Walka z ZUS-em: wyzwanie tylko dla długodystansowców

Czytaj dalej
Fot. Paweł Relikowski
Alicja Zboińska

Walka z ZUS-em: wyzwanie tylko dla długodystansowców

Alicja Zboińska

Cztery lata zajęło byłej już choreografce i menadżerce klubu go-go z Łodzi stoczenie zwycięskiej batalii z ZUS-em. Są tacy, którzy z decyzjami urzędników walczą i dziewięć lat, i tacy, którzy po latach procesów słyszą, że formalnie to mają rację, a w rzeczywistości przegrywają.

Wigilijny poranek 2012. Ostatnie przygotowania do świąt. Radosną atmosferę burzy pismo z ZUS-u. Młoda kobieta, wówczas choreografka i menadżerka klubu go-go w Łodzi, rozrywa kopertę i czyta decyzję urzędników. Z lektury dowiaduje się, że wcale nie pracowała w klubie nocnym, ergo jej umowa o pracę jest pozorna i zasiłek chorobowy jej się nie należy. Pani Ola przechodzi na utrzymanie męża i zaczyna sądową batalię o uznanie swoich racji. Jeszcze nie wie, że do momentu uzyskania prawomocnego wyroku w tej sprawie upłyną blisko cztery lata. Nie uwierzyłaby w to zresztą, gdyby ktoś jej wówczas o tym powiedział...

Wojna dziewięcioletnia

Tak jak ciężko jej uwierzyć w to, że cztery lata walki o udowodnienie swojej racji to i tak nie jest rekord. Łódzka prawniczka, do której od lat trafiają osoby, którym przyszło zmierzyć się z ZUS-em, przez pięć lat pielgrzymowała do sądu z klientem, który już miał za sobą czteroletnią walkę z zakładem. W sumie spierał się i procesował z instytucją przez dziewięć lat. To nie jest walka dla sprinterów, z ZUS-em walczy się na długich dystansach. I nie zawsze się wygrywa, choć byłej już choreografce i menadżerce klubu nocnego akurat się udało.

Ale tyle szczęścia nie każdemu najwidoczniej przysługuje. Zabrakło go kolejnej klientce łódzkiej prawniczki od spraw beznadziejnych, czyli od ZUS-u. I to pomimo tego, że sprawa przeszła wszelkie sądowe szczeble w kraju, łącznie z Sądem Najwyższym i rozstrzygniętą na korzyść kobiety kasacją. Ostatecznie jednak kobieta nie otrzymała zasiłku, którego wypłaty ZUS jej odmówił. I chyba trzeba być prawnikiem, by to zrozumieć.

- Było to zwycięstwo formalne, natomiast merytorycznie kobieta poniosła porażkę - mówi prawniczka. - Sąd przyznał jej rację, że istnieją formalne przesłanki do wypłaty zasiłku, ale biegli uznali, że merytorycznie zasiłek się nie należy. I go nie dostała.

Pani Aleksandra natomiast po latach sądowej batalii zyskała tyle, że nie musi oddawać ZUS-owi kilkudziesięciu tysięcy złotych, których to urząd się od niej domagał. Ale to zdanie tak naprawdę nie oddaje niczego. Za tym stwierdzeniem nie kryją się bowiem duże kwoty, które pochłonęły procesy, nerwy, które przez te lata straciła i czas, którego też już nie odzyska.

Lista grzechów głównych

Łodzianka nie umie odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby to wiedziała, przyjęłaby pracę w klubie nocnym. Pewnie jednak tak, gdyż nie ma sobie nic do zarzucenia. Podpisała umowę, pracę wykonywała, składki na ubezpieczenie były odprowadzane. A że wylądowała na zwolnieniu lekarskim, zaszła w ciążę i zarabiała więcej niż inni?

A jednak ZUS miał zastrzeżenia, a ich lista jest długa.

Wysokość pensji łodzianki urzędnikom nie spodobała się przede wszystkim. Kobieta w lipcu 2011 roku podpisała z właścicielem klubu umowę o pracę, a jej pensja wyniosła 5.167 zł brutto, na rękę 3,5 tys. zł. Dużo? Dla sprzedawcy, sprzątaczki pewnie tak. A dla choreografa?

Aprobaty urzędników nie zyskało także to, że po dwóch miesiącach pracy kobieta poszła na zwolnienie lekarskie. I nie pomogły tłumaczenia, że uszkodziła sobie kręgosłup, gdy przesuwała szafę, a z kręgosłupem zresztą już od dawna miała problemy.

Jeszcze większą dezaprobatę wywołało to, że wkrótce kobieta zaszła w ciążę i spędziła ją na zwolnieniu lekarskim. Po urodzeniu synka cierpiała natomiast na depresję poporodową i znów nie było jej w pracy.

Kobieta w końcu wróciła do pracy, ale ZUS uznał, że... wcale jej nie podjęła. Urzędnicy stwierdzili, że skoro w trakcie jej nieobecności nikt choreografki nie zastępował, to znaczy, że nie była wcale potrzebna. Wynik: umowa pozorna, pieniądze z zasiłku do zwrotu.

Walka z ZUS-em: wyzwanie tylko dla długodystansowców
Grzegorz Gałasiński ZUS ma armię prawników na etacie, to walka z klientami nic go nie kosztuje, a my ponosimy koszty

Pani Aleksandrze nie pozostało więc nic innego, jak oddanie sprawy do sądu. Sędzia zapewne na długo ten proces zapamięta, choćby ze względu na dobór świadków, którzy przewinęli się przez salę sądową. Tacy pojawiają się rzadko.

Tym razem jednak sędzia musiał przesłuchać tancerki klubu go-go, krawca, który szył stroje do kankana, a także policjanta, który w klubie bawił się po święcie policji. Grono świadków uzupełnili właściciel klubu nocnego, jego prawa ręka, a także przedsiębiorca, który w klubie chciał urządzić swoje urodziny. I całe to grono na wszystkie świętości przysięgało, że pani Aleksandra w klubie pracowała: uczyła tańczyć, pomagała dobierać i kupować ubrania, zamawiała stroje do kankana i reklamowała usługi klubu.

Panie „spowiadały się” więc w sądzie z układów tanecznych, które opanowały dzięki pomocy pani Aleksandry. Obecni na sali słuchali niemal z wypiekami na twarzy o układach sprzątaczki i towarzyszących im rekwizytach, takich jak mop czy ścierka. O szczegóły dopytywała zwłaszcza prawniczka ZUS-u.

Jej dociekliwość była zresztą tak ogromna, że sędzia w pewnym momencie poczuł się w obowiązku ją nieco zmitygować.

- Ależ pani mecenas, przecież nikt nie chodzi w stroju króliczka po ulicy

- tak zareagował na pytanie prawniczki skierowane do jednej z tancerek klubu, która wspominała, jak z łodzianką wybierała stroje do układów tanecznych prezentowanych klientom klubu.

Prawniczki nie zniechęciło to w zadawaniu pytań i zgłaszaniu wniosków. Gdy policjant opowiadał o after party w klubie, które odbyło się po święcie policji, prawniczka zażądała od niego podania numerów telefonów do wszystkich kolegów, którzy się z nim bawili. Najwyraźniej pragnęła wszystkich przesłuchać, czy rzeczywiście do klubu trafili i czy stało się to za pośrednictwem pani Aleksandry. Nie zezwolił na to sędzia.

Po kilku rozprawach sędzia nie miał wątpliwości: łodzianka pracowała w klubie nocnym. I na tym sprawa mogła się zakończyć, ale sędzia poszedł o krok dalej: uznał, że pensja łodzianki była zbyt wysoka w stosunku do innych pracowników klubu. Tancerki, kelnerki pracowały bowiem za najniższą pensję, napiwków nikt oficjalnie nie liczył. I takie wynagrodzenie sędzia uznał za odpowiednie dla łodzianki.

Ta nie miała innego wyjścia, jak zaprotestować. A protest mogła wyrazić w jeden sposób: przedłużyć dochodzenie racji przed sądem. Jej prawniczka wniosła więc apelację. Na taki sam krok zdecydował się ZUS, który nadal postanowił udowadniać, że kobieta wcale w klubie nie pracowała.

Nad umową pani Aleksandry pochylił się kolejny sędzia. Tym razem pani sędzia z sądu apelacyjnego nie miała żadnych wątpliwości: łodzianka pracowała w klubie, a na dodatek pierwszy sędzia nie miał zajmować się wysokością pensji łodzianki, tylko sprawdzić, czy w ogóle pracowała. Jedna rozprawa apelacyjna, zakończona prawomocnym wyrokiem. Koniec batalii?

58 tysięcy złotych w miesiąc

Tak tylko mogło się kobiecie wydawać. Radość była jednak przedwczesna. Niebawem łodzianka odebrała kolejne pismo z ZUS-u: z żądaniem zwrotu zasiłku, bagatela: 58 tys. zł. I to w ciągu miesiąca.

Prawnicy ZUS-u uznali bowiem, że łodzianka umowę o pracę miała prawdziwą, ale za to idąc w ślad za pierwszym sędzią, który wydał uchylony w końcu wyrok, obniżyli łodziance pensję do minimalnej. A zasiłki były liczone wcześniej od tej „zawyżonej”.

- Do prawomocnego wyroku z sądu apelacyjnego zastosowali się w połowie - żaliła się łodzianka, która znów odwołała się od decyzji ZUS-u. A odwołać mogła się jedynie do sądu.

I przez parę miesięcy uczestnicy poprzedniego procesu mieli deja vu. Przed sądem znów stanęły tancerki z klubu go-go (opowieści o układach i strojach), jego właściciel (zatrudnił łodziankę, bo potrzebował choreografa), prawa ręka szefa (podpisałam z panią Aleksandrą umowę w imieniu firmy), policjant od after party po święcie policji (wstęp do klubu mieliśmy bezpłatny, musieliśmy tylko kupować alkohol). Powtórzyli dokładnie to, co mówili za pierwszym razem, padły niemal te same pytania, co proces wcześniej. Wycięte zostały kolejne drzewa, by można było wydrukować protokoły z rozpraw. Słowne przepychanki zajęły kilka rozpraw, by na końcu wynik był ten sam: sędzia uznała, że umowa o pracę była prawdziwa, a wynagrodzenie łodzianki wcale nie było wygórowane, jeśli wzięło się pod uwagę specyfikę pracy. Tym razem ZUS się poddał. Apelacji nie było. Zwycięstwo pani Aleksandry jest bezdyskusyjne.

Dawid kontra Goliat

Łodziance - oprócz żalu -pozostało przekonanie, że straciła kilka lat i mnóstwo pieniędzy na udowodnieniu, że nie jest wielbłądem. Czuje się przeczołgana przez ZUS, który - jak zaznacza pani Aleksandra - kosztów nie poniósł, a prawników zatrudnia na etacie.

Przedstawiciele ZUS-u sprawę widzą zupełnie inaczej i wyjaśniają, dlaczego zainteresowali się akurat panią Aleksandrą. I tak pani Aleksandra została modelowym wręcz przypadkiem budzącym wątpliwości, czyli takim, gdy w bardzo krótkim czasie od zgłoszenia do ubezpieczenia, osoba występuje o świadczenie: zasiłek chorobowy. Ale - jak zauważa ZUS - wątpliwości może także budzić wysokość wynagrodzenia, a w zasadzie jego zawyżenie. I wówczas ZUS rzuca wszystkie siły do walki: zaczyna sprawdzać, czy taka osoba w ogóle ma prawo otrzymać zasiłek. Może się bowiem okazać, że wcale nie wykonywała pracy, a umowa to była potrzebna tylko do tego, by wypłacony został zasiłek.

- Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w tym przypadku - Monika Kiełczyńska, rzecznik regionalny ZUS województwa łódzkiego, tak komentuje sytuację choreografki i menadżerki klubu go-go. - Wynagrodzenie tej pani było zdecydowanie wyższe od wynagrodzenia pozostałych pracowników. Kształtowały się one mniej więcej na poziomie minimalnej pensji.

To nie koniec listy „grzechów” łodzianki w oczach ZUS-u.

- Po krótkim okresie ubezpieczenia, pani wystąpiła z wnioskami o długotrwały zasiłek chorobowy, a później macierzyński - dodaje Monika Kiełczyńska. - Wszczęte zostały więc postępowania, wydane decyzje, od których wniesione zostały odwołania i sprawy zostały przekazane do sądu, który ostatecznie uznał roszczenia wnioskującej.

W ten sposób Monika Kiełczyńska streszcza kilka lat z życia łodzianki. Stanowczo nie zgadza się z zarzutem byłej choreografki i menadżerki, że ZUS się odwołuje zawsze, gdyż nic go to nie kosztuje, a prawnicy i tak są zatrudnieni na etacie. Rzeczniczka zapewnia, że taki krok jest poprzedzony kilkoma etapami: zapoznaniem się z uzasadnieniem wyroku, „wyważeniem argumentów prawnych” i ponowną analizą zebranego materiału dowodowego.

-Twierdzenie, że ZUS apeluje od każdego niekorzystnego dla niego orzeczenia, jest nieuprawnione i przeczy faktom - stanowczo zaznacza Monika Kiełczyńska.

Świadczyć o tym mają liczby. Tylko w ostatnim kwartale ubiegłego roku Sąd Apelacyjny w Łodzi 400 razy rozpatrywał sprawy, które dotyczyły I Oddziału ZUS w Łodzi. Ze statystyk, na które powołuje się rzeczniczka wynika, że tylko 12 procent spraw trafiło do sądu wskutek działania prawników ZUS-u. Za pozostałymi apelacjami stali klienci instytucji. Okazuje się także, że przeważnie nie mieli racji: aż 96 procent apelacji nie było uwzględnionych na ich korzyść.

Pani Aleksandry te statystyki nie interesują. Wieloletnia sądowa batalia nie zniechęciła jej do walki o udowodnienie swoich racji. Tuż po ogłoszeniu korzystnego dla niej ostatniego sądowego wyroku, zwróciła się do wszystkich, którym przyszło zmierzyć się z ZUS-em.

- Trzeba walczyć o swoje, tu nie chodzi tylko o mnie, ale o wszystkie kobiety

- mówiła w emocjach. - W takiej sytuacji mogą też znaleźć się inne kobiety, które urodzą dziecko, a następnie będą wzywane do zwrotu ogromnych pieniędzy z zasiłków. Ta walka jest długa i trudna, ale mój przykład pokazuje, że można wygrać.

Od wyroku upłynął ponad miesiąc. Łodzianka ochłonęła, ale z tych słów się nie wycofuje.

Tej dziury nie da się zasypać

Tymczasem panią Olą może zostać każdy. Prawniczka od spraw beznadziejnych nie ma wątpliwości:

- Są odgórnie narzucone trendy, które urzędnicy wypełniają - ocenia prawniczka. -Urzędnicy podważają teraz wszystko: fakt zatrudnienia, wysokość wynagrodzenia. Umowy o dzieło natomiast przekształcają w umowy o pracę i domagają się pieniędzy. A wszystko dlatego, że system się wali i nikt nie ma pomysłu, jak rozwiązać ten problem...

A tym problemem jest wielomiliardowa dziura. To pieniądze, których tak naprawdę nie ma na wypłatę rent, emerytur i innych zobowiązań. A jak nie ma, to trzeba poszukać w cudzych kieszeniach...

Alicja Zboińska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.