Pomagając innym, pomaga sobie. Anna Dymna nie mogła spokojnie patrzeć na krzywdę słabszych

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Paweł Gzyl

Pomagając innym, pomaga sobie. Anna Dymna nie mogła spokojnie patrzeć na krzywdę słabszych

Paweł Gzyl

Życie nie szczędziło jej nieszczęść. Żadne z nich jej jednak nie złamało. Być może dlatego, że zamiast rozczulać się nad sobą, chętnie pomaga innym, prowadząc fundację Mimo Wszystko.

Był czas, że rzadko oglądaliśmy ją w kinie i telewizji. Ale to się zmieniło. Niedawno szerokim echem odbiła się jej rola w serialu „Wielka woda”, z kolei na dużym ekranie widzieliśmy ją w „Johnny’m” i niekonwencjonalnym filmie „Amatorzy”. Niebawem pojawi się u boku Krzysztofa Globisza, Jerzego Treli i Kingi Preis w „Prawdziwym życiu aniołów”. Prowadzi także fundację Mimo Wszystko, choć w ostatnich latach musiała zrezygnować ze względu na zbyt wysokie koszty z organizowania Festiwalu Zaczarowanej Piosenki.
- Właściwie jestem spełniona i syta, ale nadal lubię stać na scenie czy przed kamerą. Z wiekiem ma się mniej siły i sama się dziwię, że mój organizm, torturowany ponad pół wieku, wciąż jeszcze wytrzymuje ze mną nocne zdjęcia, podróże, godziny pracy. Ale wszystko jest jak ma być. Dla starszych kobiet role są mniejsze, mniej wyczerpujące. Przyjmuję te dla mnie ważne – mówi w Onecie.

Czysta i niewinna

Naprawdę nazywa się Małgorzata Dziadyk. Jej rodzice pochodzili z Kresów, ale poznali się i zamieszkali w Krakowie. Ojciec był inżynierem, a matka – ekonomistką. Wychowała się nad rzeką Młynówka, której już nie ma: latem chodziła na pijawki, a zimą jeździła na łyżwach. W niedziele wybierała się z braćmi i rodzicami tramwajem na Rynek Główny – i zawsze było to dla niej wielkie przeżycie. Z kolei w wakacje cała rodzina jeździła motocyklem z przyczepą poza miasto.

- W młodości byłam tak nieśmiała, że jak mama mówiła: „Kup cukier”, to potrafiłam dziesięć razy stać w tej samej kolejce, żeby nie powiedzieć głośno: „Proszę kilo cukru”. Gdy ktoś mówił mojej mamie: „Jaką ma pani śliczną córeczkę”, odpowiadała: „No tak, ma dwie nogi do samej ziemi, jak każdy”. I na dobre mi to wyszło – śmieje się w „Vivie”.

Mała Ania lubiła się bawić z chłopakami: świetnie chodziła po drzewach, umiała się bić i pluła najdalej ze wszystkich dzieci na podwórku. Za młodu marzyła, aby zostać oceanografką i badać morskie stworzonka, ale z czasem bardziej akuratna wydała się jej psychologia kliniczna. Za sprawą sąsiada rodziców, którym był aktor Jan Niwiński, zaczęła uczęszczać na zajęcia teatralne dla dzieci i młodzieży. I to zdecydowało, że po maturze zdała do akademii teatralnej.

- Wyglądałam jak dziecko i byłam jak dziecko prawdziwa, czysta, niewinna, a takie istotki bardzo są mile widziane na tej uczelni. Mój ojciec, umysł ścisły, inżynier lotnictwa, nie był zachwycony. Kiedy na pierwszym roku studiów dostałam rolę w „Weselu” i wychodziłam wieczorem, żeby zagrać spektakl, tata mówił: „To, że finał masz o jedenastej, nic mnie nie obchodzi. Piętnaście po dziesiątej masz być w łóżku” – śmieje się w „Twoim Stylu”.

Taka sarenka

Kariera młodej Ani potoczyła się błyskawicznie. Choć na początku związała się z krakowskimi teatrami, największą popularność przyniosło jej kino. Widzowie pokochali ją jako wnuczkę Pawlaka w „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć”, Barbarę Radziwiłłównę w „Królowej Bonie” czy w podwójnej roli w „Znachorze”. Podziwiano ją za naturalny wdzięk, świeżą urodę i autentyczny talent.

- Gdy byłam bardzo młoda, grałam bardzo dużo. I to nie była żadna moja zasługa. Po prostu wyglądałam jak takie wdzięczne zwierzątko. Trzeba było płakać, płakałam; trzeba było się śmiać, to się śmiałam. Byłam naturalna i prawdziwa. Chyba mało umiałam, ale po prostu byłam i kochałam swoją pracę. Wszystko robiłam na 20 proc. Byłam taka potrzebna... Cały czas mówiono: „O, taka śliczna, taki motyleczek, sarenka", ale nikt nie pisał, że dobrze coś zagrałam – irytuje się w Onecie.

Kiedy jeszcze studiowała, poznała Wiesława Dymnego. Niepokorny artysta z Piwnicy pod Baranami miał za sobą dwa małżeństwa, ale młoda Ania zakochała się w nim na amen. Po ślubie para zamieszkała na strychu jednej z kamienic przy krakowskim Rynku Głównym. Kiedy go samodzielnie wyremontowali, pod ich nieobecność wybuchł w nim pożar i niemal wszystko doszczętnie spłonęło. Dymny zabrał się więc do ponownego remontu. Pewnego dnia aktorka znalazła męża martwego w mieszkaniu. Oficjalnie uznano, że to zawał serca, nieoficjalnie mówiono, że do jego śmierci przyczyniła się esbecja. Aktorka została wdową, mając zaledwie 27 lat.

- Przy życiu trzymało mnie tylko to, że miałam filmy do dokończenia. Jestem z natury obowiązkowa, więc uważałam, że nie mogę zmarnować wysiłku kolegów włożonego w dotychczasową pracę. Był wtedy we mnie dziwny spokój. Jakieś przekonanie, że gdy już skończę filmy, to wszystko inne, cały wszechświat, też się skończy – wspomina w „Twoim Stylu”.

Dobry odruch

Kilka tygodni po śmierci męża, Anna dostała angaż w węgierskim filmie i wybrała się nad Balaton. W drodze, samochód, którym jechała, wypadł z szosy i dachował na pobliskim polu. Aktorka miała uszkodzony kręgosłup i zapadła w śpiączkę. Kiedy się stanęła na nogi, wróciła do Polski i zaczęła żmudną rehabilitację pod okiem cenionego terapeuty Zbigniewa Szoty. Znajomość przerodziła się w uczucie i zakończyła ślubem. Owocem tego związku okazał się syn pary - Michał.

Aktorka przytyła w ciąży 30 kilogramów i bardzo się fizycznie zmieniła. Szota nie bardzo rozumiał jej artystyczną duszę i w końcu postanowił się rozwieść. Kiedy wyjechał do Niemiec, Anna została sama z dzieckiem. Myślała, że już z nikim się nie zwiąże. Podobne przejścia miał za sobą wówczas krakowski reżyser teatralny Krzysztof Orzechowski. Początkowo połączyła ich przyjaźń, kiedy jednak zaczęli się wzajemnie wspierać, pojawiła się miłość. Wzięli więc ślub i są ze sobą do dzisiaj.

Pewnego razu aktorka została zaproszona do ośrodka opieki nad osobami niepełnosprawnymi intelektualnie do podkrakowskich Radwanowic. Tak zaprzyjaźniła się z tamtejszymi podopiecznymi księdza Isakowicza-Zaleskiego, że postanowiła im pomóc. To z kolei stało się impulsem do powołania do życia jej własnej fundacji - Mimo Wszystko. W tym roku będzie ona obchodziła jubileusz dwudziestolecia swego istnienia.

- Założyłam tę fundację, kierując się odruchem. Przyjaźniłam się z osobami z niepełnosprawnością intelektualną i, gdy działa się im krzywda, nie mogłam na to spokojnie patrzeć. Chciałam za wszelką cenę im pomóc. Nie zastanawiałam się na tym, co mnie czeka. Miałam nadzieję, że dam radę. I udało się. Choć, oczywiście, tylko dzięki wspaniałym ludziom, których zgromadziłam wokół siebie – podkreśla w Onecie.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.