Tomasz Szczepanik: Zawsze trzeba się kierować jakimś własnym przeczuciem

Czytaj dalej
Fot. Jacek Grąbczewski
Paweł Gzyl

Tomasz Szczepanik: Zawsze trzeba się kierować jakimś własnym przeczuciem

Paweł Gzyl

Pectus to wyjątkowa grupa na polskim rynku muzycznym, ponieważ tworzy ją czterech rodzonych braci. Najstarszy z nich jest liderem - to wokalista, pianista i gitarzysta Tomasz Szczepanik. Niedawno oglądaliśmy go jako trenera w talent-show „The Voice Senior”. Rozmawiamy z nim o tym, jak z chłopaka z podtarnowskiej wsi stał się gwiazdą show-biznesu.

- Niedawno zakończyła się emisja „The Voice Senior”, w którym po raz pierwszy pełniłeś rolę trenera. To była dobra decyzja?
- Tak. Jestem bardzo zadowolony z tej edycji. Czy wypadłem pozytywnie – to już widzowie ocenią. Ja na pewno będę bardzo miło wspominał współpracę z moimi przyjaciółmi z trenerskich foteli oraz z moimi podopiecznymi.

- Co cię skłoniło, by zostać trenerem wokalnym w telewizyjnym talent-show?
- Lubię to robić. Od osiemnastu lat prowadzę własny zespół – Pectus. Bliskie są mi więc wszystkie aspekty pracy związanej z podejmowaniem ważnych decyzji i prowadzeniem grupy muzycznej na różnych etapach jego funkcjonowania. Wszystko to poznałem na własnej skórze. Mam też odpowiednie umiejętności nabyte w Instytucie Muzyki na Uniwersytecie Rzeszowskim. W ramach pięcioletnich studiów magisterskich uczyłem się dyrygentury i prowadzenia zespołów wokalnych i wokalno-instrumentalnych. Ta cała wiedza przydaje mi się w codziennej pracy zawodowej i mogłem ją też wykorzystać jako trener w „The Voice Senior”.

- Byłeś bardziej trenerem niż jurorem w tym programie?
- Ocenianie nie jest łatwą sprawą. Oczywiście na początku musiałem wysłuchać kandydatów i wybrać tych najlepszych, porównując ich wykonania. Ale potem zaczęła się praca merytoryczna, którą lubię najbardziej. Musiałem wybrać utwory pod konkretne skale głosu i predyspozycje wokalne danego uczestnika. Była to więc twórcza praca z mojej strony.

- Jak się dogadywałeś ze starszymi od siebie uczniami?
- Jestem człowiekiem otwartym na ludzi i do świata. Nie miałem więc problemów z komunikacją. Bardzo polubiłem się z moją ekipą i naprawdę trudno było mi potem odrzucać moich podopiecznych w kolejnych etapach programu. To było dla mnie bardzo niezręczne. Ale ten program ma taką konwencję – to w końcu konkurs, w którym zwycięża najlepszy. Musiałem więc podejmować te trudne decyzje.

- Jak sobie z tym radziłeś?
- Kiedy rozmawiałem z Marylą, Alicją czy Piotrem, wszyscy przyznaliśmy, że przywiązujemy się do swoich uczestników. Każdy ma szóstkę wokalistów – i są to dojrzali ludzie ze swoimi często trudnymi i dramatycznymi historiami. Nic więc dziwnego, że podczas pracy na warsztatach zaprzyjaźniamy się z nimi. Ja bardzo mocno związałem się emocjonalnie z całą grupą. Mało tego – polubiłem też niektórych uczestników z innych drużyn. Ale zarówno oni, jak i my, przyszliśmy do tego programu z własnej woli i musieliśmy się podporządkować jego regułom.

- Podejmując decyzje kierowałeś się tylko wokalnymi umiejętnościami uczestników czy też brałeś pod uwagę ich życiowe historie?
- Priorytetem zawsze było wykonanie piosenki. To, w jaki sposób dany uczestnik przyjmie i wprowadzi w życie moje rady merytoryczne na podstawie konkretnego utworu, który został mu przydzielony. Dobieraliśmy tonację do piosenki i potem podczas warsztatów słuchałem, jak dany wokalista się zachowuje. Czy przyjmuje moje sugestie czy też nie. Historie uczestników były dla mnie sprawą poboczną, raczej interesującą dla telewidzów, którzy postrzegają danego uczestnika w bardziej złożony sposób. „The Voice Senior” to mimo wszystko program muzyczny i oceniamy w nim osobowości sceniczne, ale nadrzędne są umiejętności wokalne występujących.

- Dlaczego w finale postawiłeś wyłącznie na kobiece głosy?
- Cała moja szóstka była równa pod względem muzycznym. Do tego poziom ich wokalnych umiejętności był bardzo wysoki. Miałem więc sporą trudność w ich ocenianiu. Właściwie tylko niuanse decydowały, czy dany uczestnik przechodzi dalej czy odpada. Musiałem jednak patrzeć całościowo na swych podopiecznych. Dlatego bardzo ważne było dla mnie to, który z nich bierze sobie do serca moje rady i jak wypada to podczas wykonań na żywo. I w sumie najwięcej pracy wykonałem z Hanią Tabiszewską.

- Dlaczego?
- Hania przyszła do programu jako kompletna amatorka. Nigdy wcześniej nie zajmowała się muzyką. Śpiewała tylko okazjonalnie i była taką „szarą myszką”, której życie nie oszczędzało. A wyszła z programu uśmiechnięta, podbudowana, otwarta na ludzi, z niezwykłą energią. Podczas kolejnych etapów odważyła się na zaśpiewanie Franka Sinatry i innych piosenek, które początkowo wydawały się jej nieosiągalne. Mogę więc powiedzieć, że moja praca sprawiła, że Hania po „The Voice Senior” jest już innym człowiekiem.

- Wszystkie decyzje trenerów wywoływały skrajnie różne opinie w internecie. Przejmowałeś się tym?
- Nie czytałem żadnych komentarzy, bo gdybym to robił, to chyba nie podjąłbym żadnej decyzji. Uznałem, że zawsze trzeba się kierować jakimś własnym przeczuciem. Na pewno ważny jest poziom merytoryczny: jaki wysiłek dany uczestnik włożył w swój wokalny rozwój podczas programu. To sprawia, że komuś dajemy szansę przejścia do kolejnego etapu, a komuś - nie. Warto podkreślić, że produkcja „The Voice Senior” pozwalała, aby te decyzje były w pełni autonomiczne. Na żadnym etapie programu nikt w nic nie ingerował.

- Miałeś czasem myśl: „A może się pomyliłem”?
- Oczywiście, że się nad tym zastanawiałem, jednak żadnej decyzji nie żałuję.

- Jak wyglądały twoje relacje z innymi trenerami?
- Nie było między nami żadnej rywalizacji. Bardzo dobrze się rozumiałem z Marylą, Alicją i Piotrem. Lubiliśmy spędzać czas w swoim towarzystwie również poza kamerami i mam nadzieję, że było to widać na ekranie. Rozmawialiśmy ze sobą nie tylko w trenerskich fotelach, ale również poza nimi, choćby w garderobie. Analizowaliśmy poszczególne występy i wymienialiśmy się uwagami. Naszą rolą było motywowanie wszystkich uczestników do wokalnego rozwoju, a nie wprowadzanie jakichkolwiek negatywnych emocji.

- Najlepsze relacje miałeś chyba z Piotrem Cugowskim?
- Pewnie tak. Jesteśmy z tego samego pokolenia. Ale świetnie dogadywałem się też z Marylą i Alą. Mamy podobne poczucie humoru. To fajne relacje, które dobarwiały ten program.

- Bardzo przeżyliście to, kiedy w trakcie programu Adam Anusiewicz z drużyny Piotra niespodziewanie zmarł?
- To było bardzo smutne dla nas wszystkich. Byliśmy tym faktem przygnębieni. Tym bardziej, że Adam był jednym z barwniejszych uczestników tej edycji.

- Trenerowanie w „The Voice Senior” zmieniło cię w jakiś sposób?
- Myślę, że nie. Mam już za sobą duże doświadczenie estradowe, dobrze się też odnajduję w roli kierownika zespołu. Było to dla mnie pozytywne przeżycie i dobrze się czułem, będąc częścią tego telewizyjnego show. Na pewno wzbogaciło mnie poznanie życiowych historii uczestników „The Voice Senior”. Kilka z nich naprawdę mnie wzruszyło. Kiedy ojciec śpiewał przed nami piosenkę dla córki, której nie widział od kilku lat i tym samy dawał jej sygnał, że pragnie odnowić ich wzajemny kontakt, to właściwie wszyscy się popłakaliśmy. Było więc w programie wiele wzruszeń i mocnych emocjonalnie historii.

- W „The Voice Senior” pomagałeś innym spełniać ich marzenia. A jak narodziło się twoje marzenie o śpiewaniu?
- Wychowałem się z trójką braci w podtarnowskiej wsi Bogoniowice. Tam rytm naszego życia w dzieciństwie wyznaczały wszystkie prace polowe. Podczas ich wykonywania od zawsze towarzyszył nam śpiew. Ciocia Marysia uczyła nas piosenek ludowych. Dlatego już za młodu poznaliśmy lokalny folklor. Słuchaliśmy jak grają kapele ludowe, zachwycały nas ich stroje i tańce. Kultywowanie tradycji wokalnych szło jednak w parze z wiernością najważniejszym wartościom. Szacunkowi do pracy czy dla innego człowieka, zwierząt i ziemi. To nas ukształtowało. I wtedy w tych pięknych okolicznościach przyrody pojawiło się w nas marzenie, aby grać i śpiewać na dużych scenach.

- Jakie były tego początki?
- Najpierw podbieraliśmy mamie w kuchni różne przyrządy i mając pod ręką garnki i łyżki, udawaliśmy, że mamy mikrofony, gitary i perkusję. (śmiech) Potem wyprosiliśmy u rodziców zakup prawdziwych instrumentów. A nie było to takie oczywiste, bo żyliśmy wtedy bardzo skromnie. Rodzice jednak wykazali się zrozumieniem.

- Młodym ludziom ze wsi jest trudniej spełniać muzyczne marzenia?
- Teraz w dobie internetu wszystko się zmieniło. Muzyka, i sztuka nie ma granic. W czasach mojej młodości na pewno łatwiej było młodym ludziom z dużych miast, którzy mieli bliski dostęp do edukacji czy wszystkich dóbr kultury. Dla mnie dojechanie do Tarnowa na koncert czy do teatru, nie było takie oczywiste. Co więcej: rodziców nie było stać na to, by posłać nas do szkół muzycznych. Dlatego początkowo nasza edukacja muzyczna była ograniczona. Ale być może przez to byliśmy bardziej zdeterminowani, by zrobić wszystko, aby nasze marzenia jednak się spełniły. Myślę, że po prostu do głosu doszły nasze geny od strony stryja Jana Muchy, który założył orkiestrę ochotniczej straży pożarnej w Ciężkowicach. To był bardzo wszechstronny muzyk, który grał na wielu instrumentach. I to właśnie od niego zaraziliśmy się pasją do muzykowania. Kwestią było tylko to, jak będziemy ją rozwijać.

- Początkowo zdobyłeś solidny zawód stolarza. Co sprawiło, że jednak potem wybrałeś się na studia muzyczne do Rzeszowa?
- To było mocniejsze ode mnie. Ta chęć muzycznego rozwoju. Początkowo po podstawówce też wybrałem szkołę artystyczną, ale nie mającą nic wspólnego ze śpiewaniem – uczyłem się w technikum technologii drewna. Nie byłem wtedy gotowy na liceum muzyczne, bo nie miałem podstaw tego rodzaju edukacji. Pod koniec technikum stwierdziłem jednak, że nie ma odwrotu – i chcę się kształcić muzycznie. Sam się przygotowywałem w domu do egzaminów, byłem więc w pewnym sensie samoukiem. Udało mi się jednak dostać do Instytutu Muzyki na Uniwersytecie Rzeszowskim. Potem namówiłem swych braci, aby poszli w moje ślady. Kadra profesorska była tam bowiem na bardzo wysokim poziomie.

- Jesteś najstarszy z braci. To twój przykład sprawił, że oni też postanowili zostać muzykami?
- Myślę, że to miało olbrzymie znaczenie. Jestem starszy o pięć lat od bliźniaków i siedem lat od najmłodszego Maćka. Chłopaki w naturalny sposób podpatrywali najstarszego brata co zamierza robić w życiu. Sami jednak też mieli talent do gry na różnych instrumentach. Być może potrzebowali tylko konkretnego bodźca ze strony pierworodnego, żeby kształcić się muzycznie. Tak też się stało i ostatecznie wszyscy spotkaliśmy się w zespole Pectus.

- Jak narodził się pomysł na ten rodzinny skład?
- Od zawsze marzyłem o tym, aby wystąpić na opolskim festiwalu. Aby to zrobić, postanowiłem założyć własny zespół. Kiedy zdałem egzaminy i dostałem się na uniwersytet - narodził się Pectus. Skład zespołu zmieniał się z biegiem czasu. Kiedy bracia przyszli studiować na moim podwórku, pomyślałem, że warto postawić wszystko na jedną kartę i stworzyć unikatową grupę, w skład której wchodzić będzie wyłącznie rodzeństwo. Tak też się stało.

- Twoi bracia mieli swoje życie – naukę czy pracę. Jak ich przekonałeś, aby dołączyli do ciebie?
- Powiedziałem im: „Czy chcecie zmienić swoje życie? Nie obiecuję wam „złotych gór”, bo to bardzo niepewny zawód. Ale jeżeli nie zaryzykujemy, to się nie przekonamy, czy ten pomysł ma sens”. Bracia długo się nie zastanawiali i właściwie od razu się zgodzili. Spakowali swoje walizki i przyjechali do mnie do domu. Przez pół roku spali na podłodze, a w ciągu dnia przygotowywaliśmy się do estradowych podbojów.

- Każdy z was gra na innym instrumencie. Tak się umówiliście?
- To przypadek. Nie da się tego wyjaśnić. Od początku każdego ciągnęło do innego instrumentu. Każdy z nas poszukiwał własnej drogi w muzyce i dlatego udało nam się stworzyć taki kompletny skład. Mamy gitarę, bas, fortepian i perkusję. Do tego wszyscy bracia śpiewają, co jest bardzo pomocne i istotne. Cieszę się, że tak się złożyło.

- To naturalne, że jako najstarszy z braci zostałeś liderem zespołu?
- Na początku ustaliliśmy wspólnie kodeks postępowania i staramy się go przestrzegać do dziś. Mimo, że jesteśmy braćmi, nie zwalnia to nikogo z nas od obowiązku przykładania się do działalności w zespole. Dyscyplina to klucz do sukcesu.

- Podobno kierujecie się słynną zasadą trzech muszkieterów: „Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich”?
- Tak. Może to i slogan, ale czasy pandemii pokazały, że możemy na sobie polegać. Te dwa lata były bardzo ciężkie dla naszej branży – ale my przetrwaliśmy.

- Jesteście ze sobą zawodowo i prywatnie. Nie rodzi to konfliktów między wami?
- Jesteśmy tylko ludźmi. Kiedy jest się ze sobą tyle czasu co my, takie iskrzenie czasem pojawia się w sposób naturalny. Jak w każdej rodzinie lub w każdej firmie. W sytuacji zmęczenia sobą, zawsze dochodzi do konfliktów. Dlatego staramy się wyjaśniać sobie wszelkie niejasności w relacjach między nami. Kluczowa jest więc tutaj rozmowa. Dzięki niej udaje się nam uniknąć poważniejszych problemów. Trzeba dbać, żeby nie urastały one do niewyobrażalnych rozmiarów i rozwiązywać je jak najszybciej.

- Macie na swoim koncie takie przeboje, jak „Barcelona” czy „To, co chciałbym ci dać”. Jak się pisze takie hity?
- Nie ma na to recepty. Inspiracja czy wena przychodzi nagle w danym momencie. Nie wiem jak to działa. Romuald Lipko zawsze mówił, że nie ma przepisu na przebój. I to prawda. Nigdy nie wiemy, kiedy i gdzie przyjdzie do nas pomysł, który trzeba potem przelać na nuty i tekst. Poza wierszami Wojciecha Młynarskiego z płyty „Pectus/Kobiety/Młynarski”, resztę naszego repertuaru stworzyliśmy sami. W tekstach opisujemy najczęściej to, co przydarzyło nam się naprawdę w życiu albo bliskim nam osobom. Dlatego atutem naszych utworów jest szczerość. Słuchacze to doceniają.

- Wasze piosenki mają przeważnie pozytywne przesłanie. Prywatnie też jesteście optymistami?
- Te nasze piosenki, które stały się przebojami, faktycznie są optymistyczne i pozytywne. Tymczasem jednak ja bardziej odnajduję się w utworach sentymentalnych. Taką mam naturę. Raz słoneczną, raz deszczową. Lubię się więc zanurzyć w smutnych dźwiękach i poczuć ich głębię. Nostalgia jest czymś najbliższym mojemu charakterowi i duszy. Trudniej jest mi napisać wesołą i radosną piosenkę. Dlatego tym bardziej się cieszę, że te kilka, które udało mi się stworzyć, spodobało się słuchaczom i stało się przebojami. To dla mnie wielka radość, że mogę dawać ludziom słońce.

- Nie jest tajemnicą, że menedżerką Pectusa jest twoja żona Monika. To dobry układ?
- Wiem, że tak. Oczywiście nie jesteśmy w stanie uniknąć trudnych momentów, bo wszystko to się łączy i przenika. Ale nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Byłem wcześniej w kilku innych związkach i te moje muzyczne pasje się nie przenikały z moimi partnerkami. To sprawiało, że z czasem stawaliśmy się sobie obcy. A tutaj mogę liczyć w swej pasji na pełne wsparcie ze strony żony. To jest bardzo cenne. I na odwrót. Monika jest pierwszą recenzentką mojej twórczości. To rodzi czasem małe konflikty, bo żona potrafi być krytyczna. Wtedy obrażam się na nią na kilka dni, ale ostatecznie okazuje się, że jednak to ona miała rację. Bardzo doceniam, że ma taki niesamowity instynkt. Jest pełną profesjonalistką w tym, co robi. Ufam jej więc, bo wiem, że w 99 procentach zawsze ma rację.

- Monika trzyma kasę również w domu?
- (śmiech) Tak. To najlepsze rozwiązanie.

- Wasz syn Staś ma już jedenaście lat. Rośnie nowy muzyk Pectusa?
- Staś bardzo dobrze słyszy i to jest wielki dar. Bo słuchu nie można się nauczyć, tylko się go ma. Na ten moment jednak Staszek wybrał sport, a nie muzykę. W tej chwili jest właśnie na obozie piłkarskim. Pokonuje kolejne szczeble sportowej kariery i chce zostać profesjonalnym piłkarzem. Mam nadzieję, że będzie grał śpiewająco. (śmiech)

- Staś słucha Pectusa?
- Oczywiście. Mieszkamy przecież w jednym domu. Działa to też w drugą stronę. Dzięki temu, że wiem, czego słucha Staś, jestem na bieżąco z tym, co kręci dzisiaj młode pokolenie. Może nie ma to jakiegoś bezpośredniego wpływu na moją twórczość, ale czasem stanowi ciekawą podpowiedź. Dobrze wiedzieć czego dziś słucha młodzież.

- Rodzina jest dla ciebie dużą wartością?
- Najważniejszą. Nie wyobrażam sobie wykonywania mojego zawodu bez wsparcia kochających mnie osób. Na pewno nie byłbym tym, kim jestem, gdybym ich nie miał blisko obok siebie.

- Niedawno stuknęła ci czterdziestka. Masz jeszcze artystyczne marzenia do spełnienia?
- Nasz zawód jest bardzo niepewny. Czasy pandemii pokazały, że branża artystyczna i estradowa łatwo może popaść w zapaść. Dlatego życzyłbym sobie, żebyśmy wszyscy byli zdrowi i mogli nadal śpiewać oraz opowiadać nasze historie. Bo wiem, że piosenki zmieniają życie: pomagają przetrwać, dają nadzieję i słońce. Życzyłbym sobie jak najdłużej mieć taką możliwość.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.