Ptaki dają nam poczucie trwałości świata

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

Ptaki dają nam poczucie trwałości świata

Katarzyna Kachel

Obserwując taniec rybitw, uświadomiłem sobie, że istnieje świat, który nie potrzebuje ludzkich słów, bo jest piękny sam w sobie. I jest w tym łaska, że mogę go podglądać, a później pokazywać innym - mówi Maciej Zdziarski z Krakowa, autor książki „Na skrzydłach. O ludziach, ptakach i radości życia”.

Jaka jest wyższość ptaków nad człowiekiem?

Umiejętność latania! Tę zdolność, która fascynuje ludzi od zawsze, wymieniłbym jako pierwszą. Chęć wzniesienia się ponad rzeczywistość inspirowała ludzi na tyle skutecznie, że wzbiliśmy się pod niebo samolotami. Czy skonstruowalibyśmy je bez obserwacji ptaków?

Zazdrościmy im wolności, radości, wspaniałego życia, co oczywiście jest iluzją. Kiedy zacząłem interesować się żywotem latających, zrozumiałem, jak im ciężko. Gdyby nie konieczność szukania lepszej bazy pokarmowej, żaden ptak nie pokonywałby przecież tysięcy kilometrów podczas migracji! Do tego dochodzą niebezpieczeństwa, jak czyhający na ich życie wrogowie. A mimo wszystko pięknie śpiewają, uwodzą urodą i wchodzą w interakcje z ludźmi. I może to jest najbardziej nadzwyczajne w ptakach, że pomimo ciężaru życia manifestują nadzwyczajną lekkość.

Wydaje nam się, że tam na górze jest lepiej. Panu też się wydawało. Zalicza się pan do grona tych marzycieli, którzy śnili o lataniu.

Pół żartem, pół serio opowiadam o tym w książce. Jest ona zbiorem wywiadów z ptasiarzami, ale także moją autorską opowieścią, powrotem do dzieciństwa. Jako mały chłopiec miałem talent do wymyślania historii. W podstawówce chwaliłem się kolegom, że zbuduję rakietę kosmiczną, a nawet polecę w kosmos. Koledzy, nieco naiwnie, pokładali we mnie spore nadzieje, które zawiodłem. Po latach próbuję odkupić winy, przekonując, że prawdziwym kosmosem jest obcowanie z ptakami.

Ale nawet ten ptasi kosmos zawsze próbujemy porównać do naszego, ludzkiego. Dlaczego?

Tym bardziej cieszymy się widokiem ptaków, im wyraźniej w ich zachowaniach dostrzegamy coś, co dobrze znamy ze swojego świata. Wystarczy stanąć przy karmniku i obserwować, jaką taktykę przyjmują, zanim podlecą po odrobinę pożywienia. Zauważyć jak przysiadają na gałęzi, tuż przed swoim ostatecznym celem, później szybko ruszają po pokarm, łapią i odlatują. Czyż nie znamy tego czasami z własnego życia?

W krakowskim parku Jordana jest karmnik, przy którym ci, którzy zaczynają swoją przygodę z fotografowaniem ptaków, mają ułatwione zadanie. Wystarczy, że wycelują obiektyw w konkretną gałązkę, a za chwilę przyleci tam sikora, posiedzi sekundę i da dyla do jedzenia. Albo obserwacja kawek spacerujących po Plantach; rozglądają się dystyngowanie to w prawo, to w lewo, z profesorskim zainteresowaniem lustrując wszystko, co dzieje się dookoła. Czy nie są to obrazki, które wywołują radość i sprawiają, że jest nam lżej?

I przez to też rodzi się nasza więź z ptakami.

Nawet solidarność. Tym bardziej jest to wzruszające, że ptaki potrafią okazywać wdzięczność. W Łazienkach w Warszawie spotkałem parę młodych ludzi - studentkę i jej chłopaka. Przychodzą tam codziennie, żeby karmić ptaki. Największym podziękowaniem dla nich jest to, że sikory zaczęły ich rozpoznawać i jeść z ręki. To rodzaj niezwykłej przygody, kontaktu, zwłaszcza kiedy są w obcym mieście, w którym dopiero co zaczynają się orientować i szukać miejsc przyjaznych. Takich osób, które znajdują w relacjach z ptasim światem rodzaj prawdziwej frajdy, jest naprawdę wiele. Bardzo poważni ludzie na co dzień chodzą w garniturach i robią wielkie biznesy, a w wolnych chwilach potrafią skradać się czy nawet czołgać, by sfotografować ziębę. To rodzaj intymnej relacji.

Przypomina mi się historia Daniela Urbaniaka z Nowego Targu, który kupował codziennie setki myszek. Podrzucał je sowie, by mogła wykarmić swoje małe.

Wydawał na nie wszystkie pieniądze, sprzedał nawet aparat fotograficzny. To człowiek, który stał się twórcą narracji o Nowym Targu jako mieście sów. Ludzie rozpoznają go na ulicy, pytają co mają zrobić, by sowa chciała zamieszkać w ich pobliżu. A on ostrzega nieświadomych sowolubnych, że to niezbyt mądry pomysł, bo młode osobniki są hałaśliwe i nie dają ludziom spać. To bardzo wzruszająca historia i piękny bohater, jeden z piętnastu rozmówców, których przedstawiam w książce „Na skrzydłach”. Daniel Urbaniak nie jest zawodowym ornitologiem, ale jego energia i pasja są na tyle profesjonalne, że mógłby pracować w jednym z parków narodowych. Tymczasem opiekuje się ptakami po godzinach, gdy wychodzi z pracy w rzeźni. Nakręcił film o sowach, na który przyszli ludzie z Nowego Targu i mogli zobaczyć, jak ptaki żyją obok nich. Nie trzeba wcale wyjeżdżać z miasta, by móc je podziwiać i obserwować. I jest to wiedza, którą sam odkryłem całkiem niedawno.

Wcześniej pan myślał, że w Polsce mamy tylko wróble i wrony, a dziś potrafi wyliczyć bez mała 150 gatunków latających. Jak to się stało?

Żartuję sobie z własnej ornitologicznej ignorancji, by pokazać czytelnikom, że każdemu może przydarzyć się taka przygoda jak mnie. A wszystko przez pandemię i doświadczenie zamknięcia, które było czymś dziwnym, niezwykłym, trochę przerażającym. Po lockdownie, szukając powodu do wyjścia z domu, pomyślałem o ptakach jako symbolu. Poczułem chęć powrotu do natury, przyrody, niegdyś bardzo dla mnie ważnej. Miałem w szkole znakomitego biologa, dra Ludwika Lipnickiego, który zajmował się porostami. Zabierał mnie w Bory Tucholskie i pokazywał chrobotki. Wychowałem się zresztą na skraju dwóch puszcz - Drawskiej i Noteckiej. Ptaki sprawiły, że powróciłem do dzieciństwa, zarówno do marzenia o lataniu, jak i do dzikiej przyrody. A jeszcze doszły motywacje estetyczno-kulturowe. Fotografując ptaki, można tworzyć przepiękne obrazy i robić coś zachwycającego, pokazywać to ludziom i cieszyć się z ich aprobaty, podziwu i pytań. I to, co chyba najbardziej było dla mnie zaskakujące, to przywilej obserwacji świata, który istnieje niezależnie od ludzkich gier. Uświadomił mi to Piotr Chara, fotografik i przyrodnik z Kostrzyna, kiedy pojechałem nad Odrę podglądać rybitwy. One zachowują się przecudownie, najpierw podczas godów, kiedy samiec tańczy, żeby zwabić, przekonać do siebie partnerkę. Potem widziałem z ukrycia klucie się młodych, a następnie karmienie i przeloty z rybą, którą samiec podaje pisklakom.

Obserwując taniec rybitw, uświadomiłem sobie, że istnieje świat, który nie potrzebuje ludzkich słów, bo jest piękny sam w sobie. I jest w tym łaska, że mogę go podglądać, a później pokazywać innym.

No i chyba przygoda, kiedy człowiek przebiera się w myśliwskie ciuchy i czołga w błocie?

Jasne, że tak! To chłopięca, dzika radość. Można być człowiekiem dorosłym, szanowanym, z ustabilizowaną pozycją zawodową, ale w ramach pewnej konwencji przebrać się w maskujący strój, wziąć aparat fotograficzny, siedzieć w czatowni i być niemal w samym środku ekscytującej powieści.

Gdy zacząłem się budzić przed świtem i wypływać na rozlewiska, by czekać na wschód słońca, by w tym wschodzie fotografować polującego zimorodka, zrozumiałem, jak niezwykła radość jest na wyciągnięcie ręki.

Ma pan szczelinę, przez którą może się przecisnąć do jakiegoś zupełnie innego świata?

Tak napisałem w książce, chcąc zaprosić czytelników do owego świata. Innego, a jednak dostępnego. Często próbujemy uciekać do światów urojonych, które tworzą problemy. Ludzie sięgają po alkohol, narkotyki, zakupy, zachowania kompulsywne. Kontakt z przyrodą to też rodzaj ucieczki, tyle że mało ryzykowny i bezkarny, choć zdarza się czasami, że serce mocniej zabije. Raz pod Opolem siedziałem z kolegą przewodnikiem w czatowni, czekaliśmy na któregoś z chruścieli, chyba na zielonkę. Mieliśmy bardzo dobrą pozycję, by fotografować. I kiedy zielonka wyszła, równocześnie z nią w przestrzeń żerowania wpadło stado kilkunastu dzików. Byłem przerażony; z lektury i opowieści wiem, że locha z młodymi potrafi być groźna. Na szczęście byliśmy schronieni, tak więc wszystko skończyło się dobrze. To takie zdarzenia, które dla mieszczucha przemieszczającego się między hotelami, galeriami handlowymi i biurami, są czymś oczyszczającym, niezwykłym.

Może też terapeutycznym. Z psychiatrą, Sławomirem Murawcem rozmawiacie o uzdrawiającej roli obserwacji i bycia w przyrodzie. A co w panu zmieniła ta pasja?

W mówieniu o zmianach chowam się za bohaterów książki, którzy są różnorodni i prezentują tak bogate spektrum tego, co się może w człowieku zmienić, że ja na ich tle jestem nudziarzem. I też taki był pomysł „Na skrzydłach” - oddać głos innym. Moi rozmówcy pełniej niż ja opowiadają na pytanie, co ta pasja może człowiekowi dać. Jednym z nich jest Zenon Kosiniak-Kamysz, który przed 12 laty stracił w wypadku samochodowym dwójkę dzieci. Obserwowanie ptaków było jedną z form wychodzenia z rozpaczy. Zenon, który wciągnął mnie w świat ptasiarstwa, zechciał mi opowiedzieć tę poruszającą historię, a ja ją opublikowałem, by pokazać, że ptaki mają moc ratowania nas przed najstraszniejszymi otchłaniami. Mam wrażenie, że doktor Murawiec, dzieląc się własnym doświadczeniem jako terapeuty, dość dobrze pokazuje ten mechanizm. Oczywiście to nie jest tak, że poważne problemy rozwiążemy za pomocą obserwacji zięb czy srok, ale ta obserwacja może dodatkowo wesprzeć proces zdrowienia. Lubię opowieść emerytowanej lekarki, Janiny Woszczyńskiej, która zostawiła swój zawód i zastanawiała się, co teraz będzie robić. Zaczęła jeździć na obozy ornitologiczne, gdzie nastoletni pasjonaci traktowali ją jak koleżankę, gdy wspólnie przygotowywali sieci i obrączkowali ptaki. Bagaż zawodowy pani doktor, rytuały środowiska medycznego, nie miały znaczenia. Pani Janina doświadczyła relacji pełnych zaufania, których podstawą stała się wspólna pasja. W tym świecie nie jest ważne, czy ktoś jest bankierem, lekarzem, biznesmenem. Kiedy obserwujemy ptaki, jesteśmy ich obserwatorami, nikim więcej.

Ptaki potrafią stać się plastrem na różne ludzkie biedy. I niezależnie od tego, jakiego rodzaju krzywda nam się przydarza, mogą być rodzajem terapii, wytchnienia, dystansu. Przeniesieniem uwagi na piękno, które reprezentują. Możliwością nieskupiania się na sobie.

Dają poczucie trwałości świata, to zdanie z pana książki też sobie zapisałam.

Przykładem jest słynna scena z „Seksmisji”, kiedy bohaterowie wychodzą z idealnego świata rządzonego przez Ligę Kobiet na ziemię, gdzie życie ma uniemożliwiać promieniowanie, i nagle widzą bociana. Jak on żyje, to znaczy, że my też możemy - krzyczą szczęśliwi. Nie ma tego w książce, ale lubię przywoływać wiersz Jacka Dehnela zatytułowany „Bażant”. Poeta pisze o bażancie obserwowanym z perspektywy pasażera pociągu zatrzymującego się na stacji Warszawa Zachodnia. Podmiot liryczny konkluduje, że on sam przeminie i nie warto go znać, a bażant będzie zawsze taki sam w swoich kolejnych bażancich wcieleniach. Jest w pewnym sensie nieśmiertelny. Ptaki są różnorodne, ale ich powtarzalność w obrębie gatunku, tożsamość zachowań, przynosi wrażenie stałości - wielkiego planu stworzenia.

Taka powtarzalność pana uspokaja?

Daje poczucie harmonii, istnienia ładu, piękna. Wystarczy, jak ja kiedyś, usiąść na ławce przy przystanku tramwajowym Cichy Kącik i patrzeć, jak gawrony zostawiają orzechy na torach, by je tramwaj rozłupał, a one mogą wówczas bez wysiłku dostać się do części jadalnej. Albo spacerować po Plantach, przystanąć przy fontannie, gdzie są kawki zażywające kąpieli. Godzinami można się przyglądać spektaklowi, który urządzają. I choć wokół mnóstwo ludzi, wcale się nie boją. Nie trzeba jechać na drugi koniec świata, nie musimy mieć lornetki ani obiektywu z długą ogniskową. Wystarczy wyjść na spacer kilka kroków od Rynku.

Na koniec zapytam o pana wielką ptasią piątkę.

To będzie ranking bez fajerwerków, na miarę początkującego obserwatora. Opowieść w książce zaczynam od czołgania się w kierunku jednego z najbardziej pospolitych polskich ptaków - w stronę zięby. I niech ona będzie pierwsza. Zaskoczyło mnie, że jest tak barwna, tak pięknie śpiewa. Kolejnym bardzo pospolitym ptakiem jest trznadel, ale jego żółte ubarwienie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Innym, a jakże, pospolitym ptakiem, który zdaje się być czarnym, dopóki nie podejdzie się blisko we właściwym momencie roku, jest szpak. Jakże mieni się wieloma kolorami! Obserwowanie szpaków w parku Jordana jest wspaniałą ucztą. Kiedyś odwróciłem od nich głowę i zobaczyłem gościa w niezwykłym stroju - sprawiał wrażenie tak egzotyczne, jakby uciekł z klatki. W ten sposób sfotografowałem po raz pierwszy dzięcioła zielonego, który lubi żerować na ziemi. A moją piątkę zamykają sikory. Pospolite, choć obdarzone niezwykłą teatralną urodą i zdolnościami. Obserwowanie bogatek i modraszek może być źródłem niezwykłej zabawy. A kiedy zobaczyłem czubatkę, która wygląda trochę, jakby się wyrwała z kabaretu sprzed stu lat, doświadczyłem nie lada wzruszenia. Muszę się pochwalić, że sfotografowałem czubatkę z tak bliska i w tak pięknej pozie, że Poczta Polska zamówiła moje zdjęcie na znaczek, który ukazał się w Polsce i Argentynie w ramach wspólnej emisji filatelistycznej dwóch poczt. Wcześniej przygotowałem dla Poczty Polskiej serię „Ptaki polskich parków” ze zdjęciami bogatki, modraszki, wróbla i kowalika.

Czyli z pana jest człowiek, który promuje ptasią pospolitość?

To nie jest tak, że nie kuszą mnie gatunki rzadsze. Kiedy w Rumunii zobaczyłem żołny, nie mogłem wyjść z zachwytu, obserwując jak cudnie ze sobą tańczą i się bawią. Uważam jednak, że w zwyczajnych mieszkańcach parków i skwerów można znaleźć coś niezwyczajnego; to tylko kwestia podejścia i cierpliwości. Może to być lekcja szacunku dla codzienności #- z rzeczy banalnych da się wyciągać coś wartościowego, a z ptaków pospolitych można zrobić gwiazdy, które wylądują na znaczkach pocztowych.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.