Wszystkie moje straty. O ciąży, traumie i odzyskanym życiu

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

Wszystkie moje straty. O ciąży, traumie i odzyskanym życiu

Katarzyna Kachel

Nikt nie jest na nią gotowy. Śmierć dziecka to dla wielu kobiet prawdziwy koniec świata. Oznacza nie tylko utratę przeszłości, ale też zaplanowanej przyszłości. W książce „Wszystkie moje straty” (wydawnictwo MANDO) głos mają te kobiety, które długo milczały, nie pozwalały sobie na żałobę, nosiły traumę przez całe lata. Oto historia Marii

RODZINA JAK Z BAJKI

Wszystkie te opowieści zwykle kończą się dobrze: superbohaterowie ratują rodzinę, ale jak im jeszcze mało, biorą się za cały świat – każdy je zna. Grałam w nich główną rolę, ale moje supermoce nie były aż tak magiczne, a tym bardziej nieskończone; baterie się wyczerpały. I choć długo mówiłam: „zdechnę, ale ugotuję i posprzątam, bo jestem idealną żoną i matką”, mój głos słabł, a ja znalazłam się w czarnej dupie. Musiałam pogodzić się z tym, że nie mam wpływu nie tyle na świat, ile na siebie, na moje osobiste ciało. Jestem Maria i nie umiem w konflikty. Mam 37 lat, świetnie mi idzie uśmiechanie się i mówienie, że wszystko jest dobrze i dam radę. Nie płaczę przy ludziach; kiedy tylko zaciska mi się gardło, zmieniam temat. Długo nie potrafiłam mówić o sobie, za to mogę godzinami opowiadać o sensie życia. Gorzej, gdy ktoś zapyta: „a ty właściwie czego pragniesz, czego się boisz?”. W dokumentach zawsze mam bałagan – niczego nie umiem znaleźć, nawet tych ważnych, ze szpitala. Na dwóch wypisach mam numery O03.0: poronienie samoistne.

Wszystkie moje straty. O ciąży, traumie i odzyskanym życiu

I

Pamiętam z dzieciństwa, że byłam cały czas przyklejona do mamy – właściwie wczepiona, tak że nie dało się mnie oderwać. Mieszkanie było małe; trudno się w takim schować, co najwyżej pod stół, a to wcale niedaleko od krzyków dorosłych. Zamierałam w bezruchu, jak podczas zabawy: „raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”, i czekałam, aż zrobi się cicho. Spod stołu widziałam niewiele, czasami nogi babci, która siedziała elegancko ubrana w swoje niedzielne rzeczy i nic nie mówiła. Może to był początek Alzheimera, a może rezygnacja, próba odcięcia od tego, co wydawało jej się nie takie, jakie być powinno. A potem było więcej kłótni, rozwód rodziców, szarpanie się, sąd i to poczucie winy, które niosłam z całą nabożnością niczym jakiś święty feretron. Może właśnie wtedy, a może dużo wcześniej postanowiłam, że sama sobie stworzę idealną rodzinę. W takiej rodzinie nie będzie cichych dni, odrzucenia, niepewności, za to będzie można spokojnie rozmawiać o wszystkim, płakać, kiedy potrzebujesz, i śmiać, kiedy ci przyjdzie ochota. W takiej rodzinie nie czułabym się niewidoczna – mogłabym wyjść spod stołu, może wtedy ktoś dostrzegłby, kim jestem. Tylko czy ja sama to wiedziałam?

II

Był piętnaście lat starszy ode mnie, ale nie sprawiał takiego wrażenia; właściwie wyglądał młodo, chodził w bluzach z kapturem i miał takie samo poczucie humoru, jak ja. Od razu znaleźliśmy wspólny język. I choć nie czułam tej różnicy wieku, być może podświadomie wierzyłam, że dużo starszy mężczyzna na pewno umie zaopiekować się rodziną. Że razem stworzymy sobie dom bez rozwodów, sądów, dzielenia majątku, alimentów, tylko „jak się masz, kochanie, jak się masz”. Miałam 23 lata i studiowałam kulturoznawstwo. On chciał mieć dzieci. I chyba nawet o tym nie rozmawialiśmy, po prostu postanowiłam spełnić jego oczekiwania. Wspaniale się odnalazłam w tej roli. Mogłam uruchamiać supermoce, czułam się potrzebna i wspierająca. Kiedy żadnych oczekiwań w danym momencie akurat nie było, sama je sobie wymyślałam. Idealna kochanka, świetny kumpel, partnerka do rany przyłóż. I taką też miałam być matką. W ciążę zaszłam błyskawicznie, czułam się dobrze, na wizyty do ginekologa chodziłam z lekkością i radością. Bycie w ciąży było wtedy dla mnie tak naturalne i normalne, jak jedzenie, trawienie czy oddychanie. Na położną szkoda nam było pieniędzy, więc jej nie wynajęliśmy. Szłam do szpitala z perfekcyjnie spakowaną walizką, doskonałym przygotowaniem teoretycznym, zaliczoną szkołą rodzenia i przeczytaną całą stertą poradników na temat rozwiązania. Teorię w trakcie porodu trafił jednak szlag – czułam się zagubiona, przestraszona i oszołomiona. Zaskoczyła mnie częstotliwość skurczy, akcja szybko się rozkręcała, a bolało tak, że mogłam wytrzymać tylko na stojąco. Nie miałam siły mówić ani dłużej stać, poprosiłam więc o znieczulenie. Do dzisiaj tego żałuję, bo przecież mogłam wytrzymać i urodzić lepiej. Po znieczuleniu akcja jeszcze bardziej przyspieszyła i kiedy Ksawery pojawił się już na świecie, zabrali go na obserwację – mówili, że to przez płytki oddech. Poczucie przerażenia i osamotnienia, którego doświadczyłam na sali porodowej, towarzyszyło mi jeszcze wiele miesięcy po porodzie.

III

Ksawery nie spał, za to dużo jadł, najchętniej ssałby pierś na okrągło, cały czas. Przyklejał się do mnie, a jeśli zasypiał, to na mnie albo obok – musiałam być blisko. Szybko zauważyłam, że mam w domu dwójkę małych dzieci, nad którymi mogłam roztoczyć swoje opiekuńcze, silne jeszcze ramiona. Było różnie; nie mieliśmy pieniędzy, traciłam poczucie bezpieczeństwa, kiedy w portfelu zostawało pięć złotych, wsiadałam w tramwaj i jechałam do mamy na obiad. Nie skarżyłam się, miałam to, co chciałam: rodzinę, dziecko, tylko że jakoś inaczej to wyglądało, niż planowałam. Nie dosypiałam, nie umiałam odpoczywać, funkcjonowałam w trybie automatycznym. Synek miał półtora roku, kiedy poszłam do pracy na pół etatu i znowu musiałam nauczyć się być w grupie – nie pasowałam tam. Zaczęłam kombinować, zastanawiać się, czego tak naprawdę chcę. Zmieniałam prace, szefowa w kolejnej z nich znęcała się nad pracownikami, a ja byłam świetnym obiektem do szykanowania: chronicznie zmęczona, wyczerpana, niezdolna, by zawalczyć o siebie, z niskim poczuciem wartości. Pisałam pracę magisterską, pożyczałam pieniądze od brata, a kiedy wracałam do domu, robiłam wszystko z przyczepionym do mnie Ksawerym. Coś krzyczało z tyłu głowy: „to nie tak miała wyglądać twoja wymarzona rodzina, co ty robisz Marysiu?”, ale nic nie mówiłam. Robił to za mnie Ksawery. Głośno odgrywał moje emocje, zasypiał z wrzaskiem, budził się z wrzaskiem, a kiedy wreszcie udawało mi się go odkleić od siebie koło pierwszej w nocy, szłam sprzątać, gotować, prać. Byłam jak moja mama: „zdechnę, ale stworzę nam wszystkim ten idealny dom”. Miałam mnóstwo supermocy, biegałam z prędkością światła, ogarniałam rzeczy nie do ogarnięcia, wymyślałam synkowi zabawy, uspokajałam, kiedy pojawiały się złe sny, potrafiłam rozciągnąć dobę i tak dalej – sporo tego było. Nie umiałam tego wówczas dostrzec, ale znajomi z pracy, którzy obserwowali, na jakich obrotach działam, mówili, że jestem w czarnej dupie. Że to nie jest normalne, że robię z siebie ofiarę. Wracałam do męża i słyszałam, że go nie doceniam, nie staram się albo staram za mało. Zamieniałam się powoli w kogoś, kim nigdy nie chciałam być, i działo się to poza mną; nie umiałam tego kontrolować, nawet w tych nielicznych momentach świadomości nie potrafiłam się powstrzymać. Ta miła, grzeczna, przytakująca Marysia wycofała się, a zastąpiła ją wredna, roszczeniowa, zrozpaczona kobieta, która mówiła mężowi, żeby szedł pracować na kasie w Biedronce. Pojawiły się ataki paniki, robiło mi się duszno, gorąco, nie mogłam zebrać myśli, uciekałam do łazienki, zamykałam się i nie mogłam wrócić do komputera. Przestałam jeść i tak to trwało przez kilka dni. Wymiotowałam wszystko, co próbowałam włożyć do ust. Trafiłam do psychologa, ale nie wzięłam zwolnienia, choć nalegał. Bałam się zemsty szefowej i tego, że stracę pracę. Ale kiedy Ksawery zachorował i nie miałam go z kim zostawić, poprosiłam o wypisanie L4. Wypowiedzenie czekało na biurku, kiedy tylko wróciłam z opieki nad dzieckiem. Byłam w amoku, świat się zawalił, moce przestały działać. Doszłam do ściany. Z mężem nie byliśmy w stanie się dogadać i powoli docierało do mnie, że mimo moich nadziei nic się nie zmieni. Tak będzie wyglądało moje życie – jeśli w tym związku zostanę, w końcu oszaleję albo ciężko się rozchoruję. Bycie matką w pełni sprawną fizycznie i psychicznie stało się moim priorytetem. Stanęłam przed wyborem: albo zostanę i będzie po mnie, albo odejdę i spróbuję nie fundować mojemu synowi dzieciństwa pełnego awantur i stresu, które znałam aż za dobrze. Nie chciałam, by musiał chować się pod stół. Kilka tygodni później wystawiłam mężowi rzeczy na korytarz w dużych workach na śmieci. Zaczęłam oddychać, poczułam słońce na twarzy – ogrzewało mnie, czułam jego ciepło. Pomyślałam, że dam radę.

IV

Kiedy dziś myślę o tamtym życiu, widzę chaos i zniszczenie. I może dlatego dobrze się czułam wśród ludzi, którzy byli popaprani jak ja, chcieli ratować innych, a nie potrafili uratować siebie. Wtedy pojawił się Antek. Nie było w tym żadnych fajerwerków, umierania z miłości, szło to jakoś spokojnie, bezpiecznie, inaczej. Widziałam w nim wszystko, czego nie znałam z dotychczasowych związków, i to mnie przerażało. Kiedy czegoś nie znam, uciekam – i tak zrobiłam. Nie wiem, czy bałam się, że zniszczę mu życie, że się nie uda. Nie wierzyłam, że mogę jeszcze stworzyć coś dobrego. I tak uciekałam przez pół roku, dwa razy dawałam mu kosza, ale się nie poddawał – nie zniknął nawet wtedy, kiedy usłyszał: „zostańmy przyjaciółmi”. Nie umiałam się odnaleźć w tej relacji, we krwi miałam uwodzenie, które w tym przypadku nie działało. Pamiętam, przychodził, ja gotowałam zupę, a on dołączał do Ksawerego, który układał wielkie konstrukcje z klocków na kuchennym stole. Było tak normalnie, jak nie pamiętam kiedy i czy w ogóle kiedykolwiek. Jakby garsoniera wynajęta obok knajpy z krabami, z oknem wychodzącym na śmierdzący śmietnik, zamieniła się w rodzinny dom. Na drugiej randce Antek zapytał mnie, czy chcę mieć jeszcze dzieci. Chciałam.

V

Ciąża z Ritą przebiegała planowo. Świetnie się czułam, miałam lekko podwyższony cukier, nic alarmującego, po prostu musiałam trzymać dietę. Pod koniec dziewiątego miesiąca poczułam rwące bóle nogi, które szły od uda; uciskały, było coraz gorzej, robiło mi się słabo i ciemno przed oczami. Szukałam pomocy, ale mówili, że jak macica się obkurczy, to samo minie. Ritka urodziła się w grudniu, a ja pocieszałam się, że obkurczanie następuje dosyć szybko, że muszę wytrzymać kilka tygodni, to przejdzie. Ale nie przechodziło. W Sylwestra już nie wstałam, stopa była niewładna, a badania wykazały przepuklinę, która naciskała na nerw kulszowy. Ludzie świętowali, nikt mnie nie chciał zbadać, szukaliśmy na szybko chirurga i terminu operacji. Szalałam z bólu, nie mogłam nawet wziąć środków przeciwbólowych, a pójście do łazienki urastało do rangi wyprawy na Mount Everest. Na jeden dzień odstawiłam córkę od piersi, by wziąć Ibuprom. Po operacji dość szybko stanęłam na nogi. Kryzys w związku pojawił się po kilku latach. Kupiliśmy dom, remontowaliśmy go, wszystko w środku nadawało się do wymiany, brakowało pieniędzy. Czułam się ciężko. Wychodziły z nas różne brudy, praliśmy je wspólnie i układaliśmy się na nowo. Pamiętam, tamtego dnia byłam nieswoja, zmęczona, zdenerwowana i Antek nagle rzucił: „weź, zrób sobie test”. A potem wszystko poszło błyskawicznie: kiedy jechaliśmy do szpitala, krew lała się ze mnie jak podczas obfitego okresu, a ja czułam ulgę. To naprawdę nie był dobry moment. Czy ten, kiedy znów podejmowaliśmy decyzję o dziecku, był lepszy? Bo przecież gdyby tak wszystko rozrysować na kartce i przeciąć ją na dwie strony, to po tej z minusami zrobiłoby się niemal czarno. Ledwo wygrzebaliśmy się z pieluch, nie ogarnialiśmy tego, co mieliśmy, oszczędności ładowaliśmy w remont, Antek po operacji kręgosłupa ledwo chodził, dopiero co się przeprowadziliśmy, w kuchni pomalowaliśmy beton niebieską farbą, by nie straszył – długo mogłabym jeszcze wyliczać. Ale chcieliśmy, bo przecież nigdy nie ma idealnego momentu na kolejne dziecko. Ten też taki nie był. Uzbieraliśmy pieniądze na nowe meble, ja wynosiłam stare, robiłam zakupy, szurałam nosem o ziemię. Zaczęłam się bać, włączały mi się znane z przeszłości programy, że znowu we wszystkim jestem sama, że cała odpowiedzialność spoczywa na mnie; kurczyłam się w sobie. Ta Marysia na zewnątrz była taka sama jak wcześniej, a ta w środku, pod skórą, zaczęła znowu chować się pod stół. Ogarniałam dzieci, które w pandemii nie chodziły do szkoły, dom i pracę, w której dostałam awans. Z drugiej strony doceniałam ten czas z rodziną, dom z ogrodem, do którego można było wyjść, chwytałam te momenty, kiedy psy kładły mi głowy na kolanach. Ginekolożka, do której chodziłam, dała mi na kolejnej wizycie test skali depresji Becka do wypełnienia. Prosty, można go znaleźć w Internecie, jakieś dwadzieścia pytań. Czy chcę się ukarać, czy czuję się winna, więcej płaczę, bywam zdołowana i czy mam myśli samobójcze. Nie miałam depresji, ale dziwnie się czułam. To był szesnasty tydzień, mieliśmy już imię dla synka, a najbliżsi wiedzieli, że czekamy na dziecko. Poszłam na zwolnienie lekarskie – bolało mnie bardziej niż zwykle, promieniowało na plecy, miednicę i nogi, a wieczorami padałam do łóżka jak kłoda. W Internecie przeczytałam, że w szesnastym tygodniu ciąży dziecko ma już około dziesięciu centymetrów długości (od szczytu głowy do pośladków), a nóżki to drugie tyle długości. I jeszcze że gdyby wielkość dziecka porównać do owocu, najlepiej pasuje awokado. Jego waga to około stu gramów. I Henio wyglądał tak, jak wyglądają noworodki, jego ciało miało naturalne proporcje. Jeśliby zgiął nóżki, to w całości zmieściłby się w mojej dłoni.

VI

Poród zaczął się w sobotnią noc. Wcześniej były zmęczenie, ból i niepokój; czułam się tak, jakby rozkładała mnie choroba. Podobnie jak wtedy, kiedy na świat pchała się Rita. Obudziłam się z bolesnym naciskiem na pęcherz i nagle zrobiło mi się ciepło między nogami, jakbym się zsikała. Szybko zaczęły się skurcze, a ja wiedziałam, że teraz już będzie szybko, że się rozkręca i pójdzie raz-dwa. Obudziłam Antka, a on zadzwonił po swojego tatę – nie wiem, nie słyszałam dokładnie, co mu powiedział. Sam nie mógł prowadzić przez chory kręgosłup, więc czekaliśmy, a ja zaczęłam krwawić coraz mocniej. Ostatnią wizytę miałam tego samego dnia rano, ale była bez USG, zwyczajna, nie oglądaliśmy Henia. Jeszcze wcześniej robiłam test prenatalny PAPP-A i dodatkowo genetyczny z krwi – różnie się nazywają: SANCO, Panorama, nie pamiętam dokładnie, który to był. Chcieliśmy wykluczyć wady genetyczne i wszystko wychodziło dobrze, do dwunastego tygodnia wręcz podręcznikowo – dziecko rosło i rozwijało się, jak rozwijać powinno. Co się stało: czy poród się zaczął, bo dziecko zmarło, czy może to całkiem coś innego? Głowa zaczęła mi pękać od całej armii myśli, których nie mogłam zatrzymać. Nie wiedziałam, co robić, byłam w amoku; czułam, że moje dziecko się rodzi, ale nie mogłam nawet w tamtym kierunku spojrzeć, nie byłam w stanie. Chciałam się odciąć, być tylko na górze, powyżej brzucha. Położyłam się, lało się ze mnie jak z wiadra, bałam się pójść do łazienki, truchlałam, że dziecko ze mnie wyleci. Przyjechał tata Antka, ale nie chciałam usiąść – powiedziałam, że nie wsiądę do samochodu, że mogę tylko leżeć, że muszę Henia w sobie zatrzymać. I był jeszcze jeden głos, że zawiodłam, bo przecież głównym zadaniem kobiety w ciąży jest chronić swoje dziecko. W tamtym momencie, kiedy odeszły mi wody, poczułam się tak, jakby moje ciało mnie zdradzało, zabijało moje własne dziecko, a ja nie miałam wpływu na to, co się dzieje. Mogłam tylko patrzeć i pocieszać się, że może nic strasznego się nie stało, bo przecież są dziewczyny, które krwawią, a potem rodzą, że może to nie koniec. Minęło sto tysięcy godzin do przyjazdu karetki, podczas których leżałam na kanapie, ograniczając wszelkie ruchy, nawet gałek ocznych. Czułam się jak w katatonii, stanie otępienia; nie wiedziałam, co się dzieje wokół, nie umiałam powiedzieć, gdzie są moje badania, Antek szukał ich po szufladach. Ostatkiem sił starałam się trzymać, powtarzałam sobie, że nie mogę się rozkleić, nie teraz. Kiedy usłyszałam silnik za oknem i do domu weszli ratownicy, zaczęłam tracić panowanie nad sobą, byłam bliska histerii.

VII

Jechałam do szpitala sama i bałam się, że zabrudzę karetkę, że krew wsiąknie w łóżko albo spłynie dalej strużką na podłogę, na buty ratowników, wypłynie z samochodu, zostawi długi ślad. Po takim śladzie będzie mnie można znaleźć. Chciałam, by zawieźli mnie tam, gdzie urodziłam Ritę, ale oni mieli swój rewir – czy jak to się nazywa – i wieźli mnie do Pruszkowa. „Naprawdę?”, dopytywałam, to miejsce kojarzyło mi się z mafią, rzeźnią, może niesprawiedliwie, „ale dlaczego akurat tam?”. W szpitalu było cicho, nawet spokojnie, siedziałam na korytarzu w wózku, a kobieta, która mnie przywiozła, raportowała beznamiętnie mój przypadek. Słyszałam, jak mówiła, że w ciąży, ale chyba już nie w ciąży; drzwi były otwarte, nawet nie pomyślała, żeby zamknąć. Rejestrowałam to wszystko, ale bardziej skupiałam się na tym, by nie zabrudzić wózka, a potem krzesła, na które musiałam się przesiąść. Starałam się siedzieć na samym skraju, opierałam się na stole całymi rękami i łokciami, tak by jakoś się utrzymać, by przetrwać. Bolało mnie, rozrywało, patrzyłam w dół i widziałam, jak strużka krwi spływa powoli i na białych płytkach tworzy się plama; zastanawiałam się, kto to posprząta, że może to będzie kłopot, że może coś z tym zrobić, choćby powiedzieć. Odpowiadałam automatycznie: imię, nazwisko, adres zamieszkania, wiek – trwało to i trwało bez końca. Drukarka wypluwała z rzężeniem kolejne kartki, było ich kilka czy kilkanaście; podpisywałam po kolei, nawet ich nie czytając. Pielęgniarka wycinała coś z papieru przylepnego, sklejało jej się to; patrzyłam i zastanawiałam się, dlaczego nikt nie ratuje mojego dziecka, dlaczego nikt się nie spieszy. Lekarz wezwany z dyżuru usiadł i powiedział, żebym się rozebrała. Nie pocieszał mnie, był chłodny, stonowany, nawet na mnie nie patrzył. Zaczęłam ściągać rzeczy i kiedy kątem oka dostrzegłam, że mam coś w majtkach, zaczęłam wrzeszczeć, że tam coś jest, że się nie rozbiorę, że to chyba dziecko. „Wiem”, mówił do mnie spokojnie, „rozumiem, ale nie mogę pani pomóc, jeśli nie zobaczę, nie zbadam, jeśli pani nie usiądzie”. Dużo mi tłumaczył, co dalej, jakie są przepisy i procedury; objaśniał, że trzeba wypełnić dokumenty, jeśli się zdecyduję na pochówek, i że nic nie muszę, nikt nie będzie mnie oceniał, niezależnie od tego, co zrobię. Słuchałam, ale nie wiem, czy rozumiałam – chyba jeszcze nie wtedy. Dał mi ubranie, żebym się przebrała, i wyjaśnił, co dokładnie będzie się działo krok po kroku, że konieczny będzie zabieg. I dodał jeszcze niemal na koniec: „To, co pani widziała, to nie było dziecko, ale łożysko”. To było ważne, nie chciałam nosić takiego obrazu Henia w głowie, bo przecież nie tak wyglądają maleńkie dzieci, nie tak. Dostałam zastrzyk i zawieźli mnie na salę operacyjną. Obudziłam się już w swoim łóżku, po wszystkim. W pokoju były cztery dziewczyny, część z nich po zabiegu, część przed; niektóre mówiły sporo, inne nie mówiły nic. Nie pocieszałyśmy się nawzajem, ale rozmawiałyśmy; każda z nas była w tym samym i żadna nie wiedziała, dlaczego ani co się stało – ja też. Pierwszą hipotezą, jaką usłyszałam, była infekcja i odejście wód płodowych, albo jakaś wada, która na tym etapie nie została rozpoznana. „Właściwie nie wiadomo, sytuacja losowa, tak się zdarza. To był chłopiec, znaleźliśmy fragment płodu” – chyba kiwałam głową, bo przecież robiliśmy badania genetyczne i wiedziałam, że chłopiec. Nie chciałam psychologa, włączyłam tryb przetrwania, zamroziłam się, by móc przeżyć; spałam, leżałam i czekałam, aż skończy się etap pod tytułem „szpital”, aż mnie wypiszą. Czy wiedziałam, że jak wrócę do domu, będzie jeszcze gorzej, że właściwie dopiero się zacznie? Kiedy wychodziłam i stałam już spakowana, zapytałam lekarza, czy przyczyną mogły być zakupy, ta cholerna kuchnia, którą wymienialiśmy, czy może ja coś źle zrobiłam, może od dźwigania – chciałam po prostu wiedzieć. „Nic, co pani zrobiła, nie mogło wpłynąć na to, co się stało”, usłyszałam, „to nie pani wina”, ale długo jeszcze walczyłam z podobnymi myślami. Nie wiedziałam, jak się z tym ułożyć, przecież kompletnie się tego nie spodziewaliśmy, to był szok. Czułam się tak, jak gdyby ktoś przyszedł i wyciął mi kawał ciała piłą mechaniczną, a ja nie miałam nad tym kontroli.

VIII

Nieważne, na jakim etapie czy w którym tygodniu ciąży jesteś – ważne, jak do niej podchodzisz, jaki masz stosunek do dziecka, czy do niego mówisz, nadajesz mu imię. Nosiłam Henia, on już był człowiekiem, był uznany, nasi znajomi o nim wiedzieli, słyszałam bicie jego serca, znałam go. Strata nie wiązała się tylko z tym, że nie miałam dziecka, ale też nie miałam życia, w którym ono już było ujęte, umiejscowione, zaplanowane. Tak więc żałoba odbywała się i po dziecku, i po jakimś fragmencie mojej historii bez niego. Bez tego, jak miało nam być w piątkę, bo choćby kolejne wakacje planowaliśmy spędzić nad polskim morzem, miało być fajnie. Nagle po tym wszystkim nie zostało nic – jakby ktoś wsadził te plany do niszczarki i pociął na wąskie paseczki, których nie dało się już skleić. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, nie chciałam wracać do pracy, nie chciałam zostać w domu. Poczucie straty wiązało się przy okazji z całą ilością rzeczy. Znałam to, tak właśnie było po stracie ojca. Wiedziałam, że teraz trzeba się będzie skonfrontować z sytuacjami i sprawami, które były naznaczone obecnością tego, którego już nie ma. Czyli wracasz do domu, w którym byłaś w ciąży, a już nie jesteś, dzwonią do ciebie ludzie, z którymi rozmawiałaś, będąc w ciąży, a już nie jesteś, i tak dalej. Większość z tych osób nie wie, jak teraz ze mną być, jak się zachować. Znajoma, która przyszła mnie odwiedzić, rzuciła od drzwi: „jak chcesz gadać, gadaj, jak nie, nie gadaj, bo ja nie wiem, co mam robić, by było dobrze”. To była najlepsza reakcja. Chciałam mówić i mówiłam dużo i w kółko, niemal na okrągło, godzinami. Byłam zła na tych, którzy nie słuchali, wymazali temat, jakby Henia nie było. Nie mogłam na to pozwolić. Próbowałam wtedy sama sprowokować rozmowę, by o nim i o tym, co się nam stało, opowiedzieć. Nie pozwalałam tego bagatelizować, zatykałam uszy, by nie słyszeć: „jesteście młodzi, następnym razem się uda”. Jest wiele takich zdań, które wtedy padają i jak proteza mają zastąpić to, czego nie ma. Dziecko, które nie zaistniało poza moim brzuchem, było ważne. Jasne, nikt go nie poznał, nie widział, nie miało PESEL-u, dowodu osobistego ani nawet legitymacji szkolnej, nie miało zdjęć, grobu też nie. Ale to nie znaczy, że nie istniało. Potrzeba podkreślenia, że Henio był, chociaż się nie narodził, jeszcze długo mnie nakręcała. Trzy miesiące byłam na zwolnieniu od psychiatry. To był czas na to, by sobie poukładać wszystko na zewnątrz, ale też by się ze sobą poukładać w środku. Najgorzej było wrócić do pracy, z której wyszłam w ciąży, a teraz musiałam stanąć pośród wszystkich już bez niej. Miałam ochotę zwołać telekonferencję, powiedzieć, co jest, jak jest, czy chcę rozmawiać i z kim. Nie zwołałam telekonferencji, ale osobom, które były dla mnie ważne, po prostu powiedziałam, jak było naprawdę.

IX

Na grób ojca nie chodzę. Zastanawiałam się wiele razy, czy chodziłabym na grób Henia. Nie zdecydowaliśmy się na pogrzeb; pytałam, czy wyrzucają dzieci na śmietnik, tak się kiedyś mówiło, pisało, ale nie, robią zbiorcze pogrzeby. Nie miałam wtedy siły i czuję złość, że w takich sytuacjach, zaraz po wszystkim zmusza się kobiety do podjęcia decyzji. Wtedy, kiedy jest w otępieniu, w żałobie. W tradycji buddyjskiej po pogrzebie przez 49 dni trwa się jeszcze pamięcią przy zmarłym, w judaizmie przez 30 dni, a dopiero później bliscy zaczynają zajmować się czymś innym niż śmiercią. Antek nie mógł wtedy jeździć samochodem, więc odpuściłam, bo wiedziałam, że wszystko wziąłby na siebie, by mnie wyręczyć. Odprawiłam rytuał, napisałam list do Henia i do pierwszego dziecka, które nie miało jeszcze imienia. Że są uznani, kochani, ale już nie należą do tego świata. Ja do niego należę, moje miejsce jest tutaj, ich tam. I pozwalam im odejść. Przez tydzień paliłam wieczorem dwie świeczki. Siódmego dnia domknięcia i pożegnania świeczka Henia nie chciała zgasnąć, tliła się, jakby nie mogąc się zdecydować. Chciałam pamiętać, być strażnikiem tej pamięci, nie chciałam jej puścić, bo bałam się, że jeśli nie ja, to nikt nie będzie pamiętał. Ale kiedy wreszcie zgasła, położyłam się do łóżka i poczułam ulgę.
Czekała mnie cała seria badań, ale nikt nie potrafił powiedzieć mi, dlaczego tak się stało. Każdy lekarz mówił co innego. Najczęściej bagatelizowali sprawę, mówiąc, że statystyka. Kiedy mówiłam, że mam dwójkę zdrowych dzieci, z którymi nic się w czasie ciąży nie działo, machali ręką: „to pewnie losowy przypadek, nie dojdziemy do tego”. Wróciłam do pracy na niecałe dwa miesiące i zaszłam w ciążę. Zrobiłam dokładnie tak, jak mówili lekarze – odczekałam dwa cykle i stało się. Dziś myślę, że chciałam szybko naprawić poprzednią sytuację, dopisać inne zakończenie. Nie mogłam sobie pozwolić, by superbohaterka we mnie czuła się tak podle, bo nie zdołała uratować Henia. Nie chciałam dłużej tkwić w tym, że nie wiem, że straciłam, że się nie udało. Miałam poczucie zawieszenia; czułam, że utknęłam gdzieś w życiu i nie mogłam ruszyć, bo przecież miałam być na macierzyńskim, planowaliśmy wakacje nad morzem. Trudno mi było wrócić do firmy, gdzie na nowo musiałabym się wykazać, dogonić resztę. Miałam w sobie rodzaj wewnętrznego rozdarcia, z którym trzeba było coś zrobić. A ja chciałam odzyskać sprawczość. Nie ma standardów opieki medycznej po poronieniu, nikt nie wskazał mi listy badań, które powinnam czy powinniśmy zrobić. Dowiadywałam się wszystkiego z Internetu, z portali, grup facebookowych, poruszałam się po omacku. Przed ostatnią ciążą i w jej trakcie nie robiłam żadnych dodatkowych badań. Miałam podwyższony cukier i lekką niedoczynność tarczycy – właściwie tyle, nikomu nie zapaliła się czerwona lampka. Chodziłam do zwykłej pracowniczej przychodni, w której miałam wykupiony pakiet zdrowotny. Po stracie Henia znalazłam nową ginekolożkę: miłą, ciepłą kobietę, której opowiedziałam swoją historię. Ale kiedy zapytałam, jakie badania powinnam zrobić, by nie dopuścić jeszcze raz do poronienia, dała mi skierowanie na te podstawowe i poleciła łykać Acard.

X

Znów był chłopak. Badania genetyczne wyszły dobrze, a ja chodziłam na wizyty kontrolne i prosiłam o zrobienie USG na każdej z nich. Ale ta ciąża była już zupełnie inna. Gorzej się czułam, rano wstawałam zmęczona, cały czas czułam lęk. Nie ten rodzaj lęku, kiedy boję się wyjść z domu na zakupy, ale lęk przed nieodwracalnością. Jakby z tyłu głowy ktoś siedział i mówił, że to może się różnie skończyć, a w tym „różnie” było mało nadziei. Walczyłam, by nie wkręcać się w fatalizm, by się nie stresować, ale wymiękałam, nie dawałam rady. To było dziwne uczucie, jakby coś rozciągniętego w czasie, kiedy nawet się już tego tak silnie nie czuje, nie zwala cię z nóg. Po prostu cały czas mnie ćmiło, powoli zżerało; czułam się coraz bardziej przybita, choć funkcjonowałam normalnie. Od razu wzięłam L4. Wydawało mi się, że jeśli robimy badania genetyczne w ciąży, to nie musimy robić badań genetycznych płodu. Może nie do końca mi to wytłumaczono, a może już wtedy czułam, że są rzeczy, na które nie miałam wpływu. Dziś wciąż mam takie dni, kiedy żałuję, że nie wiedziałam wszystkiego i nie zrobiłam wszystkich możliwych na świecie testów i analiz, ale przecież to byłby jakiś obłęd. Po trzech miesiącach powiedzieliśmy dzieciom i rodzinie, że jest z nami Gucio. Przyszedł znów szesnasty tydzień, a ja – jak zawsze przed planowaną wizytą – zaczynałam się robić nerwowa. Nie mieliśmy z kim zostawić Rity, postanowiliśmy więc, że pojedziemy razem, będzie mogła obejrzeć sobie braciszka na ekranie monitora. Już w 12 tygodniu, kiedy robiliśmy test PAPP-A, Gucio prezentował się całkiem dobrze; miałam okazję dość długo go oglądać, zobaczyć jego nos, uszy, policzyć mu palce. Coś jednak nie pozwalało mi zabrać córki do gabinetu – czułam, że może nie od razu, niech lepiej poczeka z tatą, a jak będzie w porządku, to ich zawołam. Nie zawołałam. Ciało Gucia się nie ruszało, było sflaczałe, rączki, nóżki, główka bez życia. Lekarka długo patrzyła przez brzuch, potem zmieniła USG na dopochwowe, ale ja już wiedziałam, że to koniec. Przytuliła mnie i spokojnym głosem tłumaczyła, że muszę jechać do szpitala, ale nie od razu, mogę spokojnie zaczekać. Dostałam skierowanie i zdecydowałam, że pojadę natychmiast. Było inaczej niż za pierwszym razem, kiedy się tego całkowicie nie spodziewałam, a świat zawalił się nagle, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych – kiedy nie braliśmy tego pod uwagę, bajki o superbohaterach miały zaś jeszcze swoją moc. Wiedziałam, że to, co znów się przydarzyło, nie mogło być przypadkiem, zbiegiem okoliczności. Musiała istnieć odpowiedź, której nie byliśmy w stanie znaleźć.

XI

Leżałam z dziewczynami, które czekały po tabletkach na poród, i było jakby prościej. Mam tak, że strasznie boję się odlecieć – nigdy nie brałam narkotyków, nienawidzę stanów, kiedy przestaję się kontrolować. Ale narkozy nie mogłam się wręcz doczekać: odliczałam minuty, aż założą mi wenflon i odpłynę. Chciałam spać, nie czuć, wyłączyć się, nie być. Obok w sali leżały dwie dziewczyny z noworodkami, bo nie mieściły się na porodówce, a ja nie chciałam ich słyszeć. Dostałam tabletki i wszystko zaczęło się szybko, właściwie już wieczorem. Nie miałyśmy własnej łazienki, musiałyśmy korzystać z dość odległej, położonej przy pokoju po drugiej stronie korytarza. By do niej dotrzeć, trzeba było przejść przez pokój, w którym leżały pacjentki. Pielęgniarka wszystko mi wytłumaczyła i pokazała: to jest kaczka dla mnie, mam sikać tylko na gazę, a potem wylewać, żeby na gazie zostawało to, co ma zostać, większe fragmenty. Dopytywałam, czy mam czyścić, prać tę gazę. Dostałam słoik owinięty humanitarnie ręcznikiem papierowym, by nie było nic widać. „Te większe ma pani tam włożyć”, wciąż trwała instrukcja. Patrzyłam i powtarzałam, że pozbierać, włożyć do pojemnika i zanieść do dyżurki. Po pierwszych tabletkach skurcze pojawiły się bardzo szybko, zaczęłam krwawić, nie miałam podkładu na łóżko, dziewczyny ratowały mnie podpaskami, wyglądało to jak w rzeźni. Była godzina 22:00 i bałam się, że zaleję połowę piętra; w nocy nawet nie zdążyłam wyjść z pokoju, kiedy zaczęło spływać mi po nogach. Poszłam z pojemnikiem w ręce do położnych i łamiącym głosem powiedziałam, że nie dam rady, że przepraszam, ale nie. Czułam się winna przez krwawe smugi, które się za mną ciągnęły, przez to, że nie umiem, że proszę. Jedna z nich poleciała posprzątać, druga łagodnie wzięła pod ramię, zaprowadziła na fotel, przebiła pęcherz, wyciągnęła wszystko, co było do wyciągnięcia, i zadzwoniła po lekarza. Była to na tyle zaawansowana ciąża, że wpierw podali mi leki na wywołanie porodu, a potem miałam przejść zabieg – bali się, by czegoś we mnie nie uszkodzić. Kiedy wstałam z fotela, zobaczyłam, że moje klapki są całe we krwi. „Co mam zrobić z tymi klapkami?”, pytałam bezradna, nie mogąc wykonać ruchu. „Proszę zostawić, umyjemy, przyniesiemy”. Szłam boso, całe nogi miałam zakrwawione. Położyłam się i czekałam, a pielęgniarka zaczęła mi obywać stopy, paluszek po paluszku, delikatnie. Mówiła, żebym się nie bała i że też straciła dziecko. Nigdy wcześniej i nigdy później nie wzięłam udziału w tak intymnym kręgu kobiet. Nad ranem przywieźli mnie na salę – klapki stały obok łóżka, były czyściutkie. Wypisali mnie tego samego dnia. Mówiłam już, że jestem kiepska w konflikty, w ogóle w złość. Ale po Guciu byłam zła na wszystko i na nic konkretnie, po prostu wkurwiona i bezsilna. O ile po Heniu nie mogłam wyjść z łóżka, tak teraz było inaczej. Zaczęłam biegać z tą złością po lekarzach, szukać, pytać na forach. Nie rozumiałam dlaczego, wykluczaliśmy kolejne możliwe przyczyny. Mówili, że jak nie ma odpowiedzi od ginekologa, to po nim jest hematolog, a potem immunolog. Infekcja, wada, niezgodność krwi, albo to, albo tamto – nie wiemy, a przecież trzeba wiedzieć. Wchodziłam na fora, szukałam, pytałam, wściekałam się. Wreszcie Antek znalazł specjalistkę, która miała nam pomóc.

XII

Lekarka od trudnych ciąż powiedziała konkretnie, co mam wykonać i kiedy – była tego cała długa lista. Badania trwały dwa miesiące i dziś już znam odpowiedź. Za moimi stratami stoi niemal na sto procent zespół policystycznych jajników i zaburzenia krzepliwości krwi. Faktycznie, dawno, dawno temu, jeszcze przed Ksawerym, usłyszałam od lekarza, że w związku z chorobą jajników mogę mieć problem z zajściem w ciążę albo z jej donoszeniem. Ale przecież po tej diagnozie urodziłam dwójkę dzieci, wszystko było dobrze, więc zapomniałam o tym ostrzeżeniu. „Z wiekiem to się zmienia”, usłyszałam teraz. Jakby coś po ciąży z Ritą się zepsuło – jajniki i do tego dwie mutacje z badań na trombofilię. Nie przyswajałam kwasów, mutacja mogła powodować powstawanie skrzepów. Nie wiedziałam, a lekarze mi nie mówili, że są to przypadłości wrodzone, ale może się zdarzyć, że organizm wcześniej dał radę donosić ciążę, a później już nie. Wiedziałam więc, co jest przyczyną poronień, ale chciałam jeszcze wiedzieć, jakie są szanse na donoszenie dziecka. „Sześćdziesiąt procent, biorąc pod uwagę wiek i kondycję”, powiedziała lekarka od trudnych ciąż. Dostałam leki, suplementy; każda wizyta prócz masy pieniędzy kosztowała mnie ogrom nerwów, wychodziłam po niej zmięta, zmęczona, przytłoczona. A przecież kiedyś lubiłam być w ciąży, lubiłam ten stan, kiedy kładłam rękę na brzuchu i czułam ruch dziecka – wydawało mi się takie bezpieczne, chronione moim ciałem. Dziś samo słowo „ciąża” sprawia, że robi mi się słabo. Ostatnio czytałam całą dyskusję na temat tego, jak mówić poprawnie o byciu w ciąży czy – jak to się kiedyś nazywało – w stanie błogosławionym, przy nadziei, czy byciu ciężarną. Że niektóre kobiety nie chcą takich określeń, wręcz przeciw nim protestują, bo ciężarna to jakiś absurdalny wymysł, wraz z dzieckiem nie nosi się żadnego ciężaru. A przecież trochę się nosi – ja niosę i nie chodzi mi o fizyczną wagę. Dużo dziś analizuję, dokonuję wglądu w siebie i swoje życie, nie chowam się, opowiadam o tym, co mi się przydarzyło. Patrzę dziś na fizjologię, na bycie kobietą całkiem inaczej niż przed pięciu laty. Przyglądam się swojemu ciału, które nie do końca jest moje, gdy zamienia się w obiekt medyczny. Mężczyźni tego nie rozumieją, nie są przyzwyczajeni, ale my już od pierwszej miesiączki niemal publicznie rozkładamy nogi, odzierane jesteśmy z intymności. Wiem, że ludzie nie chcą rozmawiać ani słuchać rzeczy, które są niekomfortowe i niewygodne, ale życie nie zawsze jest wygodne, miłe i ładne. Dyskomfort stanowi część kobiecego doświadczenia. I jest to o tyle trudne, że w naszym społeczeństwie jesteśmy odcięci od ciała, i to nie zależy od wieku, mamy to wdrożone kulturowo. Poronienie nie mieści się w przyjętych standardach, przecież nawet miesiączkowanie się nie mieści. Nie ma języka, którym można by mówić o poronieniu przy niedzielnym obiedzie, no bo te wszystkie nieładne słowa, jak wyłyżeczkowanie, skrobanka, skrzepy, krew. Kiedy weszłam na forum i poczytałam, jak kobiety są traktowane, jak mocne jest w nas poczucie winy, to zrozumiałam, że mówimy o czymś masowym i że trzeba z tym skończyć. Kiedyś myślałam, że jestem z tym na świecie sama, a przecież jest nas wiele i o wiele za dużo: wszystkie, które mówią otwarcie, które boją się bardziej lub mniej, a czasem latami milczą. Bo nie wypada, bo po co, „cisza na morzu, bałwan śpi, kto się odezwie, będzie nim”. Pracuję w amerykańskim korpo, więc za każdym razem miałam ten komfort, że mogłam pójść na L4 od początku ciąży i siedzieć potem na zwolnieniu od psychiatry, jak długo potrzebowałam. Miałam poczucie bezpieczeństwa, wiedziałam, że mnie nie zwolnią, nie będą naciskać, bym wróciła szybciej. To pomogło mi ogarnąć moją historię, a przecież nie wszystkie kobiety tak mają. Jestem po kilku terapiach, mam swoją terapeutkę, do której przychodziłam po każdym poronieniu, miałam też wsparcie psychologa i Antka. Nikt tak dobrze jak on nie rozumie zawiłości mojej psychiki; wie, kiedy przytulić, kiedy zabrać dzieci, a kiedy kopnąć mnie w tyłek, żebym poszła po pomoc do specjalisty. Więc może i ta opowieść skończy się dobrze, jak te wszystkie o superbohaterach, którzy ratują rodzinę, a potem świat. Tyle że to już nie moja rola, nie pcham się. I w końcu umiem też opowiadać o sobie, ale to już wiesz.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.