Kazimierz Dadak

Ukraina, nadchodzi trudna zima. Waszyngton traci cierpliwość

Ukraina, nadchodzi trudna zima. Waszyngton traci cierpliwość
Kazimierz Dadak

5 listopada dziennik „The Washington Post” opublikował długi artykuł o tym, że amerykańscy dyplomaci w poufnych rozmowach naciskają na Ukrainę, aby ta wyraziła gotowość rozpoczęcia rozmów pokojowych z Rosją. Nie chodzi o przymuszenie Kijowa do podjęcia takiego kroku, ale o deklarację mającą na celu zmianę wizerunku ukraińskiej polityki. Bo odmawiając rozmów, Kijów stawia się w roli przeszkody stojącej na drodze do odblokowania na przykład normalnego eksportu towarów rolniczych i nośników energii. Tym samym ułatwia Moskwie zrzucenie winy na Ukrainę za ich braki i wysokie ceny na rynkach światowych. Jednak pomimo tego na pozór drobnego przesunięcia akcentów w istocie rzeczy mamy do czynienia z istotną zmianą w polityce USA.

Nie jest żadną tajemnicą, że bez pomocy Zachodu, szczególnie USA, już szereg miesięcy temu Ukraina nie byłaby w stanie stawiać oporu. Deficyt budżetowy wynosi około $5 mld miesięcznie, zaś rząd nie jest w stanie zaciągać pożyczek ani we własnym kraju, ani w zachodnich bankach. Zatem Zachód nie tylko dostarcza broni (już za darmo, bo uprzednio Ukraina część kupowała na kredyt), ale i finansuje wydatki państwa na cele cywilne.

Lwia część owej pomocy pochodzi z USA. Szacuje się, że wysokość amerykańskiego bezpośredniego wsparcia dla Ukrainy już przekroczyła $40 mld. Na pierwszy rzut oka, w porównaniu do wysokości amerykańskiego PKB, całych wydatków rządu federalnego, czy nawet tylko do budżetu wojskowego suma ta wygląda na drobny wydatek.

W Stanach Zjednoczonych nie obowiązuje zasada zastaw się a postaw się. Tam przed wydaniem każdego dolara podatnika dokonuje się dokładnej analizy efektywności przedsięwzięcia. Ponadto nawet w USA mamy do czynienia z objawem krótkiej kołderki. Na przykład ostatnio rząd federalny ogłosił program wsparcia dla ubogich, którzy mają kłopoty finansowe z powodu gwałtownego wzrostu cen energii. Całkowita wartość tej „tarczy” wynosi $13,5 mld. Zatem Ukraina otrzymała już trzykrotnie więcej, niż rząd federalny zamierza wydać na pomoc dla ponad 1,6 miliona amerykańskich gospodarstw domowych.

Tymczasem można odnieść wrażenie, że nad Dnieprem panuje opinia, iż w Stanach Zjednoczonych pieniądze leżą na bruku i pomoc dla Ukrainy winna być jeszcze zwiększona. W rozmowie pomiędzy prezydentami Bidenem i Zełeńskim, która miała miejsce w czerwcu, ukraiński przywódca zamiast podziękować za dotychczasowe wsparcie, wysunął kolejne żądania pod adresem USA, co miało wytrącić J. Bidena z równowagi. Fakt ujawnienia tego wydarzenia, jak i ten najnowszy przeciek z 5 listopada stanowią ostrzeżenie, że Waszyngton powoli traci cierpliwość.

Ogon macha psem

Do tej pory strona amerykańska dokładała wszelkich starań, żeby podkreślać, iż wszystkie decyzje tyczące się rozwoju wypadków w zmaganiach z Rosją zapadają w Kijowie. Waszyngton na każdym kroku podkreślał suwerenność Ukrainy.

Nad Dnieprem te uprzejmości zostały potraktowane bardzo poważnie. Doskonałym tego przykładem był dekret wydany 4 października przez prezydenta Zełeńskiego, w którym wykluczył on wszelkie negocjacje z W. Putinem. Zatem Ukraina poczuła się w pełni suwerenna, ale do realizacji niepodległości potrzebne są nie tylko chęci, ale i środki, a z tymi jest krucho.

W polityce międzynarodowej nie jest tak, że słabszy może dyktować warunki potężniejszemu. W USA panuje demokracja i z tego powodu amerykański prezydent zawsze musi dbać o interes narodowy własnego kraju. Stąd zadaniem prezydenta Zełeńskiego jest rozeznanie, co leży w amerykańskim interesie i działać tak, żeby interes narodowy jego kraju był jak najlepiej zespolony z amerykańskim.

Tymczasem w Kijowie zapanowało przekonanie, że to Ukraina jest pierwszorzędnym decydentem, czyli jak mówią za oceanem, że to ogon będzie machać psem. Stąd owa deklaracja z 4 października i inne wypowiedzi w rodzaju, że wojna się nie skończy, póki Ukraina nie odbije ostatniej piędzi zagrabionej przez Rosję ziemi włącznie z Krymem. Amerykański rząd nigdy nie czynił deklaracji, które by dawały podstawy do postawienia tak daleko idących celów.

Sukces kontrofensywy, w wyniku której Ukraina zdołała odbić duże połacie we wschodniej części kraju, spowodował wzrost apetytów i wszystko wskazuje na to, że teraz ekipa prezydenta Zełeńskiego stanie wobec niewdzięcznego zadania modyfikacji oczekiwań społeczeństwa. Najbliższe miesiące zapowiadają się jako bardzo trudne, bo jak przekazać ludziom, od których wymaga się ogromnych poświęceń, że po pierwsze trzeba będzie zasiąść do stołu negocjacyjnego z tym, z którym przysięgaliśmy nigdy nie rozmawiać i co gorsze trzeba będzie poważnie potraktować fakt formalnej aneksji przez wroga części swego terytorium.

Deklarując, z kim Kijów nie będzie rozmawiać, strona ukraińska pogwałciła obowiązującą w polityce zasadę numer jeden, „nigdy nie mów nigdy”. Dosadniej głosi to amerykańskie powiedzenie, „zawsze pamiętaj, że odcisk, na który dziś chcesz nadepnąć, może być połączony z tyłkiem, który jutro będziesz musieć pocałować”.

Druga „Jałta”?

Niejednemu czytelnikowi obecny obrót spraw skojarzy się z naszymi doświadczeniami z okresu II wojny światowej. Niestety, przekonanie o „zdradzie” w 1945 r. i możliwym powtórzeniu się tego scenariusza w przypadku Ukrainy nie ma żadnych podstaw. Ani w latach 1939-1945, ani obecnie amerykański rząd nie gwarantował Polsce czy Ukrainie nienaruszalności granic i zachowania suwerenności. Nie było pomiędzy Polską i Stanami Zjednoczonymi, a obecnie pomiędzy Ukrainą i USA żadnych traktatowych zobowiązań.

Kilka dni temu w Kijowie przebywał Jake Sullivan, doradca do spraw bezpieczeństwa w administracji Bidena i potwierdził „niewzruszone i niezachwiane” poparcie dla sprawy Ukrainy. Zauważmy, że po pierwsze było to jedynie zapewnienie, a nie umowa - a w polityce liczą się tylko traktaty, a po drugie forma i zakres owego poparcia nie była w żaden sposób określona. „Niewzruszone i niezachwiane” poparcie może na przykład oznaczać wsparcie polityczne, ale nie musi oznaczać dalszego finansowania działalności ukraińskiego rządu i darmowych dostaw sprzętu wojskowego.

Zapewne w Polsce i w Ukrainie deklaracja Sullivana jest rozumiana w sposób prostolinijny, poparcie aż do ostatniej kropli krwi. Tymczasem polityka, szczególnie polityka międzynarodowa, opiera się na aktach prawnych. Nie bez powodu w polityce na ogół karierę robią prawnicy, a nie artyści.

Sytuacja w USA

Do pewnego stopnia ostatnie wydarzenia są skutkiem rozwoju sytuacji politycznej w USA. W zbliżających się wyborach w połowie kadencji prezydenta (piszę te słowa przed ogłoszeniem ich wyników) zwycięstwo odniosą Republikanie. Jednoznacznie wskazują na to ostatnie badania opinii publicznej. Natomiast wśród Republikanów Ukraina nie cieszy się takim poparciem jak u Demokratów.

Powodów ku temu jest szereg. Po pierwsze, za oceanem też występują ostre podziały polityczne. Porażki Rosji w zmaganiach z Ukrainą są traktowane jako wielki atut panującego rządu i przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi w 2024 r. Republikanie będą chcieli pomniejszyć zakres tego sukcesu.

Drugim powodem jest fakt, że Hunter Biden, syn Joe Bidena, robił w Ukrainie interesy. Przed wyborami w 2020 r. prezydent Trump usiłował znaleźć „haki” na swego rywala i naciskał na prezydenta Zełeńskiego, żeby ten mu w tym przedsięwzięciu pomógł. Strona ukraińska odmówiła, co było oczywiste, bo pozytywne ustosunkowanie się do tej prośby oznaczałoby mieszanie się w wewnętrzne sprawy USA. Niemniej poczynania Trumpa wyszły na jaw i Demokraci oskarżyli go o nadużycie władzy i na tej podstawie rozpoczęli procedurę usunięcia Trumpa z urzędu (impeachment).

Z tego względu Ukraina nie cieszy się wielką sympatią wśród zwolenników byłego prezydenta. Biorąc pod uwagę, że Trump jest niesłychanie popularny wśród Republikanów i wielu posłów i senatorów, którzy najprawdopodobniej wygrają wybory w dniu 8 listopada, jest jego zagorzałymi zwolennikami, to opozycja w stosunku do dalszego finansowania wojny w Ukrainie gwałtownie wrośnie. Kevin McCarthy, przywódca Republikanów w izbie niższej Kongresu i najprawdopodobniej przyszły marszałek tej izby, już zapowiedział, że żadnego „czeku in blanco” Ukrainie nie podpisze.

Kolejnym bardzo istotnym elementem, który Ameryka musi brać pod uwagę, jest sytuacja międzynarodowa. Jak do tej pory wszyscy członkowie NATO solidarnie popierają sprawę ukraińską. Niemniej jest oczywiste, że wielu z nich na czele z Niemcami, Francją i Włochami w istocie rzeczy czyni to niechętnie. Pośredni koszt wojny w postaci sankcji nałożonych na Rosję, szczególnie utrata dostaw nośników energii, jest pokaźny. Dla Stanów Zjednoczonych utrzymanie jedności NATO jest dużo ważniejsze od dalszego nękania Rosji, której i tak już zadano ogromne straty.

Zdecydowana większość tak zwanego Trzeciego Świata do pewnego stopnia popiera Rosję. Do dalszego antagonizowania Rosji nie palą się także Japonia i Korea Płd. Mówiąc wprost, poza Polską i Krajami Bałtyckimi pomysł wspierania Ukrainy aż do ostatecznego zwycięstwa nie cieszy się wielkim poparciem.

Cele USA

Czytając komentarze w prasie, można odnieść wrażenie, że cel Ameryki jest taki sam jak nasz, czyli pokonanie Rosji. Ten punkt widzenia ma słabe podstawy z tego powodu, że amerykańska perspektywa jest zupełnie inna od polskiej czy ukraińskiej.

W pierwszym rzędzie nad Potomakiem mało kto poważnie bierze pod uwagę zwycięstwo nad Rosją, bo ta posiada ogromny atut w postaci arsenału atomowego. Nikt w USA nie będzie ryzykować zagłady naszej cywilizacji z powodu granic Ukrainy. Nie ma najmniejszych oznak, że w Rosji może dojść do zamachu stanu, który wyniósłby do władzy prozachodnie siły, natomiast Putin przyparty do muru może okazać się nieobliczalny.

Nawet gdyby można było odnieść nad Rosją druzgocące zwycięstwo bez zagłady ludzkości, to zadajmy pytanie, jak mogłaby wyglądać sytuacja w Rosji przy takim obrocie spraw, kto byłby głównym beneficjentem?

Wobec klęski w wojnie z Ukrainą Federacja Rosyjska zapewne rozpadłaby się na szereg państw. Ponieważ do zdecydowanej większości rosyjskiego obszaru nie da się dotrzeć drogą morską tylko lądową, najprawdopodobniej głównym wygranym byłby wielki sąsiad Rosji - Chiny. Jaki cel mogłyby mieć Stany Zjednoczone w uczynieniu swemu największemu rywalowi takiego prezentu?

Ogólnie rzecz biorąc, na tym etapie zmagań amerykańsko-rosyjskich celem USA jest osłabienie Rosji, ale nie jej pokonanie. Fakt ten ma ogromne znaczenie dla Ukrainy i Polski. Czas najwyższy, żeby nad Wisłą i Dnieprem zdano sobie z tego sprawę.

Kazimierz Dadak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.