.
Podobnego zdanie jest gen. Adam Rapacki. Dlaczego niemożliwe?
- Z kilku powodów. Po pierwsze, służby policyjne dysponują dzisiaj potężnymi instrumentami prawnymi, których w latach 90. nie było. Mają lepsze systemy ścigania związane chociażby z konfiskatą mienia, czy kontrolą majątku obywateli. Lepsze systemy informatyczne, przepływ informacji jest dużo sprawniejszy - wyliczał generał.
Dzisiaj trudniej też kupić na czarnym rynku broń, czy materiały wybuchowe. No i sami śledczy mają więcej czasu i środków, aby zajmować się najtrudniejszymi sprawami, ale też przestępczość spadała w stosunku do lat 90. o 70 procent. Te procenty „robiła” także osławiona grupa pruszkowska.
Większość gangsterów kiedyś z nią związanych ma dzisiaj własne firmy, są biznesmenami, przynajmniej na takich się kreują. Ale też w XXI wieku zarabia się na wyłudzeniach VAT, dokonuje przestępstw podatkowych - nikt nie biega po mieście i nie wymachuje pistoletem.
A co do Andrzeja Kolikowskiego - strzelał do niego Ryszard Bogucki. Tym, który serią oddaną w powietrze próbował rozgonić ewentualnych gapiów był Ryszard Niemczy, za kierownicą Audi 80 siedział Adama K., pseudonim „Dziadek”. Wszyscy trzej przestępcy przybyli do Zakopanego pod fałszywymi nazwiskami.
W 2003 roku Sąd Okręgowy w Nowym Sączu skazał Boguckiego na karę 25 lat pozbawienia wolności za zabójstwo Kolikowskiego, Mirosława Danielaka, pseudonim „Malizna” na karę 10 lat pozbawienia wolności za zlecenie tego morderstwa. Sąd uznał, że powodem zabójstwa była chęć zajęcia przez sprawców wyższej pozycji w gangu pruszkowskim. W 2004 roku Sąd Apelacyjny w Krakowie utrzymał wyrok w mocy. W 2006 roku Sąd Najwyższy oddalił kasacje obrony obu przestępców jako „oczywiście bezzasadne”. Rok później za zabójstwo „Pershinga” został skazany Ryszard Niemczyk.
Ponoć Kolikowski swoją ksywę zawdzięczał energii, z jaką żył - był szybki jak pocisk. W 1994 roku przeprowadzono trzy nieudane zamachy na jego życie. W marcu eksplodowała bomba w pubie, w którym przebywał. Dwa miesiące później przestępcy z grupy wołomińskiej ostrzelali jego rezydencję, raniąc ochroniarza. W lipcu na parkingu przy torze Służewiec zdetonowano ładunek wybuchowy w jego mercedesie – „Pershing” przeżył, bo na krótko przed eksplozją wyszedł z samochodu. W Zakopanym nie miał tyle szczęścia.

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.