Smacznego, witamy w jadłodzielni, a nie w jadłodajni
Reguły są takie: przychodzisz, zostawiasz jedzenie, wychodzisz. Zabrać je może każdy - kobieta, która przyjedzie mercedesem i starszy pan, który przyjdzie piechotą. Jadłodzielnie to nie punkty pomocy, tylko miejsce budowania świadomości o tym, jak nie marnować jedzenia.
Lodówka stoi w centralnym miejscu. Dziennie otwierają ją setki rąk. W środku pojemnik ryżu i taki sam pojemnik z sosem. Talerz z kromkami chleba, duży garnek z bulionem, kilka słoików zupy. Obok półka z pustymi słoikami i skrzynka z dwoma bochenkami chleba. Wchodzę do jadłodzielni w Krakowie przy ul. Dolnych Młynów.
- Ta jadłodzielnia to dla mnie duża pomoc - mówi Karol, student Politechniki Krakowskiej, przetrząsając słoiki w skrzynce obok lodówki. - Na jedzenie wydałbym dodatkowe 100 złotych miesięcznie, to dużo - dodaje.
Sam przyniósł zupę, bo nagotował jej dużo, a teraz nie chce, żeby się zmarnowała. Dla siebie wziął ryż i sos oraz kilka kromek chleba, które leżały na talerzu.
Dwa bochenki zabrał wcześniej inny chłopak.
Wszedł szybko, na ramieniu wisiał mu znoszony plecak. Wziął dwa duże bochenki chleba i niemal wybiegł.
Czytaj więcej o krakowskiej inicjatywie foodsharingu
Artykuł dostępny wyłącznie dla prenumeratorów
- dostęp do wszystkich treści Dziennika Polskiego,
- codzienne wydanie Dziennika Polskiego,
- artykuły, reportaże, wywiady i multimedia,
- co tydzień nowy numer Ekstra Magazynu.