Marcin Kędryna

Spin Doktorant. Lietuva, tevyne mano… Felieton Marcina Kędryny

Spin Doktorant. Lietuva, tevyne mano… Felieton Marcina Kędryny
Marcin Kędryna

Nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywała funkcjonująca na początku lat 90. na rogu Wiślnej i krakowskiego Rynku knajpa, charakteryzująca się tym, że działała praktycznie na okrągło. W knajpie stał flipper „Elvira and the Party Monsters”. Z wydekoltowaną brunetką w otoczeniu potworów. Elvira była bohaterką filmu „Elvira: Mistress of the Dark”.

Filmu nie widziałem. Ponoć kultowy. Za to z miażdżącymi recenzjami. Flipper za to był świetny. Z samą Elvirą miałem do czynienia raz jeszcze, ćwierć wieku później. W Reno - takim Las Vegas dla ubogich. Wygrałem na jednorękim bandycie z jej podobizną dolara. Wciąż się, swoją drogą, zastanawiam, skąd ja się w tym Reno wziąłem. Było to mocno irracjonalne. Będę musiał tę historię opisać w pamiętnikach.

Knajpa chyba nazywała się „Krokodyl”. Kraków pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych oszalał na punkcie knajpianego życia. Tłumy krakowian, co wieczór, lądowały w pubach czy klubach i imprezowały do białego rana. Z wyjątkiem świąt, kiedy ich kluby, puby i knajpy były zamknięte. Poza „Krokodylem”. W 1993 roku, wracając od matki z wigilijnej kolacji, zamiast do domu, trafiłem koło północy do rzeczonego „Krokodyla”. Nad ranem, zauważyłem trzech wyraźnie nietutejszych gości, którzy próbowali grać w bilard. Próbowaliśmy się dogadać po angielsku.

Niezbyt skutecznie, bo się okazało, że języka tego nie znamy na podobnym poziomie. Porozumieliśmy się na tyle, żeby dotarło do mnie, że chłopaki są Litwinami. Zaproponowałem przejście na rosyjski. Z niesmakiem, ale zaczęliśmy się dogadywać. Martynas, Sarunas i Vaidas jechali do Pragi na sylwestra. Znaleźli się w Krakowie. I nie bardzo, w środku nocy, wiedzieli, co ze sobą zrobić. Wylądowali więc u mnie. Siedzieli z pięć dni. Łaziliśmy po mieście.

Na początku był między nami jakiś rodzaj napięcia. Bardzo źle przyjęli mój żart, że właściwie każdy Litwin powinien znać polski. Sprawiali wrażenie, jakby się obawiali, że ich będę polonizował. Było to do momentu, kiedy zaprowadziłem ich na Wawel i powiedziałem: Panowie, to wszystko kiedyś było wasze. Tu rządził Litwin Jagiełło. Napięcie zeszło. Zaczęli mówić normalnie. Litewscy patrioci dumni ze świeżo odzyskanej niepodległości (Kolegę ich zastrzelili Rosjanie pod telewizyjną wieżą). Z jak najgorszymi doświadczeniami z polską mniejszością.

Litewscy Polacy byli dla nich po prostu sojusznikami Moskwy. A to wszystko doprawione było spotkaniami z turystami z Polski, którzy od niedawna niepodległym Litwinom tłumaczyli, że Wilno jest Polskie, a Litwa to właściwie polska prowincja. Dogadaliśmy się, że najlepszy historycznie czas dla naszych krajów był, kiedy się sprzymierzyliśmy. Gdy rządziła litewska dynastia. I że ta historia nas łączy. Powiesiliśmy watahę psów na Rosji, przestaliśmy się zajmować polityką, a skoncentrowaliśmy się na tematach, na których zwykle koncentrują się dwudziestoparoletni chłopcy.

Kolejny spotkany przeze mnie Litwin (dwadzieścia lat po tamtych trzech), zaczepił mnie w warszawskim Beirucie pytając o lokalne pszeniczne piwo. Akurat pszeniczne było tylko litewskie, czym był niepocieszony. Pracujący w wielkiej korpo „biały kołnierzyk”. Dopiero po piątym piwie przyznał się do tego, że właściwie mówi po polsku, bo go uczył dziadek, podoficer Wojska Polskiego we wrześniu 1939 r. Rozmawialiśmy oczywiście o Polakach na Litwie. Mówił, że właściwie nic do nich nie ma, poza tym, że ich przywódca to rosyjski realnie agent. I że ten rosyjski agent jest przyjmowany w warszawskich salonach. I że większość napięć by można bardzo szybko rozwiązać. - Ale nie w sposób taki, jak to robicie. Przyjeżdżają do Wilna polscy politycy i strofują nas jak dzieci. A my może nie jesteśmy największym krajem, ale godność swoją mamy.

Nasi politycy, którzy w ramach polityki dryfu w głównym nurcie, dawali się traktować protekcjonalnie większym europejskim partnerom, jeździli później na wschód i próbowali to odreagowywać. Co do niczego dobrego nie prowadziło. Ówczesna polityka wschodnia polegała na powtarzaniu tego, co mówili Niemcy, tyle że w bardziej protekcjonalny sposób. Efekty były łatwe do przewidzenia.

Dziś jest inaczej. I to wcale nie jest efekt wojny. Mało kto pamięta, że w pierwszą podróż zagraniczną Andrzej Duda pojechał nie do Berlina czy Brukseli, tylko do Tallina. W rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. Dziś razem z Litwinami świętujemy rocznicę powstania styczniowego. W końcu sobie przypomnieliśmy, że I Rzeczpospolita to nie była tylko Polska. To była Korona i Litwa. A później, od Hadziaczu Korona, Litwa i Ruś czyli Ukraina. Trzy równorzędne podmioty.

Marcin Kędryna

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.