Ruty Uwite - kobieca energia w łemkowskich pieśniach i beskidzkim krajobrazie

Czytaj dalej
Fot. Teodor Włosek
Ireneusz Dańko

Ruty Uwite - kobieca energia w łemkowskich pieśniach i beskidzkim krajobrazie

Ireneusz Dańko

Joanna nigdy nie śpiewała, póki nie przeniosła się z Krakowa w Beskid Niski. Marlena, Iwona, Iza czy Klaudia tak samo. Dziś nie wyobrażają sobie życia bez gór, łemkowskich pieśni i swojej grupy śpiewaczej Ruty Uwite

Wiekowa chyża w Łosiu co tydzień rozbrzmiewa kobiecym śpiewem. Rzewne melodie, pełne opisów nieszczęśliwej miłości, przyrody i codziennego trudu krążą pośród zdjęć dawnych mieszkańców łemkowskiej wioski. Mieszają się z zapachem starych sprzętów, ubrań, belek, ropy, dziegciu. A wiosną i latem - kwiatów, które rosną bujnie tuż za oknami. Obok stoi spichlerz i stodoła zamienione na muzealne sale. Drewniane wozy w środku wyglądają, jakby zaraz miały wyruszyć na handlowy szlak z beczkami pełnymi mazi.

- Maziarze z Łosia na przełomie XIX i XX wieku jeździli po prawie całej Europie Środkowej. Z ropy wydobywanej w okolicy robili smarowidło do osi w kołach. Handlowali też dziegciem, który miejscowi Łemkowie wytwarzali podczas suchej destylacji drewna, a który w medycynie ludowej stosowano na choroby skóry - opowiada Klaudia Zbiegień, opiekunka zagrody maziarskiej.

W Beskid Niski przeniosła się przed laty z rodzinnych Tychów. Zanim tu osiadła, często odwiedzała przyjaciół w Gorlicach. Nie zastanawiała się długo, kiedy zobaczyła ofertę pracy w maziarskim mini skansenie koło cerkwi.

- W dwa tygodnie wszystko spakowałam i przyjechałam - wspomina.

W nowym miejscu odkryła nagrania prof. Romana Reinfussa, na których ostatni łemkowscy maziarze opowiadają o swoim życiu i pracy. Słynny etnograf zarejestrował też wiele pieśni w okolicznych wioskach, które odwiedzał przed wojną i po jej zakończeniu. Większość melodii i tekstów została później zapomniana. - Nie znał ich żaden Łemko, kiedy o to pytałam - opowiada Klaudia.

Siedem lat temu Ministerstwo Kultury ogłosiło projekt „Mistrz Tradycji”. Przyznawało pieniądze na roczne warsztaty, podczas których uznani twórcy ludowi przekazywali wiedzę chętnym osobom. Gorlickie muzeum „Dwory Karwacjanów i Gładyszów”, którego oddziałem jest maziarska zagroda, zgłosiło miejscową łemkowską pieśniarkę Julię Dosznę. Miała uczyć śpiewu zapomnianych pieśni z archiwum Reinfussa.

- Od początku wiedziałam, że naszym mistrzem może być tylko Julia. Nikt tak nie śpiewa i nie czuje ducha dawnych łemkowskich pieśni - mówi Klaudia.

Sama nigdy wcześniej nie śpiewała. Wolała słuchać. Miłośniczka punk rocka, jeździła w młodości na festiwale w Jarocinie. Gdy ruszyły warsztaty śpiewacze, dołączyła jednak do grupy.

- Na Łemkowszczyźnie każde spotkanie kończy się wspólnym śpiewem, trudno stać z boku i milczeć - dodaje.

Pieśni kobiet

Julia Doszna: - Śpiewanie jest terapią dla duszy. Dzięki niemu można narodzić się na nowo. Pozwala się wyciszyć, wtopić w naturę.

Rodem z Bielanki, większość życia spędziła w sąsiednim Łosiu. Jej dziadek był dziegciarzem. W Beskidzie Niskim trudno znaleźć większy autorytet od Julii, jeśli chodzi o łemkowską muzykę. Pracuje w biurze zapory wodnej w Klimkówce, ale to nie podcina artystycznych skrzydeł. Śpiewa, odkąd pamięta. Obdarzona głosem o szlachetnej, czystej barwie już jako kilkulatka nuciła ulubione melodie, gdy pasła krowy na łące. Później trafiła do zespołu regionalnego Łemkowyna, który pod koniec lat 60. XX wieku w jej rodzinnej wiosce założył Jarosław Trochanowski. Należała do pierwszego pokolenia Łemków prezentujących swoją kulturę po wysiedleniach. Z czasem zaczęła solowe występy, wykonując liryczne pieśni (nie tylko łemkowskie) a cappella lub przy akompaniamencie gitary, akordeonu, liry korbowej czy lutni.

- Jestem już starszą kobietą, ale w duszy wciąż młodą. Tylko taką trochę bardziej melancholijną - mówi o sobie żartem. Poważniej dodaje: - Pieśni ludowe tylko na pozór wydają się proste i naiwne. Mają głębokie przesłanie, odsłaniają coś pierwotnego, odwiecznego, trzeba tylko znać ich kody, symbolikę. Jeśli wsłuchać się dobrze, odkrywają niezwykłe harmonie rozpięte na beskidzkich pagórkach i przywracają pamięć o dawnych ludziach i ich życiu.

Przed warsztatami w Łosiu przez 11 lat prowadziła łemkowski zespół dziecięcy Wereteno. Wychowała wielu muzyków, w tym dwóch swoich synów. Obaj pomagali jej podczas projektu „Mistrz Tradycji”, a także teraz, kiedy jest potrzeba.

Na początku zgłosiło się kilkanaście osób, głównie kobiety. Większość nigdy nie śpiewała w zespole. Łączyła je chęć poznawania łemkowskiej kultury i spotkania podobnie myślących osób. Julia najpierw uczyła ich wokalnych podstaw. Tłumaczyła teksty wiekowych pieśni, aby wszyscy wiedzieli nie tylko jak, ale i o czym śpiewają. Widząc postępy, stopniowo podnosiła artystyczną poprzeczkę.

- Początkowo przychodziło więcej Łemkiń, ale ich potrzeby różniły się od moich - przyznaje pieśniarka. - Chciały śpiewać popularne, biesiadne piosenki, a ja już z tego dawno wyrosłam. Z niektórymi musiałyśmy się rozstać, żeby iść do przodu.

Z zachwytem opowiada o nagraniach łemkowskich pieśni ze zbiorów Romana Reinfussa. Wielu sama wcześniej nie znała. Podczas warsztatów w Łosiu zabrzmiały pierwszy raz na żywo po ponad półwiecznym niebycie.

- Lubię, jak pieśń rodzi się w bólu. To wielka radość, kiedy później wyśpiewa się czysto te wszystkie nutki, półnutki, mikrodźwięki z ozdobnikami charakterystycznymi dla danego regionu - zauważa.

Owocem rocznej pracy była płyta „Pieśni kobiet”, której wydanie wspomógł Fundusz Feministyczny. W większości opowiada o życiu i rozterkach mieszkanek dawnej Łemkowszczyzny.

- „Część z nas należy do mniejszości etnicznej, ale wszyscy czujemy się związani z Łemkowszczyzną poprzez miejsce, w którym mieszkamy i poprzez to, co robimy” - opisały swoje dzieło Ruty Uwite. Tak uczestniczki warsztatów nazwały zespół, w którym - po zakończeniu ministerialnego projektu - postanowiły dalej wspólnie śpiewać.

- Dziewczyny zapytały mnie, czy chciałabym kontynuować nasze spotkania. Nie miałam żadnych wątpliwości, czułam, że to doświadczenie jest dla nas wszystkich cenne - mówi Julia.

„Ruty uwite” to fragment refrenu starej pieśni, którą śpiewano niegdyś pannom na wydaniu w okresie Bożego Narodzenia. - Zieleń ze sie zielenecku i ty ruciany wianecku z tej ruty uwity - przypomina ją czasem zespół na koncertach świątecznych.

- Ruta to roślina stosowana w ludowej medycynie, a my w większości jesteśmy zielarkami, potrafimy parzyć nie tylko herbatę - dodaje z uśmiechem Julia. Zioło z delikatnymi, żółtymi kwiatami rośnie w jej ogrodzie. - Kojarzy się z miłością. Trzeba tylko uważać przy zbiorze, bo w wysokiej temperaturze olejki eteryczne mogą poparzyć.

Głos pradziadka

Przez sześć lat niewiele zmienił się skład zespołu. Obecnie liczy 10 osób, wiek od 30 do 60 lat. Tylko Julia Doszna i Mariola Zagórska mają łemkowskie pochodzenie. Reszta to Polki. Projektantki, architektki, pracownice muzeów, agrobiznesmenki. Zanim osiadły w Beskidzie Niskim, mieszkały i pracowały na Śląsku, w Krakowie, Warszawie. Jedna przeniosła się z Wrocławia za mężem Łemkiem, którego tam poznała. Razem postanowili wybudować dom i wychowywać dzieci na ziemi, z której po wojnie wysiedlono jego rodzinę.

Odkrywanie starych pieśni było szczególnym przeżyciem dla Marioli. Bibliotekarka z Łosia miała pradziadka Piotra Spólnika, który przed wojną handlował mazią. Jego zdjęcie można zobaczyć w zagrodzie. Oniemiała, kiedy podczas jednego ze spotkań usłyszała jego głos. Zmarł, zanim się urodziła. Nigdy go nie poznała. A tu nagle opowiada o swojej pracy, wyjazdach, śmieje się, podśpiewuje.

- Te nagrania były jak wehikuł czasu - wspomina spotkanie, na którym słuchała tego, co zarejestrował wiele lat temu magnetofon profesora Reinfussa.

Większość zespołu niewiele wtedy wiedziała o Łemkowszczyźnie. W miastach, w których mieszkały, nie ciągnęło ich do śpiewania, tym bardziej do poznawania łemkowskich piosenek i kultury. - Miałam inne pasje w głowie - przyznaje Joanna Zając.

W listopadzie minie 10 lat, jak przeprowadziła się w Beskid Niski. W Krakowie ukończyła m.in. studia zarządzanie w kulturze. Pracowała w administracji, gdy ze swoim partnerem postanowili zmienić życie. Przenieśli się do niewielkich Ropek koło Wysowej, by prowadzić gospodarstwo agroturystyczne.

- Znajomi dziwili się, że jadę w taką „dzicz”, gdzie nawet lamp ulicznych nie ma - wspomina. - A ja myślałam, że tam wreszcie znajdę czas na malowanie i kontakt z naturą.

Nie opuściła Beskidu Niskiego nawet, gdy kilka lat temu rozpadł się jej związek. - Zatrzymały mnie Ruty - przyznaje. - Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że w moim życiu ich braknie. Ten zespół ma taką energię, której nie ma nigdzie. To kobieca więź. Coś znacznie więcej niż tylko śpiewanie.

Rozmawiamy w Galerii „Stara Remiza” w Wysowej. Tak w skrócie mówi o Centrum Produktu Turystycznego i Kulturowego Beskidu Gorlickiego, którym obecnie kieruje. Na ścianach wiszą dzieła lokalnych artystów. Trwa kolejny wernisaż - białoruskiej malarki Żanny Orchel z Gorlic. - Serce moje płacze, serce moje płacze od żalu welkoho - śpiewają Ruty Uwite wzruszonej autorce obrazów.

Gdyby ktoś nie wiedział, skąd pochodzą, myślałby, że to same Łemkinie. Podczas oficjalnych koncertów noszą stroje inspirowane łemkowskimi ubiorami. Wyglądają, jakby każda miała przodka z okolic Łosia, Bielanki czy Zdyni. I tak śpiewają.

- Jesteśmy kobiecą grupą śpiewaczą z Beskidu Niskiego. Nie udajemy Łemkiń, chcemy jedynie wtopić się w ten krajobraz i muzykę - wyjaśnia Joanna.

- Dziewczyny są bardzo ambitne, starają się, żeby wszystko wychodziło idealnie. Rodowici Łemkowie czasem tak czysto nie śpiewają w swoim języku - dodaje Julia. - Znają łemkowską tradycję lepiej niż wielu miejscowych. Pragną się zakorzenić, stać się częścią naszego beskidzkiego świata.

„Spadochroniarki” w Beskidzie

Najmłodszą „rutką” w zespole jest Aleksandra Bajus, która niedawno przeprowadziła się do Małastowa z rodzinnej Zubrzycy. Ma nie tylko łemkowskie korzenie po mamie pochodzącej z Gładyszowa, ale i męża Łemka. Dorastała na Orawie. Skrzypaczka, obdarzona pięknym sopranem, występowała wcześniej w zespole ludowym Orawianie.

Trzy lata śpiewa Izabela Wajner, rodem ze śląskiego Mikołowa. Projektantka odzieży, stylistka, robiła kiedyś kostiumy do filmów i teledysków. Kilka lat szukała dla siebie „zielonego miejsca” w Polsce. - Gdziekolwiek, byle blisko natury - mówi.

Przypadkiem u znajomych muzyków w Nowicy, którzy wcześniej przenieśli się w Beskid Niski, poznała Joannę. Akurat miał ruszyć dwutygodniowy projekt z Rutami.

- Powiedziała mi, że mogę z nimi śpiewać, jeśli tutaj osiądę. I to była kropka nad i, żeby zamieszkać na stałe.

Swoją firmę na Śląsku z dnia na dzień zamknęła, by przeprowadzić się pod Gorlice. Teraz szyje „spódnice mocy”, łącząc współczesną i ludową modę. Mieszka w starym domu w Siarach.

- Mam ogród, wodę w studni. Mogę codziennie chodzić boso po trawie. Rytm dnia wytycza wschód i zachód słońca - opowiada. I dodaje: - Tutaj żyję intensywniej niż na Śląsku, częściej spotykam się z ludźmi. Mieszkamy w różnych wsiach, ale blisko emocjonalnie. Nie ma kin, teatrów, filharmonii, więc same tworzymy sobie sztukę.

Marlena Moździńska potwierdza jej słowa. Warszawianka z dziada pradziada, kiedyś pracowała przy promocji spektakli w stołecznych teatrach. Siedem lat temu kupiła z mężem przedwojenną chałupę nieopodal zapory wodnej w Klimkówce. Dziś sama prowadzi agroturystykę i ani myśli o powrocie do dawnego życia. Każde wspomnienie ulicznych korków i tłumów w galeriach handlowych utwierdza ją w przekonaniu, że podjęła właściwą decyzję. Co tydzień dojeżdża starą terenówką na próby zespołu do sąsiedniego Łosia. Pełna energii powtarza, że realizuje marzenie życia, które nie opuszczało jej od dzieciństwa.

- Zawsze podobała mi się „wiocha” - rzuca z uśmiechem. - Fascynowała mnie przyroda, dojenie krów, praca w polu. Tutaj poczułam, że naprawdę żyję.

Beskid Niski odkryła późno, nie interesowała się Łemkami. Wolała jeździć w Tatry czy na Lubelszczyznę, gdzie ma rodzinę. Tutaj przeszła ledwo parę szlaków. I to wystarczyło. Gdy zobaczyła stary dom w przysiółku na skraju wioski, postanowiła go kupić.

- To miejsce ma niezwykłą energię. Tędy chodził kiedyś Roman Reinfuss, rozmawiając z dawnymi mieszkańcami i nagrywając pieśni, które my teraz śpiewamy - opowiada.

O sobie i przyjezdnych koleżankach mówi półżartem: „spadochroniarki”. Tak miejscowi nazywają nowych sąsiadów w beskidzkich wioskach.

- Większość docenia, że chcemy podtrzymywać lokalną kulturę, a że ktoś pożartuje czy poplotkuje sobie na nasz temat, to żaden problem - zauważa ze śmiechem. - Sama musiałam mieć chyba jakichś przodków na Łemkowszczyźnie, bo czuję się jak w domu.

Ciągle się uczymy

Każdego roku Ruty koncertują na lokalnych festynach, folkowych festiwalach, czasem w cerkwiach. Bywały już w radiu i telewizji. Niektóre występują też w amatorskim teatrze, który od paru lat działa w Uściu Gorlickim. W styczniu zaśpiewały w Zakładzie Karnym w Warzycach koło Jasła. Wcześniej kilkakrotnie występowała tam Julia z lutnistą Antonim Pilchem i pianistą Mirosławem Bogoniem, w końcu zaproponowała, że przyjedzie z zespołem. W świetlicy zebrało się około 30 więźniów ze strażnikami. Kobiety zaczęły występ od łemkowskich pieśni, później przeszły do wspólnego kolędowania po polsku.

- Z początku panowała blokada. Bałam się, czy to był dobry pomysł - opisuje Julia „zimną” reakcję męskiej widowni. - Ale powoli miękli, widziałam łzy w oczach. Czułyśmy, że to nasze bycie tam jest ważne, że może ułatwi im przetrwać trudniejsze chwile.

W głowie ma ciągle nowe pomysły. Reszta zespołu również. Nie śpiewają wyłącznie łemkowskich pieśni. Sięgają m.in. po polskie, chorwackie czy białoruskie. - Jestem Łemkinią, ale z sercem otwartym na inne kultury. Z każdej można czerpać mnóstwo dobrej energii - deklaruje Julia.

Na próbach, zanim zaczną śpiewać, lubią długo rozmawiać. Tematów nigdy nie brakuje. Tych muzycznych i całkiem prywatnych. - Tak najlepiej rozgrzewa się struny głosowe - mówią żartem.

W grupie nie brakuje silnych osobowości. Bywają zacięte dyskusje nad repertuarem, ale ostateczna decyzja należy do Julii. - Zdarzały się małe kryzysy, nie spotykałyśmy się przez pewien czas, ale szybko zaczynałyśmy za sobą tęsknić. Najważniejsze, by stres zostawiać za drzwiami. Jak któraś przyjdzie zbyt nabuzowana, to wszystko może wysadzić - śmieje się Marlena.

Nie zamykają się w swoim gronie. Często śpiewają z innymi muzykami. Szczególnie z Mirosławem Bogoniem z gorlickiej grupy Serencza. Pasjonat beskidzkiego folkloru i multiinstrumentalista pochodzi z polsko-łemkowskiej rodziny. Gra m.in. na akordeonie i lirze korbowej. Do Łosia przyjeżdżała też ukraińska dyrygentka - Tatiana Gerasymczuk, która po ataku Rosji na Ukrainę uciekła z bombardowanego Charkowa („nauczyła nas pięknej pieśni sobótkowej na trzy głosy”). Od dwóch lat Ruty Uwite pracują z białoruską instruktorką tzw. białego śpiewu, typowego dla archaicznej muzyki ludowej. Swietłana Butskaja, znawca wielogłosowej muzyki cerkiewnej, na co dzień wykłada m.in. na Uniwersytecie Warszawskim. W Łosiu prowadzi warsztaty wokalne.

- Ciągle uczymy się czegoś nowego - mówi Julia. - I siebie nawzajem. Kiedy śpiewamy, najłatwiej się zaprzyjaźnić. Wtedy odkrywamy się nie tylko ze swoim głosem, ale i z uczuciami. Człowiek staje się szczery.

Ireneusz Dańko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.