Paweł Gzyl

Włodek Pawlik. Muzyka jest dla niego niczym katharsis

Włodek Pawlik Fot. Krzysztof Kapica Włodek Pawlik
Paweł Gzyl

W momencie swego największego sukcesu, dawał sto koncertów rocznie. Nic więc dziwnego, że rzadko widuje się z najbliższymi. Tym bardziej, iż każde z nich z powodzeniem robi własną karierę.

Większość z Polaków dowiedziała się o jego istnieniu, kiedy zgarnął prestiżową nagrodę Grammy. To sprawiło, że na jego koncerty zaczęły walić tłumy, a pod drzwiami ustawiła się kolejka z zamówieniami na nowe projekty. W efekcie objawił się nie tylko jako twórca jazzu, ale również muzyki klasycznej i filmowej. Bo to właśnie komponowanie sprawia mu największą frajdę.

- Zawsze szukam pomysłu na muzykę. To nie jest tak, że sama muzyka mi da pomysł, że będę sobie grał, zapiszę, a potem będę szukał tytułu. Zależy oczywiście, kto co lubi – zależy od sposobu podejścia do tworzenia. Jazz jest śliskim tematem do rozmów na temat tego, co jest twórczością, kreacją, naśladownictwem. Te wszystkie cechy się mieszają. Element kompozytorski jest ważny, ale trochę mniej ważny – mówi w serwisie Istotne.pl.

To było jak piorun

Urodził się w domu pełnym muzyki. Tata był skrzypkiem w Filharmonii Kieleckiej, a mama – chórzystką w zespole „Śląsk”. Nic więc dziwnego, że ledwo odrósł od ziemi, dziadek kupił mu pianino. To był strzał w dziesiątkę: mały Włodziu szybko nauczył się akompaniować mamie, kiedy ćwiczyła pieśni Moniuszki. Nic więc dziwnego, że chłopiec trafił do szkoły muzycznej w Kielcach.

Tam odkrył dla siebie zupełnie nowy świat dźwięków – jazz. Skrzyknął się z dwoma kolegami i założył własny zespół o malowniczej nazwie Blejtram. Chociaż młodzi muzycy byli nastolatkami, ich twórczość została doceniona na prestiżowym festiwalu Jazz Nad Odrą. To dało im przepustkę na popularną wówczas FAMĘ w Świnoujściu. Włodek miał już wtedy długie włosy i był hipisem.

- Miałem może 16 lat i byłem w domu jednego plastyka we Wrocławiu. On miał płytę Boba Dylana, powiedział: „Teraz ci coś puszczę” i usłyszałem „Blowin’ in the Wind” i inne utwory. To było jak piorun. Zrozumiałem, że jest ktoś, kto muzykę traktuje jako element bardzo naturalnego przekazu, tego, co jest istotą jego tożsamości artystycznej, bo jest śpiewającym poetą. Mogę powiedzieć, że od tego momentu jestem fanem geniuszu Boba Dylana – wspomina w Jazz Press.

Choć nie zaniedbał klasycznego wykształcenia i dostał się na warszawską Akademię Muzyczną, nie porzucił ukochanego jazzu. Wyjątkowe umiejętności sprawiły, że udało mu się dostać na Hochschule Fur Musik w Hamburgu. To była połowa lat 80. - i dla chłopaka zza Żelaznej Kurtyny zachodnie Niemcy były rajem na Ziemi. To właśnie tam założył swoje pierwsze trio i z powodzeniem grywał z muzykami z różnych krajów.

Telefon od prezydenta

Pod koniec lat 80. zaczął odnosić znaczące sukcesy na różnych międzynarodowych konkursach i festiwalach. To sprawiło, że zdecydował się zostać na Zachodzie na dłuższy czas. Szczególnie ważna okazała się dla niego pierwsza wyprawa do USA – dzięki niej zrozumiał, że w jazzie nie chodzi o niezrozumiałe eksperymenty, ale wierność muzycznej tradycji czarnych mieszkańców Ameryki. Dlatego nigdy nie zwrócił się w stronę free jazzu, który zdominował europejską scenę w tamtym czasie.

- Jazz to wolność, ale jednak wolność świadoma pewnej bardzo istotnej genezy, niewkraczająca w sferę anarchii, niekontestująca tego, z czego wynika. To muzyka urodzona na plantacjach czarnych niewolników w Ameryce, wywodząca się z pieśni sponiewieranych i zniszczonych ludzi, którzy na tle rasowym byli nikim, siłą roboczą sprowadzoną do ciężkiej pracy. I oni o tym śpiewali, znajdując w bluesie ukojenie. Blues, pieśni gospel, swing, to, co nas kołysze, uwalnia od opresji różnych systemów – podkreśla w Onecie.

Przemiany polityczne w Polsce po 1989 roku sprawiły, że zdecydował się wrócić do kraju. Nie zrezygnował jednak z kooperacji z muzykami z innych stron świata. Dzięki temu z powodzeniem koncertował i nagrywał z wieloma tuzami jazzu. W ten sposób powstała wydana w 2012 roku płyta „Night In Calisia”, którą zrealizował z orkiestrą Filharmonii Krakowskiej i amerykańskim trębaczem Randy’m Breckerem. To właśnie ona przyniosła mu prestiżową statuetkę Grammy.

- Ta nagroda to było wielka sensacja w USA. Nagle na scenie pojawia się Polak i odbiera nagrodę. Ja zresztą powiedziałem wówczas, że jestem z Polski, jestem z Warszawy. Wydawało mi się, że to ważne. Dla mnie na pewno to podkreślenie tożsamości było istotne. To, że zaraz potem zadzwonił prezydent pozwoliło mi też uświadomić sobie, że to szybko dotarło do Polski, i że jest to taka skala informacji. Wszelkie stacje radiowe i telewizyjne przez dwa miesiące dzwoniły non stop – wspomina w Istotne.pl.

Sukces kosztem wypoczynku

Kiedy jeszcze w latach 80. młody Włodek pojechał do Wrocławia do chorego przyjaciela, poznał studiującą tam Jolantę Pszczółkowską. Ponoć ujął ją najpierw swoją grą na fortepianie – i dzięki temu zgodziła się umówić z nim na randkę. Kilka miesięcy później para wzięła ślub. Żadne z nich nie zrezygnowało jednak z solowej kariery. Żona Włodka została cenioną pianistką, a potem zajęła się również menedżerowaniem męża.

- Po otrzymaniu Grammy wzrosło zapotrzebowanie na każdy rodzaj mojej muzyki. Mogę teraz występować nie tylko jako Włodek Pawlik Trio, z którym nagrałem niedawno płytę „America”, ale także prezentować swoją muzykę sakralną, jak „Stabat Mater”, w którym improwizuję z chorałem gregoriańskim. Przydarzyły się też realizacje związane z moimi kompozytorskimi przedsięwzięciami osadzonymi w estetyce poezji śpiewanej, czego owocem była płyta „Zagajewski/Pawlik - Mów spokojniej” do poezji Adama Zagajewskiego. Przyjmuję to jako dar losu – deklaruje muzyk.

Dzieci Włodzimierza i Jolanty poszły oczywiście w ślady swoich rodziców. Syn skończył klasę wiolonczeli w konserwatorium w Düsseldorfie. Jest też muzykiem jazzowym, grającym na fortepianie i ma już na swym koncie solową płytę „Lonely Journey”. Córka to absolwentka średniej szkoły muzycznej w klasie saksofonu. Cała rodzina jest w nieustannych rozjazdach, bo każdy z jej członków z powodzeniem realizuje się artystycznie.

- Sukces jest kosztem takich rzeczy jak wypoczynek, relaks, życie rodzinne, wczasy, itd. Tego nie mam, ale może i dobrze, bo muzyka ma też drugą stronę medalu, że dobry koncert, kiedy ludzie wstają i biją brawa, są emocje i to jest uwolnienie takiego katharsis. Nie muszę wyjeżdżać na Seszele, żebym odczuwał spokój – śmieje się w rozmowie z TVP.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.