Piotr Gąsowski: Już od podstawówki byłem chłopakiem, który lubi się wygłupiać

Czytaj dalej
Fot. Szymon Starnawski
Paweł Gzyl

Piotr Gąsowski: Już od podstawówki byłem chłopakiem, który lubi się wygłupiać

Paweł Gzyl

Podobno większość komediowych aktorów jest w życiu prywatnym ponurakami. Piotr Gąsowski jest tego zaprzeczeniem. W typowy dla siebie emocjonalny sposób opowiada nam o swej roli w filmie „Porady na zdrady 2” oraz o tym, czym różni się bycie aktorem i prezenterem.

- Pierwszą część „Porad na zdrady” obejrzało w Polsce ponad 700 tysięcy widzów. Skąd taki sukces tej komedii?
- Myślę, że stąd, iż jej twórcom udało się pokazać w krzywym zwierciadle odwieczny konflikt między kobietami a mężczyznami. A tak się składa, że ja jestem ekspertem od tego tematu. Dosłownie! (śmiech) Od kilku lat gram wykładowcę w spektaklu „Mężczyźni są z Marsa, kobiety są z Wenus”. Opiera się on na słynnej książce Johna Graya, która została zaadaptowana na potrzeby teatralne. Jej treść pokazuje, jakie są różnice między płciami. Nawet jeśli jest to lista stereotypów. Jestem na scenie sam i prowadzę „wykład”. To bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ często pytam o coś publiczność - raz kobiety, raz mężczyzn. Nigdy nie wiem co odpowiedzą, ale wielokrotnie te odpowiedzi się powtarzają. Co świadczy jednak o tym, że w naszym życiu, tych stereotypów jest jednak sporo! Jeśli są one zabawne i niegroźne, nie musimy z nimi walczyć. Bardzo ważny jest dystans do samych siebie.

- Druga część „Porad na zdrady” pokazuje, że największym problemem mężczyzn w związkach jest dochowanie wierności swym partnerkom. To też stereotyp?
- Wierność to coś intymnego. Obowiązuje zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Szkodliwym stereotypem jest to, że facet skaczący na boki, to „kogut”. A kobieta, która podobnie się zachowuje? Wolę nawet tego nie nazywać. To znaczy, że mężczyznom przypisuje się większe prawo do zdradzania. Ja się z tym nie zgadzam! Co jednak ciekawe to kobiety tak nas często postrzegają. Kiedy słyszę coś takiego, to zawsze bronię pań: „Dziewczyny, co wy robicie? Dajecie nam większe prawa niż sobie?! Przecież z tym walczycie!”.

- Poprawność obyczajowa utrwala stereotypy?
- Kiedyś siedzę w studiu i mówię: „Z żeńskiej logiki wynika...”. Czyli nic pejoratywnego. A wręcz odwrotnie – podkreślam jakiś pozytywny przymiot kobiet. Tymczasem ku memu zaskoczeniu dostałem zaraz potem na Facebooku wpis zarzucający mi, że deprecjonuję kobiety. Próbowałem tłumaczyć i odpisywać, że nie miałem nic złego na myśli – ale nie pomogło. To jest jak chodzenie po polu minowym. A ja kobiety bardzo wspieram! Ta historia dała mi jednak do zrozumienia, że nie zawsze moja intencja będzie klarowna. Trzeba w takich przypadkach wykazać się dużą delikatnością. Jeśli kogoś, coś zaboli, starajmy się nad tym pochylić i nawet jeśli nie zrozumieć, to przynajmniej uszanować.

- Z drugiej części „Porad na zdrady” wynika, że mężczyzn z kolei najbardziej doprowadza do złości u kobiet ich zazdrość. Pana doświadczenia życiowe to potwierdzają?
- Z tego, co pamiętam, moja postać jest nieco połamana. Początkowo biznesmen Janusz, bo tak ma na imię mój bohater, jest cyniczny: zdradza żonę a jednocześnie zarzuca jej, iż jest zazdrosna! Jakaś schizofrenia emocjonalna! Ale z czasem przechodzi przemianę. Nie chcę niczego więcej powiedzieć, bo zdradziłbym zbyt dużo – ale ostatecznie okazuje się, że przez takie postępowanie dużo traci. My jako aktorzy mamy do dyspozycji scenariusz i musimy go przez siebie przepuścić a to, co mówimy na scenie czy w filmie, nie musi zgadzać się z naszymi przekonaniami. To jest rola! I tak jest w tym przypadku. Proszę więc pamiętać, że te szowinistyczne wypowiedzi padają z ust Janusza, a nie Piotra Gąsowskiego. Mój bohater jest właściwie moim przeciwieństwem. Ja na pewno nie jestem taki cyniczny jak on.

- Janusz chce się zmienić i szuka pomocy w grupie wsparcia. Pana zdaniem taki psychologiczny coaching może pomóc zażegnać ten konflikt między kobietami a mężczyznami?
- Piotr Gąsowski na taki coaching by nie poszedł. Mój bohater jednak idzie – ale cały czas deprecjonuje to, co tam się dzieje. Tymczasem moim zdaniem wszystko, co służy poprawie naszego samopoczucia, czy to coaching, joga, siłownia czy operacje plastyczne, to pożyteczne zjawiska. Tymczasem my się lubimy z tego nabijać: „Patrzcie, ta sobie zrobiła wargi jak glonojad”. Co nam to, do cholery, przeszkadza? Chcemy, żeby kobiety były stuprocentowo piękne, a potem jak sobie robią operacje plastyczne, to się z nich nabijamy. To niekonsekwencja. I oczywiście również ja nie jestem od tego wolny. Sam się na tym łapię. I to też jest stereotyp. I z takimi stereotypami u siebie walczę!

- Kiedy się ogląda film, wydaje się, że mieliście panowie świetny ubaw na planie, kręcąc sesje tej grupy coachingowej. Tak było rzeczywiście?
- Było różnie. Raz wesoło, raz poważnie. Jest takie powiedzenie wśród filmowców, że kiedy jest zabawnie na planie, to potem smutno na ekranie. I kilka razy się przekonałem, że to prawda. Dlatego wolę być powściągliwy. Ale oczywiście po zdjęciach spędzaliśmy ze sobą dużo czasu razem i wtedy było naprawdę wesoło. Obsadowo było to ciekawe, bo każdy z tej grupy był w innym wieku. Ja byłem najstarszy – i to mnie raczej nastrajało poważnie. (śmiech) Ale cóż: czas płynie nieubłaganie i w przyszłym roku stuknie mi sześćdziesiątka. Na razie czuję się młodzie, powiedzmy na jakieś 59 lat. Czego wszystkim życzę! (śmiech)

- Świetnie odnajduje się pan w tym komediowym żywiole. Tak było od początku pana kariery?
- To działo się stopniowo. Na początku Adam Hanuszkiewicz, który był moim największym mistrzem, obsadzał mnie w rolach dramatycznych czy wręcz tragicznych. Czy to w „Cydzie”, „Weselu” czy w „Wyzwoleniu”. Ale w pewnym momencie dostrzegł też we mnie komediowy talent. Zacząłem go chętnie rozwijać, bo od już od podstawówki byłem chłopakiem, który lubi się wygłupiać. To dlatego, że jestem po prostu pogodnym człowiekiem.

- Lubi pan opowiadać dowcipy?
- Bardzo. I, nieskromnie to zabrzmi, jestem w tym dobry. (śmiech) Co ciekawe aktorzy nie zawsze potrafią dobrze opowiadać kawały. To zupełnie inna filozofia przekazu. Żarty wspaniale opowiada Wiktor Zborowski, Paweł Wawrzecki czy Kasia Skrzynecka. Z kolei mój przyjaciel Jasiu Chabior – nie ma drygu do zapamiętywania dowcipów. Szybo zapomina kawały, dlatego kiedy razem jedziemy w trasę ze spektaklem, notuje sobie moje dowcipy. (śmiech) „Idę dzisiaj na imprezę i chciałbym opowiedzieć jakiś żart. Powiedz coś fajnego” – mówi do mnie. Prosi też o to Kasię Skrzynecką, gdyż gramy w tej samej sztuce. To jest takie słodkie z jego strony. I potem odnosi czasem „sukces towarzyski” z tymi żartami, o czym nas, ku naszej, obopólnej radości, informuje.

- Którą ze swoich komediowych ról ceni pan najbardziej?
- Choćby tę najnowszą. Teraz gram w „Pięknej Lucyndzie” w reżyserii Eugeniusza Korina w Teatrze 6. Piętro w Warszawie. To wspaniała sztuka, o jakiej marzy dzisiaj każdy aktor, ponieważ takich sztuk się teraz bardzo mało robi. Mamy tu kostiumy z epoki, peruki, rajstopy, krynoliny, waszmościów i hrabiów. To oczywiście ma pastiszowy ton, jest bowiem zabawą formą. Ja tam gram 90-letniego starucha z doczepionym brzuchem. Czerpię więc tutaj trochę z commedii dell’arte. I uwielbiam to. Tam grają trzy pokolenia aktorów: Kazio Kaczor, Krzysio Tyniec, Magda Zawadzka, Hania Śleszyńska, Dorota Stalińska, Joanna Liszowska, Rafał Królikowski, Mikołaj Roznerski. I ja między nimi. Gramy tego dużo, a biletów nie ma już na kilka miesięcy wprzód.

- Telewidzowie polubili pana chyba najbardziej w serialu „Daleko od noszy”.
- Na pewno był to jedno z najwspanialszych okresów w moim aktorskim życiu. Praca przy tym serialu trwała, z przerwami, aż kilkanaście lat. Scenarzysta i reżyser Krzysiu Jaroszyński zaczął w pewnym momencie pisać dialogi pod konkretnych aktorów – pod rytm naszego mówienia i pod indywidualną energię każdego z nas. To powodowało, że po jednym czytaniu umieliśmy tekst każdej sceny. Wszystko się logicznie układało i dawało interpretacyjny komfort. To było coś wspaniałego. A aktorzy w tym serialu występujący byli artystami najwyższej próby. To był zaszczyt i przyjemność z nimi pracować, podobnie, jak z reżyserem i całą, wspaniałą ekipą.

- Pamiętamy też pana występy w „Świecie według Kiepskich”.
- Tam dostąpiłem w dwóch odcinkach kolejnego zaszczytu, a mianowicie zagrania samego siebie. To duże wyróżnienie dla aktora. Ale najbardziej zapamiętano mój występ z odcinka „Kocham biurokrację”. Ciągle ktoś mi podsyła ten filmik mailem. Ta scena trwa tylko cztery i pół minuty, ale jest prześmieszna. A to dlatego, że po prostu jest świetnie napisana. Gram tam z Andrzejem Grabowskim.

- Te komediowe talenty aktorskie przydają się panu jako prezenterowi?
- Myślę, że tak. Chociaż wiele osób dziwi się jak to mówię, bycie aktorem i prezenterem ma ze sobą niewiele wspólnego. Może tylko to, że występuje się przed publicznością. W kinie czy w teatrze aktor ukrywa się za postacią. To, co wygłaszam, na planie czy na scenie, nie mówi Piotr Gąsowski, tylko bohater, w którego się wcielam. I trzeba tak zaczarować widzów, żeby w to uwierzyli. Porównam różnicę między tymi dwoma rodzajami artystycznej działalności do różnic między jazdą na nartach i na snowboardzie. Kiedyś jeździłem tylko na nartach. I kiedy pierwszy raz miałem przejechać się na snowboardzie, wybrałem się na tę samą górę, na której jeździłem wcześniej na nartach. Wydawało mi się bowiem, że będzie mi łatwiej, znając dobrze ten stok. Warunki pogodowe były tego dnia bardzo dobre i forma też, ale okazało się, że wszystko jest inaczej. Co chwilę wywalałem się, nie mogąc utrzymać równowagi. To samo jest z byciem aktorem i prezenterem. Niby występujemy czasem na tej samej scenie, ale w obu przypadkach chodzi o coś zupełnie innego.

- Jak to jest, kiedy jest pan prezenterem?
- Wtedy jestem jako Piotr Gąsowski. I od razu następuje weryfikacja mojej estradowej osobowości. Muszę bowiem sprawić, by ludzie w amfiteatrze, w którym występuję, przestali pić piwo, jeść parówki i gadać ze sobą. Trzeba przykuć ich uwagę, aby chcieli mnie słuchać. To nie teatr, nie muszą być skupieni. Do tego mają dużo atrakcji: watę cukrową, piękne słońce, koleżankę u boku. I ja muszę się przez to wszystko do nich przebić. To bardzo trudne. Niektórzy podśmiewają się ze mnie: „E tam, wystarczy, że wyjdziesz na scenę i już”. „No to wyjdź i spróbuj. Powiedz coś od siebie, co nie masz napisane” – odpowiadam. Jako aktor mam do dyspozycji tekst, a tutaj muszę sam błyskawicznie reagować na to, co się dzieje na widowni.

- Miał pan jakieś zabawne przygody w takiej sytuacji?
- Kiedy zaczynałem pracę prezentera, występowałem w parku podczas jakiegoś święta miasta. Tysiąc osób mnie słucha, a tu nagle pijany facet pod sceną zaczyna do mnie coś krzyczeć. Zacząłem mu odpowiadać i wdałem się z nim w dyskusję. Tymczasem ludzie słyszeli tylko mnie, bo byłem podpięty pod nagłośnienie, a mój rozmówca – nie. I wyszło to groteskowo. Dopiero po wszystkim się zorientowałem jak to wyglądało. Dlatego teraz po prostu ignoruję takich typków.

- Woli pan być aktorem czy prezenterem?
- Jedno i drugie daje mi radość. I cieszę się, że mogę uprawiać te dwa zawody. Bo wtedy życie jest ciekawsze. I daje większe poczucie bezpieczeństwa. A najważniejsze, że ja to po prostu kocham. Nigdy nie ma dwóch takich samych imprez, które prowadzę. Bo często jest tak, że wychodząc na scenę, w ogóle nie wiem co powiem. Oczywiście pamiętam, że prowadząc imprezę firmową, muszę przywitać jednego czy drugiego. Ale potem improwizuję. Od tego zagajenia zależy czy ludzie mnie „kupią” – przestaną pić drinki i zaczną mnie słuchać. To jest podniecające.

- Ma pan tremę przed takimi występami?
- Za każdym razem. Ale ten dreszczyk emocji jest ważny. Już profesorowie w akademii teatralnej mówili: „Kiedy przestaniesz czuć tremę, to zmień zawód. Bo to znaczy, że już ci nie zależy”. Ja uprawiam ten zawód 35 lat i ciągle stresuje mnie każdy występ. Może to nie jest dobre dla zdrowia – ale inaczej nie umiem. I cieszę się z tego.

- W telewizji zaczynał pan karierę prezentera od pamiętnych „Kalamburów”.
- To prawda. Zrobiłem trzysta odcinków. Ludzie do tej pory to pamiętają. „Kalambury” powstawały w chałupniczych warunkach. Kręciliśmy aż dziesięć odcinków dziennie. Ponieważ był to jeden z pierwszych programów tego typu, wszystkie gwiazdy chciały w nim wystąpić. I dzięki temu poznałem wszystkie ważne postacie ze świata filmu, muzyki, sportu czy mediów. Nawet politycy chcieli u mnie występować, bo to była wspaniała zabawa. Kiedy niedawno w czasie pandemii prowadziłem swoje audycje instagramowe, wszyscy zgadzali się na udział w nich. Bo każdego znałem. Ostatnio prowadziłem jakiś koncert i grały tam Wilki. Spotkałem więc Roberta Gawlińskiego i wspominaliśmy jak poznaliśmy się przy „Kalamburach”. Dla młodego aktora, którym wtedy byłem, było to coś wspaniałego. Przedtem ten świat był dla mnie nieosiągalny. Nie znałem ani Maryli Rodowicz, ani Zbyszka Wodeckiego. A poznałem ich wszystkich właśnie przy „Kalamburach”. Można więc powiedzieć, że złapałem pana Boga za nogi, kiedy dostałem ten program. Zarabiałem tam jakieś śmieszne pieniądze, ale popularność, jaką dzięki niemu zdobyłem, była bardzo ważna dla mojej kariery.

- Potem powtórzyło się to chyba dopiero przy „Twoja twarz brzmi znajomo”.
- Uwielbiałem prowadzić ten program. Włożyłem w niego dużo swoich pomysłów, tekstów czy żartów. To był wspaniały okres w moim życiu zawodowym. Przy „Twarzy” poznałem wielu młodych ludzi, którzy powalili mnie talentem. Kiedy słuchałem takiego młodego chłopaka czy dziewczyny, zdarzało mi się wzruszyć i popłakać na wizji. I to były autentyczne emocje. Ja tam nie grałem, tylko byłem prawdziwym Piotrem Gąsowskim. Może te łzy były nieprofesjonalne, ale autentyczne. Ja taki jestem w życiu. Kiedy coś mnie bardzo przejmie, to od razu się wzruszam. (śmiech)

- Trudno było panu podjąć decyzję o rezygnacji z prowadzenia „Twarzy”?
- Bardzo. Właśnie z tych względów, o których mówię. Gdyby to była zwykła praca, byłoby pół biedy. Ale to był dla mnie styl życia i część mojej osobowości. Dlatego nie ukrywam, że tęsknię za tym programem. Zostało w nim wielu moich znajomych i życzę im jak najlepiej. Nie żałuję jednak swej decyzji. Bo nie chciałem tam być bez Kasi Skrzyneckiej, która jest moją bliską przyjaciółką. My mamy ze sobą znakomite porozumienie i decyzja o jej odsunięciu od tego programu, była dla mnie niezrozumiała. Czyjakolwiek ona była. Ale, jak już wspomniałem, jeśli czegoś nie rozumiesz, to chociaż uszanuj. I ja tak robię. Nadal bardzo szanuję ten program i wcale się na niego nie obraziłem! Bo rozumiem, że kiedy przychodzi nowy szef, ma prawo do własnych decyzji personalnych: jednych zwolnić, a drugich zatrudnić. Tak jak mamy prawo przemeblować mieszkanie, do którego się wprowadzamy. Dlatego nie będę tu wymachiwał szabelką i ruszał na barykady. Ale tęskno mi jest!

- Jak pan ocenia swego następcę – Maćka Rocka?
- Maćka lubię od dawna i to się nie zmieniło. Moja córcia Julcia też! Nawet gdybym miał jakąś uwagę zawodową do niego, to nigdy bym jej nie wygłosił publicznie, bo byłoby to nietaktowne. Oczywiście przekazałem mu swoje doświadczenia związane z tym programem – ale przy herbacie. Bo ja się lubię dzielić z innymi moimi doświadczeniami.

- Jesienią zobaczymy w programie pana syna Jakuba. Cieszy się pan?
- I bardzo cieszę i bardzo denerwuję za niego! Ale w pozytywnym sensie. Byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Zacząłem prowadzić ten program 10 lat temu, Kuba jeszcze nawet nie chodził do Akademii Teatralnej. Widziałem jak się rozwija: studiuje, potem występuje w spektaklach muzycznych, a nawet jeden wymyślił i wyreżyserował i w nim zagrał - „Sinatra 100+” w Teatrze 6. Piętro w Warszawie. Wtedy pomyślałem, że nadaje się bardzo do tego, aby wystąpić w „Twarzy”. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że niektórzy ludzie uznają, że ja mu to załatwiłem. Zapytano mnie wtedy czy my to udźwigniemy. „Kuba, i ty, i ja wiemy, że nic tu nie było załatwiane i jesteśmy czyści. Dlaczego masz rezygnować z takiego wspaniałego programu, na który zasługujesz?” – spytałem go. Przecież tam jest casting – i jak się ktoś nie nadaje, to się nie nadaje. Dlatego w końcu się zdecydował i miał wystąpić już w tej poprzedniej edycji, którą jeszcze myślałem, że będę prowadził. Wtedy zaczęły się jednak roszady personalne w programie – i w końcu ogłosiłem, że z niego odchodzę. Kuba się mnie wtedy pyta: „Tato, co ja mam robić w tej sytuacji?”.„Cokolwiek zrobisz, to będzie dobrze. Musisz jednak sam podjąć decyzję” – odpowiedziałem. I on stwierdził, że będzie się głupio czuł w tej pierwszej edycji, w której mnie nie ma. „Dziękuję synu, jestem z ciebie dumny. Naprawdę masz jaja” – podsumowałem. Bo mając taką szansę, zrezygnować z niej, to było naprawdę bardzo odważne. Ale ja bym zrobił to samo na jego miejscu. Kiedy jednak po raz kolejny zaproponowano mu udział w „Twarzy”, powiedziałem: „Teraz Kuba musisz się zgodzić. Nie możesz się kierować racjami ojca. Jesteś niezależnym bytem. I mnie wkurzysz, jak odmówisz. A poza tym, zawodowo rzecz ujmując, do tego się nadajesz!”. Dlatego cieszę się, że jesienią zobaczymy go wreszcie w tym programie.

- Cieszy pana, że Kuba został aktorem?
- Jasne. Ale nie dlatego, że poszedł w nasze ślady, ale dlatego, że to go pasjonuje. Dlaczego miałbym mu to odradzać, skoro aktorstwo i mnie, i Hani Śleszyńskiej „zrobiło” życie?! Oboje jesteśmy szczęśliwi, że wykonujemy tę profesję. Oczywiście niejeden raz upadaliśmy na twarz i czuliśmy się niedocenieni. Ale to jest wpisane w ten, niewymierny przecież, zawód. Ani ja, ani Hania nie wyobrażamy sobie, żeby mając dziś ponownie 19 lat, moglibyśmy wybrać inną drogę życia.

- Trzeba przyznać, że Kuba ma ewidentny talent aktorski.
- Mój tata jest wybitnym naukowcem, profesorem, to typowo ścisły umysł. I pewnie by się kiedyś cieszył, gdyby jego syn też został inżynierem czy naukowcem. Obawiałem się trochę powiedzieć mu, że chcę być aktorem. Kiedy się wreszcie na to odważyłem, usłyszałem od niego: „Synku, rób wszystko, żebyś był w życiu szczęśliwy, my z mamą będziemy cię wspierać”. I rzeczywiście tak się stało. Dlatego teraz cieszę się, że Kuba został aktorem, nie dlatego, że uprawia ten sam zawód co ja i jego mama, tylko dlatego, iż widzę, że on się w nim realizuje. Że to jest jego pasja. Gdyby został hydraulikiem czy ogrodnikiem, ale pasjonatem tych profesji, to też by było bardzo dobrze.

- Doradza mu pan czasem w sprawach zawodowych?
- Chciałbym, ale on nie chce się mnie radzić. Bardzo jest na to wyczulony. „Kuba, i tak ludzie będą gadać, że ci to czy tamto załatwiłem, więc nie ma się tym co przejmować” – mówię. „Nie tato, ja muszę sam” – odpowiada. Oczywiście od czasu do czasu pyta mnie o jakieś drobiazgi. Kiedy był w szkole teatralnej próbowałem mu sugerować swą pomoc w interpretacji wiersza czy prozy. A on nie. Wręcz byłem zazdrosny, że pyta się obcych. (śmiech) Ale rozumiałem jego podejście. Ono zostało mu do dzisiaj.

- Tylko raz wystąpiliście wspólnie – w serialu „Mecenas Porada”. Jak było?
- Wspaniale. Dlatego planuję ponownie coś zrobić z Kubą. Bo dlaczego nie? Oczywiście już sobie wyobrażam jak będzie między nami iskrzyć. (śmiech) Ale z pewnością chciałbym znowu z nim coś zagrać. Choćby tylko po to, aby to było w annałach naszej rodziny. Może doprosimy jeszcze Hanię? Jest przecież wybitną aktorką! I sam to wyprodukuję. Żeby nikt nie gadał, że wepchnąłem gdzieś syna po znajomości. Albo razem z Kubą to wyprodukujemy. Jeszcze nie wiem co to będzie, ale na pewno będzie się działo!

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.