Ireneusz Dańko

Prof. Andrzej Nowak: Dzieje I RP nie składają się wyłącznie z ucisku ludności wiejskiej przez "polskich panów"

J. Chełmoński, Sobota na folwarku J. Chełmoński, Sobota na folwarku
Ireneusz Dańko

Prof. Andrzej Nowak, historyk i pisarz, o „Ludowej historii Polski: - Dzieje I Rzeczpospolitej nie składają się wyłącznie z ucisku wiejskiej ludności przez „polskich panów”.

Od zeszłego roku mamy wysyp książek o historii Polski pisanej przez pryzmat pańszczyzny i wyzysku chłopów przez szlachtę. Odkrywają coś nowego?

Złudzeniem jest teza, że to nowe spojrzenie na dzieje naszego kraju. Zarówno książka Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski”, jak i reszta podobnych wydawnictw wchodzi w mocno wytarte koleiny marksistowskiej historiografii, której podstawą była walka klas. Ci autorzy odzwierciedlają też nierzadką w naszej tradycji intelektualnej postawę papugi, o której już przed laty pisał Juliusz Słowacki: skoro nie jesteśmy pawiem narodów, nie puszymy się, to powtarzamy to, co wymyślono gdzie indziej. Profesor Leszczyński wprost to przyznaje w swojej książce - zdecydowanie najmniej złej z tych, które podejmują ten temat. I właściwie tylko o niej warto mówić, inne bowiem po prostu podłączyły się do nurtu, który on zapoczątkował u nas. Sam Leszczyński nie kryje, że czerpie inspirację z dzieła amerykańskiego historyka Howarda Zinna, który w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” opisał dzieje Ameryki Północnej z perspektywy jej najbiedniejszych mieszkańców, m.in. Indian i niewolników.

Adam Leszczyński ma 45 lat, zdecydowaną większość swojego życia spędził w wolnej Polsce. Odcina się od skojarzeń z PRL-owską historiografią. Nic też nie wiadomo, aby był marksistą.

Odcina się od tej spuścizny, a jednocześnie wchodzi w podobną narrację, która zresztą dziś znów dominuje na uniwersytetach amerykańskich czy zachodnioeuropejskich. Razem z innymi autorami tego nurtu opiera się jednak na dorobku historiografii sprzed kilkudziesięciu lat. Tymczasem badania nad dziejami polskich chłopów mocno posunęły się naprzód w ostatnim czasie.

Co pominął?

Choćby prace Piotra Guzowskiego z ośrodka białostockiego, przodującego w badaniach nad historią polskiej wsi, czy historyków działających za granicą, jak np. Mikołaj Malinowski i Michał Szołtysek. W ostatnich latach ukazało się kilkadziesiąt ważnych opracowań, które pokazują, że do połowy XVII wieku przeciętny mieszkaniec Polski (nie chodzi tylko o szlachtę) mógł, mówiąc w skrócie, więcej włożyć do garnka niż jego odpowiednik w zachodniej Europie. Zmieniło się to dopiero wskutek czynnika zewnętrznego, czyli katastrofalnych wojen, które nawiedziły Rzeczpospolitą, a nie szlacheckiego wyzysku. I to jest to, czego wyznawcy ludowej historii nie chcą wziąć pod uwagę, bo ich projekt jest czysto ideologiczny: ma udowadniać, że zło tkwiło w „pańskiej Polsce”, którą chcą podważyć jako rzekomi rzecznicy uciśnionej klasy chłopskiej. To ostatnie założenie jest, oczywiście, śmieszne, bo w takiej sytuacji trzeba by jasno powiedzieć, skąd pochodzimy, jaką grupę społeczną reprezentujemy. Sam aktualnie kończę piąty tom „Dziejów Polski” i nawiązuję w nim do mojej genealogii, która jest chłopska po ojcu, a mieszczańsko-drobnoszlachecka po matce. I tak jest w ogromnej większości naszego społeczeństwa. Niewielu Polaków ma dziś czystą krew chłopską, szlachecką czy żydowską.

To mieszanie się krwi chłopskiej i szlacheckiej jest dziełem ostatniego stulecia. Wcześniej, jak podkreśla m.in. autor „Ludowej historii Polski”, szlachta mocno pilnowała, by „chamska” krew nie mieszała się z „pańską”.

Leszczyński i jego epigoni zatrzymują się na progu XIX/XX wieku, kiedy mieszkańcy wsi dopiero stawali się świadomymi Polakami. Chłopi wtedy wybierali polskość, nie została im ona narzucona. Oferta rosyjskich czy pruskich władz zaborczych była jasna: zostańcie dobrymi poddanymi, a następnie dobrymi Rosjanami i Niemcami. Tak się nie stało dzięki pracy inteligentów w większości wywodzących się ze szlachty, którzy przedstawiali polskość jako coś atrakcyjnego, w czym najuboższe warstwy społeczeństwa mogły się odnaleźć. Wystarczy wspomnieć Władysława Anczyca z jego zapomnianymi już dziś żywymi obrazkami dla chłopów czy Henryka Sienkiewicza, którego powieści słuchano z otwartymi ustami na wsi, gdzie wielu mieszkańców wtedy jeszcze nie umiało czytać. Polscy chłopi utożsamiali się całkowicie z Wołodyjowskim czy Kmicicem, a nie z kozacką czernią. Jest na to mnóstwo źródeł.

Z drugiej strony mamy jednak pamiętniki Wincentego Witosa, który opisując swoje lata młodzieńcze pod koniec XIX wieku, wspominał, że chłopi galicyjscy bali się powrotu Polski, a wraz z nią pańszczyzny i dawnego ucisku.

To prawda. I Witos walczył z tym osobiście. Jego wspomnienia są wstrząsającą lekturą. Trzeba jednak pamiętać, że w latach 90. XIX w. byliśmy dopiero na pewnym etapie procesu unarodowienia chłopów w Galicji. Jego dokończenie następuje w 1918 r., a najpóźniej w 1939. Witos nie kultywował w sobie nienawiści do „panów”, choć mógłby. Rozumiał, że ta odrodzona Polska nie jest „pańska” ani „ludowa”, tylko wspólna. Dwa lata później został premierem rządu w kluczowym momencie historii, kiedy na Warszawę szli bolszewicy pod hasłami klasowej zemsty, którą teraz próbują uzasadniać autorzy spod znaku ludowej historii Polski.

Leszczyński nie kryje lewicowych sympatii, ale nie zauważyłem, by wzywał do odwetu na potomkach szlachty. Podkreśla, że to przyjęta przez niego perspektywa „dolnych 90 procent” dawnego społeczeństwa zmusza do radykalnego przewartościowania polskiej historiografii. Dlatego dzieje Polski opisuje jako walkę szlachty i jej poddanych o podział dóbr, a nie jako historię rządzącej katolickiej elity, która przez stulecia zmaga się z zewnętrznymi wrogami, głównie rosyjskim i niemieckim, co zarzuca panu w swojej książce.

Rządząca polska katolicka elita, wyzyskująca niekatolików - taka jest nasza historia? Nie trzeba sięgać do czasów zaborów (tak jest: rzeczywiście były germańsko-rosyjskie, ja tego nie wymyśliłem!), ani do czasów rządów PZPR (to chyba jednak nie była „katolicka elita”?), by pokazać, jak niemądrym uproszczeniem jest taki schemat. Teraz akurat skończyłem V tom „Dziejów Polski”, obejmujący lata 1572-1632. Więcej było wtedy magnatów w Rzeczpospolitej nie-katolików (ewangelików i prawosławnych) niż katolików. I całkiem śmiało gotowi byli zabierać wolność wyznania swoim chłopskim, katolickim poddanym… Historia Rzeczpospolitej bynajmniej nie składa się wyłącznie z uciskania przez „polskiego pana” litewskiego czy ukraińskiego chłopa albo też Żyda. Na progu XVII wieku największymi posiadaczami ziemskimi byli w niej książęta wyznania prawosławnego o ruskim pochodzeniu, tacy jak Ostrogscy, Zbarascy Koreccy, Wiśniowieccy albo też Litwini - jak Radziwiłłowie (ewangelicy), Sapiehowie. Taki Konstanty Ostrogski miał kilka tysięcy wsi i kilkadziesiąt miast, w tym np. Tarnów, Ćmielów czy Opatów w rdzennie polskich województwach. Czy to znaczy, że ruski kniaź kolonizował polskie ziemie i uciskał polskiego chłopa? No, można i tak to ująć, jeśli ktoś chciałby używać kategorii publicystyki politycznej XX czy XXI wieku do opisu rzeczywistości XVI i XVII stulecia. Nie było jednak żadnej „polskiej kolonizacji” w formie obcego najazdu, narzuconego panowania, wywłaszczenia miejscowych i zaboru ich ziem. Była, owszem - ale taka jak „niemiecka” na ziemiach książąt piastowskich w XIII wieku: a więc zasiedlanie pustek, organizowanie nowych osad lub odbudowa starych, na miejscach pustoszonych przez Tatarów. A kto je zasiedlał na „Ukrainie” na przełomie wieków XVI i XVII? Bynajmniej nie byli to tylko ani nawet nie przede wszystkim przybysze z „rdzennej” Polski. Jak wykazują szczegółowe studia współczesnych badaczy ukraińskich Petro Kułakowśkiego i Mykoły Krykuna, owa kolonizacja „Dzikich Pól” odbywała się z walnym udziałem szlachty ruskiej: z województw wołyńskiego, ruskiego, bełskiego, podolskiego oraz z ziem dzisiejszej Białorusi. „Mazurzy” bynajmniej w tej fali nie dominowali. Ta „kolonizacja” nic nie miała wspólnego z tym obrazem, jaki znamy z brutalnego podboju Afryki, części Azji czy Ameryki, drenażu ich zasobów i segregacji rasowej dokonywanej przez białych kolonizatorów z zachodniej Europy.

Niektórzy autorzy spod znaku ludowej historii Polski wprost piszą, że chłopi pańszczyźniani byli niewolnikami. Mają rację?

Absolutnie nie zgadzam się z takim określeniem. Nikt nie kwestionuje ciężkiego losu mieszkańców wsi w I Rzeczpospolitej. Rzeczywiście byli pozbawieni znacznej części wolności, ale daleko im do losu niewolników. Nie żyli wyłącznie uciskiem i przemocą ze strony panów. Zdarzały się, oczywiście, patologiczne jednostki wśród szlachty, ale to był margines: potępiany m.in. z ambon. Ci, którzy piszą dziś o „polskim niewolnictwie”, nie sięgnęli choćby do dzieła prof. Mateusza Wyżgi z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, który dwa lata temu opublikował przełomową książkę „Homo movens: mobilność chłopów w mikroregionie krakowskim w XVI-XVIII wieku”. Na podstawie archiwalnych źródeł, opracowanych z niebywałą pieczołowitością, obalił on mit o pełnym przywiązaniu chłopów pańszczyźnianych do ziemi. Kiedy się wejdzie w głąb źródeł, a nie cytuje tylko te, które pasują do z góry przyjętej tezy, to wyłania się zupełnie inny obraz, niż prezentuje ludowa historia Polski. Na tym polega mój główny zarzut wobec książki prof. Leszczyńskiego, który dopasowuje narrację do schematu ideologicznego. Cytuje wybrane głosy cudzoziemców, pisarzy czy księży, którzy krytykowali okropności pańszczyzny (choćby ks. Piotr Skarga), zamiast przedstawiać wyniki rzetelnych badań, oddających bezpośrednio głos chłopom.

Co zatem wynika z badań prof. Wyżgi?

Przede wszystkim ogromne zróżnicowanie stanu chłopskiego w I Rzeczpospolitej.

Leszczyński o tym pisze.

Tak, ale marginalnie. W I Rzeczpospolitej większość chłopstwa stanowili kmiecie, którzy mieli półłanowe lub nieco większe pola (10-15-hektarowe) i na ogół, jak na ówczesne realia, żyli całkiem dobrze. Posiadali zwykle jakieś pieniądze i dokonywali licznych, czasem bardzo poważnych transakcji. Drobna szlachta niewiele lepiej od nich mieszkała.

Także w XVII-XVIII wieku?

Cezurą był rok 1648, w którym wybuchło powstanie Chmielnickiego, a niedługo potem kraj spustoszył najazd szwedzko-moskiewsko-siedmiogrodzki. To była katastrofa, która przyniosła proporcjonalnie znacznie większe zniszczenia niż I czy II wojna światowa w Polsce. Przez następne pół wieku żyło się bardzo ciężko, a potem przyszedł nowy, równie niszczący najazd szwedzko-rosyjski (1700-1717). Kiedy jednak udało się odbudować gospodarkę na wsi, powrócił okres, w którym większość kmieci dysponowała swoim pieniądzem i brała udział w handlu w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, a nie tkwiła uciemiężona w wiejskim getcie wyznaczonym przez pana. Dziedzic zasadniczo nie dybał na całe finanse swoich poddanych. W jego interesie było dbać o nich, a nie zdzierać skórę. Istniała swego rodzaju symbioza między dworem a wsią. W razie klęski żywiołowej to właściciel ziemski udzielał pomocy chłopom. Zależało mu bowiem, aby kmiecie szybko stawali na nogi i mogli znowu odrabiać pańszczyznę.

Z „Ludowej historii Polski” dowiadujemy się, że chłopi w XVII-XVIII wieku musieli pracować na „pańskim” nawet sześć, siedem dni w tygodniu, od rana do wieczora.

To obraz zafałszowany. Kmiecie na ogół wynajmowali do pracy na pańskim folwarku kilku, a nawet kilkunastu zagrodników i komorników, czyli uboższych chłopów, którzy stanowili jakąś jedną trzecią mieszkańców wsi. Sami zajmowali się w tym czasie swoją rolą. Taki jest prawdziwy obraz ówczesnej, polskiej wsi. Widać na nim wymianę usług, a nie tylko wyzysk, ucisk czy, jak piszą niektórzy, niewolnictwo. Oczywiście, największym beneficjentem tamtego systemu był właściciel folwarku stojący na szczycie drabiny społecznej.

Leszczyński przytacza m.in. wyliczenia historyka Mariana Kniata z 1928 roku, z których wynika, że na 100 talarów dochodów netto z gospodarstwa chłopskiego w XVIII w. szlachcic zabierał od 71 do 97.

Te wyliczenia mają już prawie 100 lat. Warto je skonfrontować z ostatnimi pracami Guzowskiego czy Wyżgi. Wtedy okaże się, że wymagają poważnych korekt. Należy też pamiętać, że sytuacja chłopów była mocno zróżnicowana terytorialnie. Inaczej wyglądała w Wielkopolsce, a inaczej w Małopolsce czy w województwie kijowskim. Podam uderzający przykład: mamy rok 1740, czyli dno czasów saskich, w którym ucisk chłopów musiał być najgorszy. A jak wyglądał wtedy ruch ludności chłopskiej? Czy uciekano z tego „pańszczyźnianego piekła” do sąsiednich krajów? Wręcz przeciwnie. Mamy masowy exodus ludności chłopskiej z zajmowanego wtedy przez „oświecone” Prusy Śląska - na tereny Rzeczpospolitej. Osiedlało się też wtedy u nas wielu chłopów z Rosji, którzy uciekali przed faktycznym niewolnictwem. W państwie carów można było bowiem nimi handlować tak samo, jak robili to Tatarzy z jasyrem czy amerykańscy plantatorzy z czarnymi mieszkańcami Afryki. A tak nigdy nie działo się w Rzeczpospolitej. U nas nie sprzedawano ludzi jak bydła czy rzeczy. Owszem, można było kupować wsie z jej mieszkańcami, ale nie samego człowieka, np. rozdzielając męża z żoną, czy matkę z dziećmi: to jest tradycja rosyjska i amerykańska, a nie polska.

Śląscy chłopi zapewne migrowali do Rzeczpospolitej z powodu wojny prusko-austriackiej, która wybuchła w 1740 roku i trwała przez osiem lat.

Główna przyczyna ich migracji była inna: wtedy po prostu zaczęła działać pruska machina fiskalna i okazało się, że nowożytne państwo potrafi wycisnąć znacznie więcej z poddanych niż właściciel folwarku. Do tego dochodziła jeszcze przymusowa służba wojskowa. W tej sytuacji tysiące chłopów ze Śląska wolało uciec do Rzeczpospolitej, gdzie panował „niewolniczy wyzysk”...

Ale nawet biskup Ignacy Krasicki pisał w swej powieści „Pan Podstoli”, wydanej w drugiej połowie XVIII wieku, że poddaństwo chłopów niewiele różni się od niewolnictwa. Ks. Piotr Skarga pytał już pod koniec XVI w., dlaczego Polacy traktują Polaków „jako niewolników”.

Literatura czy kazania mają zawsze swoją retorykę i operują pewną przesadą, by wyostrzyć grzech społeczny, który piętnują. Prof. Leszczyński i jego naśladowcy przedstawiają Kościół wyłącznie jako opresyjną strukturę, pomijając jego pozytywną w życiu wiejskiej społeczności (chętnie tylko cytuje księżowską publicystykę antyszlachecką). Bez porównania głębiej widzi to np. warszawski historyk Tomasz Wiślicz, który w swojej ostatniej, świetnej pracy opisuje, jak chłopi stawali się chrześcijanami. Nie tylko odklepywali wyuczone na pamięć modlitwy, ale naprawdę „wielbili Chrystusa i kochali Matkę Boską”. Tworzyło to swego rodzaju więź między poddanym a panem, który wszak chodził z rodziną do tego samego kościoła i uczestniczył w tym samym systemie duchowym.

Kościół, zdaniem nie tylko Leszczyńskiego, dawał ideologiczne uzasadnienie systemu wyzysku. W I Rzeczpospolitej często powoływano się na Biblię jako źródło wiedzy wskazujące na różne pochodzenie „panów” i „poddanych”. Ci drudzy mieli wywodzić się od Chama, przeklętego syna Noego i z powodu jego grzechu służyć pierwszym, szlachetnie urodzonym.

To narracja typowa dla marksistowskich historyków. Owszem, sarmaccy pisarze powoływali się czasem na takie fragmenty Biblii, ale nie księża, będący w zdecydowanej większości chłopskimi dziećmi. Niektórzy z nich robili zresztą kariery w hierarchii kościelnej. Taki np. ks. Klemens Janicki studiował w Rzymie, był doktorem filozofii Uniwersytetu Padewskiego, a pochodził z wielkopolskiej wioski. W 1540 roku otrzymał nawet papieski wawrzyn za swoją poezję, co było odpowiednikiem dzisiejszej literackiej Nagrody Nobla. Także w XVII w. nie brakuje postaci z chłopskim rodowodem, które wybijają się w stanie duchownym. Na początku tamtego stulecia chłopi stanowili ok. 10 proc. studentów Akademii Krakowskiej. Dla zdolnych dzieci zamożniejszych kmieci istniała wciąż legalna droga wyjścia ze wsi, kariery kapłańskiej czy scholarskiej. Nie da się tak po prostu utożsamiać pana-opresora z jego ideologicznym wsparciem - księdzem, jak to piszą niektórzy historycy. W wiejskim trójkącie - pan, wójt i pleban, o którym pisał Mikołaj Rej, wciąż występowały różne iskrzenia, animozje, tarcia.

W czasie rabacji galicyjskiej chłopi nie słyszeli jeszcze o Marksie, a mordowali dziedziców i księży jako swoich ciemiężycieli.

Rabacja dla zwolenników ludowej historii Polski to dziejowy moment. Wydają olbrzymi oddech ulgi, że wreszcie wybuchł bunt uciemiężonych chłopów. Do tego czasu mieli bowiem wielki problem: jak to jest, że przez Niemcy, Włochy, Hiszpanię, Francję, Rosję przetaczały się przez wieki krwawe wojny chłopskie, a w tej Polsce, gdzie rzekomo trwał największy ucisk poddanych, nie dochodziło do takich zrywów.

Były powstania kozackie.

Tak, ale one miały inne tło. Ucisk ludności ruskiej na wschodzie Rzeczpospolitej faktycznie był też jakąś ich przyczyną, ale przede wszystkim zbuntowała się odrębna grupa społeczna - Kozacy, dla których podstawą bytu była wojna. Nie pracowali oni na roli jak chłopi, lecz żyli z walki.

I pociągnęli za sobą masę wieśniaków, czyli czerń, jak później pisał Sienkiewicz.

Ale gdzie to się wszystko zatrzymało? Na Sanie. Nawet w czasie katastrofalnego najazdu szwedzko-moskiewskiego, jeśli chłopi występowali zbrojnie, to zwykle po stronie tych, którzy chcieli przywrócić do władzy polskiego króla. Zdecydowana większość pozostawała bierna.

Podczas rabacji galicyjskiej przestali być bierni.

To prawda. Jeśli jednak spojrzymy na wydarzenia z 1846 roku w Galicji bez ideologicznego skrzywienia, to zobaczymy, że prawdziwe przyczyny rabacji nie są takie proste, jak twierdzą wyznawcy ludowej historii Polski. Zginęło wtedy prawdopodobnie ok. 2000 osób, głównie pracowników dworskich i szlachty. Zamordowano też kilku księży. Ofiarą padły dwory w promieniu ok. 60 kilometrów, czyli na stosunkowo małym obszarze - przede wszystkim w okolicach Tarnowa i Jasła. Nie kwestionuję tego, że u podstaw rabacji była też świadomość krzywdy społecznej. Zastanówmy się jednak, dlaczego nie objęła ona innych części Galicji. Otóż rejon Tarnowa nawiedziła rok wcześniej katastrofalna powódź, w której kilkaset tysięcy ludzi straciło dorobek życia. Przyszedł głód, a jednocześnie od zachodu nadciągnęła fala ruchu antyalkoholowego, który propagowali księża. Chłopi szli do kościołów i masowo przysięgali całkowitą abstynencję. W okręgu tarnowskim zrobiło tak ich 90 procent. W sytuacji, gdy stracili wszystko, a przed ołtarzem wyrzekli się jedynego dostępnego antydepresantu, jakim była wódka, nie mieli innej możliwości rozładowania emocji niż poprzez przemoc. I to nagłe wynędznienie, a nie wielowiekowy wyzysk, doprowadziło część mieszkańców wsi do wybuchu i pogromu szlachty.

Zwolennicy ludowej historii Polski podkreślają, że dopiero zaborcze władze, a nie polska szlachta, poprawiły los chłopów, znosząc pańszczyznę i ogłaszając ich uwłaszczenie, najpierw w Galicji w 1848 roku, a następnie w Kongresówce w 1864.

Obie te daty nie są przypadkowe. Bez szlacheckich konspiratorów nic takiego wtedy nie wydarzyłoby na ziemiach polskich. Akt uwłaszczenia z 1848 r. nie był przecież samodzielną inicjatywą wymyśloną w Wiedniu, lecz odpowiedzią gubernatora Galicji Franza Stadiona na powstanie narodowe, które zorganizowała szlachta pragnąca odbudować Polskę z udziałem chłopów. Wiedział, że to jest wyścig, który musi wygrać. Konspiracja, która dopiero wychodziła z podziemia nie mogła z dnia na dzień, bez aparatu urzędniczego, przeprowadzić uwłaszczenia. Istniała też, co słusznie zauważa Leszczyński i inni historycy, olbrzymia nieufność pomiędzy szlachecką elitą, która walczy o niepodległość, a chłopami, którzy nie czuli się jeszcze w pełni Polakami. W przypadku powstania styczniowego jeszcze bardziej oczywisty jest ten mechanizm - odpowiedź carskiego aparatu na wyzwanie, jakim był manifest powstańczy, oferujący chłopom uwłaszczenie. Dlatego też chłopi w „kongresówce” dostali od caratu bez porównania lepsze warunki niż chłopi w Rosji…

Sama szlachta była mocno podzielona, co do uwłaszczenia chłopów.

To prawda, ale można ją zrozumieć. Nagle ludzie mieli przecież stracić ziemię, która przez ileś tam pokoleń należała do ich rodzin. Każdego z nas można by dziś zapytać, czy zrezygnowałby łatwo z rodzinnego majątku.

Większość chłopów traktowała wtedy walkę o Polskę jako „pańską” sprawę.

Zależy gdzie i kiedy. W mojej krytyce tzw. ludowej historii Polski najważniejsze jest to, że wszystko wrzuca się tam do jednego worka. A przecież należałoby zbadać dokładnie, w którym rejonie i w jakim momencie zachodziło konkretne zjawisko. Kiedy schodzimy do szczegółów, widzimy coś znacznie ciekawszego niż prosty schemat ideologiczny: patriotyczny albo klasowy. Konspiratorzy chcieli uwłaszczenia chłopów w imię walki o niepodległość Polski, bo mieli poczucie winy, że nie zrobili tego w 1830-31 roku, czym pogrzebali szanse na zwycięstwo powstania listopadowego. Władze zaborcze bały się, że wieś pójdzie za nimi. W 1863 r. przygotowanie powstańców do uwłaszczenia w Kongresówce było znacznie większe niż w Galicji. Odezwa z 22 stycznia jasno mówiła, że to sprawa numer jeden, że trzeba wyzwolić chłopów i nadać im ziemię. Próbowano to robić w ekstremalnych warunkach z różnym skutkiem. Przy okazji narosła mitologia, jakoby chłopi nie tylko nie poszli do powstania, ale wręcz wspierali zaborcze władze. Tak faktycznie zdarzało się na Kielecczyźnie. Jeśli jednak chodzi o resztę ziem objętych walkami, to jest to kompletnie zafałszowany obraz. Na Podlasiu czy Mazowszu chłopi licznie uczestniczyli w powstaniu. Nie przypadkiem rosyjskie władze zaoferowały w Kongresówce dużo lepsze warunki uwłaszczenia niż wcześniej w innych częściach carskiego imperium. I była to zasługa szlacheckich powstańców, którzy skrócili w ten sposób drogę chłopów do wyzwolenia z poddaństwa, a także przyjęcia polskiej świadomości narodowej. Jeśli ktoś chce tę świadomość narodową obrzydzić w XXI wieku - to nie jest zajęcie historyka, tylko ideologa.

Ireneusz Dańko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.