Powrót klubowej rozpusty - DJ Trakmajster zdradza kulisy imprez w lockdownie

Czytaj dalej
Fot. Karolina Kaleta
Wojciech Mucha

Powrót klubowej rozpusty - DJ Trakmajster zdradza kulisy imprez w lockdownie

Wojciech Mucha

DJ Trakmajster od dwudziestu lat patrzy zza konsolety na krakowskie kluby. W czasie pandemii najpierw dostarczał sprzęt dla szpitali, by w szczycie zachorowań grać nielegalne imprezy. - Jeszcze zatęsknicie za lockdownem - mówi z przekąsem o dynamicznie odbudowującym się sektorze imprez. Opowiada nam o tym wszystkim, ale i o tym, po co napisał powieść pt. „Ścierwo”.

Rozmawiamy poważnie i szczerze, albo wcale.

Szczerze.

Twoja książka „Ścierwo” - osadzona w prowincjonalnej Polsce sprzed 20 lat jest wstrętna, ale po naszej ubiegłotygodniowej recenzji Kraków rzucił się, by ją czytać.

Czyli też przeczytałeś? (śmiech)

Nie miałem wyjścia. Miałem za to wrażenie, że wróciłem do wstrętnego czasu lat 2003-2004, zanim jeszcze ludzi z mojego pokolenia zaczęto wyrzucać z Polski na emigrację.

Tak, to jest pożegnanie się z pewnym młodzieńczym etapem. Z czasami, w których teledyski pokazywały, jak można żyć, a stawka godzinowa pozwalała co najwyżej na opalenie pod blokiem fifki z trawą.

Twoja książka jest dość... może nie nudna, ale opowiada o nudnym czasie czekania i wegetacji. Czekania na otwarcie granic.

Masz rację, ta książka jest zwierciadłem tamtych czasów. Jako mieszkaniec podjasielskiej miejscowości, ale i ze względu na to, że będąc DJ-em, bywałem w wielu innych miastach, miałem okazję to widzieć. I dlatego pierwsza część tej książki to ukłon wobec naszego pokolenia, które wychowało się na blokowiskach i utknęło gdzieś między wolnorynkową chciwością a niewydolnością systemu. Ale, żeby nie było tak „osiedlowo” to wspominam też w „Ścierwie” o dzieciakach z dobrych domów i ich problemach.

Po co właściwie napisałeś tę książkę?
Bo chciałem sprzedać historie, które mi się przytrafiały. Ułożyłem sobie plan, że ta książka to pierwsza część trylogii. Jeśli czytelnicy zaakceptują moje pisanie, opublikuję drugą, która ma się dziać w 2010 roku w krakowskich klubach, w piwnicach przepełnionych jeszcze wtedy tytoniowym dymem. W czasach, gdy już zanikał pierwotny, organiczny clubbing, a wchodziły korporacyjne kluby go-go, dyskotekowe podejście do rozrywki i kolejne używki. Jeśli nadal ludzie będą chcieli mnie czytać, to powstanie ostatnia część o czasach teraźniejszych i pokoleniu czterdziestolatków. Zdrady, rozwody, problemy wieku średniego i męskiego ego. Ta sama ekipa, która jest w „Ścierwie”, będzie po prostu żyć sobie dalej, a ja tylko opiszę jej losy.

Rozliczasz się?

Można też tak to nazwać. Bardziej widzę to tak, że opisuję świat, który poznałem. Trochę koloryzuję, wyolbrzymiam lub szydzę. A to jest świat od małomiasteczkowych zwyczajów, od osiedlowych zasad po wielkomiejskie orgie taneczne podsypane - cóż - nielegalnymi substancjami.

Przejdźmy więc do imprez. Jak zmienił się krakowski rynek clubingowy przez ostatnie 20 lat - tyle już na to patrzysz.

Dla mnie najbardziej charakterystyczne są dwa uzupełniające się zjawiska. Pierwsze to wyjście clubbingu z piwnic - to zapoczątkowało Forum Przestrzenie, a ugruntowały Dolne Młyny. Drugie tu utracenie mistyczności i ekskluzywności. Kiedyś Kraków przyciągał konkretnymi ksywkami na przykład MK Feverem i miejscami typu Krzysztofory czy Rentgen. Teraz przyciąga, bo wiadomo, że i tak będzie się coś gdzieś działo, a działo nawet w pandemii (śmiech).

A jak wyglądał twój świat w trakcie pandemii? Ile zagrałeś imprez? Takich dla więcej niż 10 osób.

Kilkadziesiąt. Pod różnymi szyldami, inicjatywami. Były podmiejskie wille, opuszczone stołówki w biurowcach i podziemne sale restauracyjne.

I to w tym najstraszniejszym okresie, w szczycie zakażeń. Kto tam przychodził?

Grałem dla różnych grup społecznych. Były miejskie ćmy, cierpiące na bezsenność, które w każdych warunkach znajdą bramę, za którą kryje się impreza. Ale też zwykli ludzie, którzy zmęczeni lockdownem odważyli się zrobić na przykład urodziny w większym gronie. Z takich wyróżniających się postaci to raz spotkałem lekarza, innym razem ratowników medycznych. Widziałem po ludziach, jak reagowali na tę wyrwę w lockdownie. Dziewczyny wchodziły do miejsca, gdzie się odbywała impreza, widziały, że ludzie są bez maseczek, że leją się drinki, bar działa, że wszyscy są uśmiechnięci i zaczynały płakać ze szczęścia. Tak to działało psychicznie na tych, którzy byli odcięci od życia nocnego przez wiele miesięcy.

Dziewczyny, chłopaki, nałogowi imprezowicze - rozumiem. Ale lekarze?

Owszem, spotkałem np. lekarza SOR-u, który mówił, że gdyby wyszło, że on tutaj jest, to wiadomo - zwolnienie dyscyplinarne. Śmiał się z tego kompletnie pijany, że on nas wszystkich będzie później leczył.

Ale mówił, że gdyby nie przyszedł, toby zwariował od tych chorych liczb nadgodzin, więc skądś dowiedział się o nielegalnej imprezie i przyszedł tańczyć. Po czym mówi - będę spał dwa dni i znów wracam na front walczyć.

Wiesz, coś mi tu jednak trzeszczy. Na początku pandemii i jeszcze potem, w jej trakcie sprzedawałeś maseczki, rękawiczki, pomagałeś medykom. A potem, jak było 30 tys. zarażeń, to grałeś imprezy dla wielu osób, które mogły się zarazić. To hipokryzja.

Byłem pierwszą osobą, która u mnie na osiedlu wchodziła do sklepów w maseczce. I wierzyłem, że tak trzeba. Też, na samym początku zaangażowałem się w pomoc dla szpitali. Kibicowałem idei bardzo mocnego lockdownu, który umocowany prawnie miałby szansę w miesiąc, dwa wygasić pandemię. Uważałem, że to ma sens, ale potem zobaczyłem, że wszyscy mają na to dosłownie „wyłożone”. Wiele firm funkcjonowało bez żadnego reżimu sanitarnego, dzieci i tak mieszały się w szkołach, a ludzie na domówkach. I jeśli postrzegamy uczestnictwo w imprezach jako coś złego to tak, ja też przeszedłem na ciemną stronę mocy.

I nie miałeś takiej obawy, że przykładasz rękę do sytuacji, w której ktoś, jeśli nie sam, to zarazi swoich rodziców albo swoich dziadków. Wiadomo - ty sobie zachowujesz dystans za konsoletą, ale tam tłum się kłębi.

Zastanawiałem się też nad tym. Przecież nikt nikogo za rękę nie zaciągał z ulicy. Nie było naganiaczy, przymusu. Nie było nawet profesjonalnych akcji marketingowych. Decyzja i proces dostania się na takie wydarzenie były na serio bardzo świadomą decyzją uczestnika. Trzeba było się natrudzić, by się wejść na taką imprezę. Lub trzeba było samemu ją zorganizować.

Często się to zdarzało?

Po pewnym czasie zacząłem sobie zdawać sprawę, że to, że nie ma imprez w klubach, nie znaczy, że ludzie się nie spotykają. Że co z tego, że nie ma jednej imprezy na sto osób, skoro jednocześnie jest kilkadziesiąt domówek, gdzie jest po kilkanaście osób i ludzie krążą między nimi. Kiedyś ludzie z jednej z korporacji wynajęli mnie, bo mieli dość siedzenia w domach. Chcieli się zwyczajnie raz na miesiąc spotykać. No to grałem u nich w biurowcu w stołówce.

Nie przekonuje mnie twoje tłumaczenie, że zwyczajnie uznałeś, że skoro wszyscy tak robią, to ty też - i już.

Jeżeli tutaj jest zarzut hipokryzji, to ok. Uznałem, że szkodliwość imprez nie ma większego znaczenia przy braku procedur sanitarnych w wielu branżach. Przeszedłem na ciemną stronę mocy i jeżeli miałbym przejść, tobym zrobił to jeszcze raz.

Dlaczego? Dla pieniędzy?

Liczba tych wydarzeń i ich skala nie pozwala traktować ich jako źródła dochodu. Jeśli już mamy to drążyć, to bardziej bym poszedł w stronę buntu. W stronę nieposłuszeństwa obywatelskiego wobec niezrozumiałego dla mnie procesu legislacyjnego w sprawie obostrzeń i zarządzania pandemią. Poza tym jestem DJ-em od ponad dwudziestu lat. Za chwilę pewnie rynek wyrzuci mnie na emeryturę. Czy nie ma piękniejszego etosu pracy DJ-a niż poświęcenie się dla serwowania muzyki na zakazanej imprezie, po której możemy wszyscy zachorować? (śmiech)

A kto organizował te imprezy?

Od starych wyjadaczy z branży, przez obcokrajowców, którzy organizowali je w ramach swoich społeczności po amatorów. Przez obostrzenia, ryzyko czy szereg przeszkód logistycznych organizacja wydarzenia to była duża sprawa, która pociągała wiele osób wcześniej niezwiązanych z rynkiem eventowym. Serio - widziałem jak ci ludzie ze zwiędłych przez pandemię kwiatków stawali się nagle tygrysami przedsiębiorczości i właśnie - konspiracji. Adoptowali lokal, załatwiali nagłośnienie i budowali sobie sieć społeczność. W alternatywnej rzeczywistości.

Jak rozumiem nie tylko w Krakowie?

Opowiem o Warszawie. To z doniesień medialnych najlepiej zinfiltrowane miasto. Tam rynek klubowy nie ma porównania do tego, co się działo w Krakowie. W stolicy niemal oficjalnie działało pięć - sześć klubów, do których chodziło nawet i powyżej stu osób. Przy takiej skali nie da się zapanować nad konspiracją wydarzenia. Dochodziło do sytuacji, gdy pijani zamawiali taksówki pod lokal, zdarzało się, że w tej covidowej ciszy narobili hałasu i przyjeżdżała policja. To akurat zdarzyło się także w Krakowie. Ale w Warszawie nawet w najcięższej kwarantannie normalnie działały kluby muzyczne i to nie na zasadzie konspiracyjnej, że ktoś gdzieś ma salkę, więc postawimy głośniki, ktoś będzie sprzedawał piwo.

Kluby działały oficjalnie?

W każdy weekend było kilka regularnych imprez. Promowanych otwarcie w social mediach z profesjonalnymi plakatami. Pojawiały się artykuły, że niektóre imprezy odbywały się bodajże w ambasadzie Korei Północnej.

No dobra, ale większość ludzi jednak trzymała się zasad. Myślisz, że jeszcze możliwe jest powrót do sytuacji takiej, w jakiej się spotkaliśmy w kwietniu 2020 r? Rozmawialiśmy w pustym klubie Prozac, w realiach „wygaszonego miasta”. Mówiliśmy o tym, jak koronawirus wpłynie na rynek imprez. Wieszczyłeś pożogę, katastrofę, dramat.

Bo to była katastrofa, ludzie nie mieli pieniędzy, więc wyprzedawali alkohol z zapasów. W barach piwo traciło ważność. Knajpy się zwijały, a gros restauratorów nie mogło związać końca z końcem. Miałem bardzo pesymistyczne wizje i dobrze, że się aż tak nie spełniły. Owszem, możemy jeszcze mieć inwazję kolejnych wariantów wirusa, ale mam nadzieję, że jednak te szczepionki jakąś w sobie moc mają, myślę też, że świadomość przedsiębiorców będzie większa. Społeczeństwo będzie wymagać od ustawodawcy rzetelniejszego wprowadzenia prawa.

Co z tymi ludźmi się dzieje teraz?

Na przykładzie didżejów wielu zmieniło totalnie branżę. Poszli do pracy etatowej. Sprzedają samochody, instalacje fotowoltaiczne lub zostali barberami.

Minął rok. Jak to wpłynęło na branżę rozrywkową?

Myślę, że ok 40% ludzi się wysypało i już nie wróci. Rok też to sporo w życiu osobistym. Branża rozrywkowa nie sprzyja komórce społeczeństwa, jaką jest rodzina. Stąd jej zamknięcie pozwoliło wielu barmanom, DJ-om ustatkować się i zmienić tryb życia. Przestawili się na życie ze stałymi godzinami pracy i już ich nie namówisz na dwunastkę za barem z bonusem w postaci napiwków.

40%? To dość sporo.

Tak, natomiast nie doceniłem, jak wiele nowych osób i jak wiele nowej gotówki zostanie wtłoczone w branżę

Kim są „newcomerzy”? Ci ludzie z walizkami pieniędzy?

To są zewnętrzni inwestorzy, którzy wykorzystali okazję, aby po zaniżonych kosztach przejąć funkcjonujące biznesy. Ale też osoby, które były niżej w tej „hierarchii gastronomicznej”. Pandemia pozwoliła im na szybszy rozwój i otworzenie swojego biznesu. Normalna rzecz - duży upada, młodzi wchodzą, rozszarpują go i przejmują.

Rynek powstał?

W ciągu miesiąca praktycznie Kraków jest odbudowany, jeżeli chodzi o kwestię rozrywkową, klubową. Pamiętam tę naszą rozmowę z początku pandemii. Miałem sygnały od ludzi z branży, którzy płakali do telefonów.

A teraz?

Niektórzy z nich kupują maszynki do liczenia pieniędzy. Spójrz, ile nowych miejsc się otworzyło. Wystarczy spojrzeć - od „Bezogródka Tropical”, który odżył pod drugiej stronie Błoń, przez „Hype park”, skończywszy na „Fortach Kleparz”, gdzie została otwarta nowa strefa gastronomiczna, może tam wejść kilka tysięcy ludzi. Do tego nowe gastronomiczne spoty, np. pod Tauron Areną czy na Zabłociu albo w Hotelu Forum. To potężne inwestycje i przyznaję - Krakowa pod tym względem nie doceniałem i na szczęście pomyliłem się. A dopiero się zacznie, jak wrócą nasi kochani turyści… Jeszcze będziemy wspominać cichy Kraków czasu pandemii, zapewniam.

Cóż, znam takich, którzy już tęsknią. Ale z tego, co mówisz, wynika, że nie stanie się to, o czym mówiliśmy - centrum miasta nie będzie równoważyć życia miejskiego i tej rozrywkowej sfery życia. Będzie jak w 2019. Czekamy na piętnaście, a może i więcej milionów turystów.

Szczerze? Zwykłe miejskie życie wyparowało ze ścisłego centrum Krakowa i już tam nie wróci.

Czyli już po Rynku i Kazimierzu - oddajemy je na zawsze.

Cóż, milion ludzi, którzy tu żyją, muszą gdzieś spędzać wolny czas, nie mówiąc już o turystach. A przecież ktoś zainwestował pieniądze w te bary, hotele i apartamenty do wynajęcia - oni nie odpuszczą. Nie odpuścili w trakcie pandemii, dlaczego mieliby teraz? Jeżeli ktoś zainwestował na przykład dwa, trzy miliony złotych w remont kamienicy i ma tam powstać hotel, to dlaczego teraz ma ją przeznaczyć dla mieszkańców komunalnych, z których nie będzie miał dochodów.

Może trzeba się zastanowić, czy Strefa Dziedzictwa UNESCO powinna być Disneylandem i lupanarem.

Czy mając budynek, mając ziemię, masz prawo tam robić to, co ty uważasz? A może masz mieć narzucone prawa odgórnie, a jeżeli tak to, dlaczego? I jak daleko ta regulacja ma iść? Nie da się wygonić hucznej i inwazyjnej rozrywki z miasta, nie oferując jej nowej przestrzeni.

Tylko wiesz, pandemia pokazała, że w obrębie Plant mieszka kilkaset osób. To normalne?

Nie wiem. Nie potrafię tego ocenić, czy okolice Rynku powinny być zamieszkane. A jeśli tak, to przez kogo. I na jakich zasadach.

To gdzie jest teraz centrum Krakowa?

Kolejne imprezowe centrum może powstać na przykład na Wesołej. Każde miasto musi gdzieś umieścić oczyszczalnię, wysypisko i zarzygane bramy prowadzące do piwnic rozkoszy. U nas ścisłe centrum łączy te trzy funkcje.

Zostało oddane tym, którzy mają pieniądze i chcą je pomnażać, bo kupili sobie już maszynkę do liczenia pieniędzy, a teraz chcą kupić miasto.

Ale jeśli Rynek jest niedostępny dla mieszkańców, to automatycznie inne dzielnice na tym korzystają. Zapraszam na Mistrzejowice, Bieńczyce. W latach 90. było nie do pomyślenia, aby funkcjonowały tu takie lokale jak teraz. Jest dobre jedzenie i craftowe piwo. Mieszkańcy mają swoje centrum między blokami.

Czyli to już koniec „naszego Krakowa”. Wracamy do „business as usual”

Oczywiście. Jeśli turyści i studenci wrócą, to wróci też „parasolkowy” Kraków. Zawsze po zapaści jest boom. I teraz też tak będzie.

To jest też dobre pytanie, czy teraz ten boom cały gastronomiczny to jest efekt tego, że ludzie siedzieli w lockdownie?

Oczywiście, że jest mocne zachłyśnięcie się wolnością. Odkrywanie nowych miejsc i celebrowanie straconych okazji. Ale za chwilę może być też tak, że ludzie odbiją się od cen. Może być tak, że się w końcu ludziom to znudzi i nie podołają finansowo, żeby jeść sobie w food trackach po 30, 40 zł za jedno danie i piwo za 15 zł. Na razie trwa jednak „wielkie żarcie”.

Co przez to rozumieć? Ludzie chcą odreagować?

Wydaje mi się, że kluczowy jest tu zwrot „praca zdalna”. To mocno wpłynęło na kondycję psychiczną. Jednak ludzie potrzebują socjalizacji. Potrzebują czegoś więcej niż obrazu z kamerki internetowej, więc ruszyli nadrabiać miesiące wyciszenia.

Ceny poszły w górę?

Wydaje mi się, że tak. O te kilkanaście procent na pewno. I to wcale nie dlatego, że biznes postanowił się odkuć. Poszły do góry koszty osobowe, prąd i półprodukty. Wystarczy sprawdzić, ile kosztował koszyk zakupów rok temu, a ile teraz. To wszystko jest efektem domina. To się kumuluje i ma przełożenie na ceny.

Pisaliśmy w „Dzienniku” i „Krakowskiej”, że miał być rynek pracodawców, tymczasem jest rynek pracownika, brakuje ludzi. Pytam o gastronomię i sektor imprezowy - nie ma pracowników. Obawialiśmy, że po pandemii ludzie nie znajdą sobie pracy, a jest odwrotnie.

Prawda. Jest rynek pracownika i stawki już windują do 18, 19 zł za godzinę na rękę. W Krakowie jeszcze nie ma studentów, ale brakuje rąk do pracy.

Nie ma studentów, ale ty bodaj 2 tygodnie temu na swoim profilu na Facebooku napisałeś (w niedziele rano - po imprezie) - „wrócił brudny syfiasty zboczony Kraków”. Co to znaczy?

Że ten stary i znienawidzony Kraków sprzed pandemii wrócił w pełnej krasie. Że wychodząc z jednego lokalu, wchodzisz do drugiego, w którym zapach perfum i głośna muzyka tylko potęgują chęć zamówienia kolejnej kolejki i uczestnictwa w tej rozpuście.

Lubisz to?

Jako starszy pan, schowany za konsoletą coraz bojaźliwiej na to patrzę. Ale wracam i patrzę dalej.

Wojciech Mucha

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.