Szymon Kozica

Paweł Czapiewski - tak piorunującego finiszu nie miał chyba nikt

Paweł Czapiewski Fot. Don Emmert/AFP/East News Paweł Czapiewski przez całą karierę bronił barw Lubusza Słubice - filia Strzelce Krajeńskie
Szymon Kozica

Z kart historii lubuskiego sportu (20). „800-metrowiec to mieszkanka siły, szybkości i wytrzymałości. A w mieszance ważne są proporcje”. No i ta mieszanka wybuchła. Najsilniejsze były eksplozje w Edmonton, w Zurychu i w Wiedniu

Paweł Czapiewski (rocznik 1978) kiedyś powiedział mi tak: „Wie pan, na czym polega teoria bąka? Naukowcy udowodnili, że bąk ma za małe skrzydła w stosunku do masy ciała i teoretycznie nie powinien latać. Tylko że bąk o tym nie wie i lata. Tak samo jest z Czapiewskim. Mówi się, że za wolny i nie powinien biegać na 800 metrów, a on i tak biega”.

Miecio Ksokowski rano wstawał, dawał mi śniadanie i szliśmy na trening
Paweł Czapiewski

Autorem „teorii Czapiewskiego” jest Włodzimierz Wegwert, znany trener z Poznania, spod którego ręki wyszedł choćby Ryszard Ostrowski, przez niemal 16 lat rekordzista Polski na 800 metrów właśnie. Zresztą nie tylko ten szkoleniowiec twierdził, że Czapiewski zdecydowanie lepiej poradzi sobie na dystansie 1500 metrów. I wszyscy się pomylili, bo przecież...

- 800-metrowiec to mieszkanka siły, szybkości i wytrzymałości. A w mieszance ważne są proporcje - zauważa pan Paweł. W jego przypadku ta mieszanka kilka razy porządnie wybuchła. Najsilniejsze były eksplozje w Edmonton i w Zurychu w 2001 roku, a także rok później w Wiedniu.

Gen opierniczania się

Na początek przenieśmy się jednak do Choszczna, do SP nr 2, gdzie uczył się kilkunastoletni wtedy Paweł. - Odkąd pamiętam, na wuefie zawsze wyróżniałem się biegowo. Czesław Szyjka prowadził SKS i zabierał mnie na zawody - wspomina. W szóstej klasie został mistrzem dawnego województwa gorzowskiego w biegach przełajowych, w siódmej i ósmej już wygrywał zawody za zawodami, ale do treningów jakoś się nie garnął...

Przełomowym momentem były mistrzostwa makroregionu w Pile, gdzie zajął pierwsze miejsce na dystansie 2000 metrów z czasem 5.55, choć życiówkę na kilometr miał w granicach trzech minut. Tak szczęśliwie się złożyło, że na tych zawodach był świetnie znany w naszym regionie trener Mieczysław Ksokowski, który miał niesamowitą rękę do średniodystansowców. Oczywiście zauważył Pawła i zaproponował współpracę. Ponieważ mieszkał w Strzelcach Krajeńskich, chciał ściągnąć chłopaka tam, do ówczesnego Technikum Mechanizacji Rolnictwa (dziś Centrum Kształcenia Ustawicznego). Nie zgodziła się na to pani Czapiewska i posłała syna do LO w Choszcznie. Najważniejsze jednak, że lekkoatletyczne ziarno zostało zasiane. Trenować można było przecież na odległość.

- Bieganie to nie jest jakaś skomplikowana historia - przyznaje pan Paweł. Plan treningów miał skrupulatnie rozpisany, ale nie ukrywa, że miał też gen... opierniczania się. I nie zawsze wykonywał „sto procent normy”. Za to w weekendy... - Zdarzało mi się dojeżdżać do Strzelec - zaznacza. - O 5.40 autobus wyjeżdżał z Choszczna, około 7.00 był w Strzelcach. Miecio rano wstawał, dawał mi śniadanie i szliśmy na trening.

Choć trudno w to uwierzyć, z czasów młodzika, juniora młodszego i juniora Czapiewski ma tylko jeden medal mistrzostw Polski wywalczony na 800 metrów. I to ledwie brązowy, z 1996 roku (rok wcześniej, owszem, w hali zgarnął złoto, ale na 1000 metrów). - Nie byłem osobą, która bardzo mocno by się wyróżniała, a zwłaszcza na mistrzostwach Polski. Albo byłem chory, albo niedotrenowany - uśmiecha się pan Paweł. Na koniec sezonu zwykle miał jednak najlepszy wynik w swojej kategorii wiekowej i zadomowił się już w kadrze Polski. - Jako junior biegałem 1.48,28. Wiedziałem, że mam potencjał, że jakaś tam kariera może się otwierać. Na mistrzostwach Europy juniorów w Lublanie w 1997 roku zająłem ósme miejsce, drugi był Robert Neryng - podkreśla pan Paweł. Wtedy musiał podjąć męską decyzję: iść w sport, czy nie iść. Trochę zawalczył z rodzicami i postanowił: studia zaoczne, internat w Strzelcach Krajeńskich i dwa treningi dziennie.

Rok później był już mistrzem Polski seniorów na 800 metrów z wynikiem 1.46,57. - Rozwijałem się dość równo, co roku do przodu. Widać było, że mam dużo większe rezerwy niż inni zawodnicy - mówi pan Paweł. Coraz poważniej mógł też myśleć o rekordzie Polski Ryszarda Ostrowskiego - 1.44,38, do którego od kilkunastu lat nikt nie mógł się zbliżyć. W sezonie 1999 sięgnął po brąz młodzieżowych mistrzostw Europy w Göteborgu, przegrał z Nilsem Schumannem (rok później Niemiec będzie już mistrzem olimpijskim) i Jamesem Nolanem. - To pierwszy medal na arenie międzynarodowej. Nie, żebym jakoś specjalnie tym się podniecał, bo to był też pierwszy sezon, w którym się nie poprawiłem. A po każdym biegu przez godzinę dochodziłem do siebie - dorzuca pan Paweł. Okazało się, że winny był... paciorkowiec, złapany znacznie wcześniej, ale zdiagnozowany i poskromiony dopiero w grudniu. Niestety, także w grudniu Czapiewski stracił szkoleniowca - Mieczysław Ksokowski odszedł z tego świata...

Skok na inny pułap

- Musiałem zmienić trenera. Wybrałem Zbigniewa Króla, z którym już trenowałem na kadrze - tłumaczy pan Paweł. - Był styczeń 2000. Jak Król zobaczył moje dzienniczki, to za głowę się złapał, z czego ja te wyniki robię. I wstawił trening solidny, że mi bokiem wyszło.

W drugim roku współpracy Czapiewski już znacznie lepiej znosił treningi u Króla. Pojechał na halowe mistrzostwa świata do Lizbony. - I tam pokazałem się z biegiem, z którego później słynąłem. Bo wcześniej biegałem tempowo - zaznacza pan Paweł, którego kibice na pewno kojarzą z piorunującym finiszem. - Awansowałem do finału, nie wytrzymałem jednak trzech biegów, byłem szósty. Ale pokazałem się na światowej arenie.

Na czerwcowym mityngu Żywiec Cup w Poznaniu wykręcił czas 1.45,38, wypełnił minimum na mistrzostwa świata w Edmonton, przegrał tylko z Jurijem Borzakowskim, który wtedy zaczynał rozdawać karty na dystansie dwóch okrążeń. - Taką miałem lufę! Gdybym odważniej poszedł, to bym wygrał - nie ma wątpliwości pan Paweł. - Później wygrałem Puchar Europy w Bremie. Zacząłem być zawodnikiem trochę wyższej klasy niż średnia europejska.

Ukoronowaniem sezonu 2001 były jednak mistrzostwa świata w Edmonton. - Najgorsze były eliminacje. Ujechałem się jak koń. 1.45,50, a poszedłem na maksa... Ale później 1.44,89... No i finał, to już było dla mnie szokiem. A wyglądało jak wyglądało. Andre Bucher był faworytem, Wilfred Bungei mu pomógł. Gdyby było wolniej, to może i bym to opędził. 1.44,64, kolejna życiówka. Medal mistrzostw świata to już inny pułap - ocenia pan Paweł, który do Edmonton jechał z 18. wynikiem, a przywiózł brąz i 20 tysięcy dolarów nagrody. W ślad za tym przyszło zaproszenie na mityng w Zurychu i oferta: 5 tysięcy euro za sam przyjazd! Kolejny szok. I jeszcze jeden, bo Czapiewski pobiegł tam 1.43,22! Fantastyczny rekord Polski, niepobity po dziś dzień. - To w ogóle kosmos. Ale nie myślałem, że to koniec mojego postępu. Przez całą karierę nie myślałem o 1.43,22 jak o rekordzie życiowym, tylko jak o kosmicznym wyniku, który nie wiadomo jak mi się trafił - stwierdza pan Paweł.

3 marca w Wiedniu

W piątek, 3 marca minęło 15 lat od dnia, w którym Czapiewski w wyśmienitym stylu wywalczył tytuł halowego mistrza Europy w Wiedniu. Na tę okoliczność na Facebooku skrobnął równie wyśmienite wspomnienia:

„Na halowe mistrzostwa Europy jechałem jako jeden z faworytów. Do srebrnego medalu oczywiście. Andre Bucher to był taki ówczesny Adam Kszczot - wygrywał wszystko jak leci, często z ogromną przewagą. No i pół roku wcześniej został mistrzem świata, a w całym sezonie przegrał chyba tylko jeden bieg. Ja jednak w głowie miałem nie tę jego imponującą serię, ale fakt, że na 5 dni przed rozpoczęciem mistrzostw, na mityngu w Lievin, Bucher wrzucił mi półtorej sekundy. Niby ustanowiłem nowy rekord Polski (1.46,52) ale to jednak w porównaniu z jego 1.45,04 była różnica klas.

W pokoju mieszkałem z Markiem Plawgo. Marek robił wtedy za następcę Ireny Szewińskiej (że podobna skala talentu i wielka światowa kariera na horyzoncie), ale był także głównym faworytem do wygrania czterystu metrów. Jeszcze przed rozpoczęciem zawodów ustaliliśmy plan minimum dla naszego pokoju (trochę dla jaj, a w moim przypadku trochę dla dodania sobie animuszu), czyli trzy złote medale (bo Marek jeszcze w sztafecie 4x400 m biegł). Ogłaszaliśmy to wszem i wobec i trochę nam się w niektórych przypadkach oberwało - że taka ważna, docelowa impreza, a my tacy minimaliści.

No, ale do rzeczy…

Dzień pierwszy na takich imprezach to teoretycznie spacer, a praktycznie wielka nerwówa. Bo nigdy tak do końca nie wiadomo, jak to jest z tą dyspozycją. A mi na dodatek od rana gardło zaczęło brzęczeć i jakiś stan podgorączkowy miałem. Na szczęście, poszło gładko.

Marek też gładko awansował, choć nie był to dla niego szczęśliwy dzień. Bo wziął i zgubił kolce. Rezerwowych nie miał, gorączkowe telefony do sponsora sprzętowego nic nie dały, więc musiał skorzystać z tego, że jednak trochę farta miał. Bo kolega z pokoju, czyli ja, używał identycznego modelu o dokładnie takim samym rozmiarze. Decyzja była więc oczywista - biegamy w jednych butach.

Logistykę doskonale ogarniał nasz reprezentacyjny doktor Marek Prorok. Jako lekarz reprezentacji mógł się poruszać swobodnie po całym obiekcie i to dzięki niemu 5 minut po tym, jak Maras mijał linię mety, ja już mogłem rozgrzewkowe przebieżki w swoich kolcach robić. I tak, już w jednych butach, obaj swoje półfinały gładko przeszliśmy.

Dzień finałowy to od rana powinna być straszna nerwówa. I tak było do momentu, aż Marek mi na moim komputerze pobił rekord skoczni na Słowenii. Pamiętacie grę w Małysza? Wtedy to był szał i wszyscy w to grali. Pamiętam, że Słowenia to była największa i najbardziej prestiżowa skocznia (tam się jakieś trzysta metrów latało) i trochę mi kolega na ambicję wjechał. No i na dobrą godzinę pochłonęło mnie to skakanie. Rekordu chyba nie pobiłem (dziś już nie pamiętam), a z transu wyrwało mnie pukanie do drzwi. To trener po mnie przyszedł. Całe szczęście, bieganie to nie skoki narciarskie i w trzy minuty byłem gotowy do wyjścia. Nieprofesjonalne podejście - powiecie. A ja myślę, że na dobre mi to klikanie wyszło, bo przynajmniej nie myślałem, co mnie czeka. A takie myślenie, możecie mi wierzyć, to żadna przyjemność.

Finał, za sprawą Andre Buchera, był szalony. Cała szóstka zawodników pobiegła szybciej od rekordu mistrzostw Europy. Ja dziś pamiętam nie tę szaloną radość po wbiegnięciu na metę, ale moje potworne zdziwienie, gdy zobaczyłem, jaki wynik uzyskałem. Trzeci rezultat w historii światowej LA, złamane 1.45... Nawet czterysta metrów na Słowenii to byłby przy tym pikuś. Całe też szczęście, że Marek Prorok czuwał, bo z tego wszystkiego zapomniałem, że Maras butów na sztafetę potrzebuje. Buty dotarły, chłopaki zdobyły złoty medal i tym sposobem plan minimum został osiągnięty. Do tego dołożyliśmy dwa rekordy Polski i dwa rekordy mistrzostw Europy (mój rekord mistrzostw trzyma się do dziś, Marek zaś ciągle dzierży rekord Polski). Sami przyznacie, że niezły bilans.

Do naszych trzech złotych medali czwarty dorzucił Marcin Urbaś na 200 m i były to najlepsze HME dla Polski od wielu lat. Dla mnie i dla Marka najbardziej zwariowane.

I tak na koniec dalszy ciąg historii tych butów, zadający kłam teorii, że to nie kolce biegają, a zawodnik. Pół roku później, podczas mistrzostw Europy w Monachium, Marek biegał 400 m i szło mu jak po grudzie. Wszedł co prawda do finału, ale twierdził, że to jednak nie to. Podjął jedyną logiczną decyzję, zwracając się do mnie o pożyczenie kolców (to były te same). Pełen obaw się zgodziłem (bo rzeczywiście słabo wyglądał) i chyba zrobiłem błąd. Marek przybiegł w finale czwarty. Ja dzień później miałem finał 800 m. No jak bym nie kombinował, wychodziło mi, że nie mam prawa być dalej jak trzeci. Zgadnijcie, który byłem.

A buty mam do dziś”

Zwycięstwo w Wiedniu pan Paweł nazywa „lądowaniem, które wyglądało jak start”. Bo więcej medali z międzynarodowych imprez już nie przywiózł. A w Monachium był oczywiście czwarty. - Finał. Przede mną Wilson Kipketer i Nils Schumann - relacjonuje. - Trzeba było za nimi, ale ruszyłem z 300 metrów. Błąd, który czasami popełniałem. 150 metrów przed metą już miałem dosyć biegania. I słynny obrazek, jak Andre Bucher mija mnie po wewnętrznej... Drugi powinienem być bez niczego, a może i powalczyć z Kipketerem.

Nic nie zapowiadało jednak załamania kariery. - Grudzień. Obóz z 400-metrowcami, chłopaki nie mogły się złapać za mną na przebieżkach. Wydawało się, że w roku 2003 nie będę miał co robić z rywalami - wspomina pan Paweł. Niestety, kontuzja rozścięgna podeszwowego zniweczyła wszelkie plany. Przez cztery lata nie było sezonu, który Czapiewski przetrenowałby od początku do końca.

Olimpijska porażka

O tym, jak nasz 800-metrowiec gonił minima na igrzyska olimpijskie w Sydney czy Atenach, można by napisać książkę. Tymczasem w grudniu 2006 rozpoczął się „projekt Pekin”. - Sezon olimpijski 2008 to porażka największa. A byłem w życiowej formie. 1.45,19 w pierwszym starcie. 1.43 mógłbym złamać! Obóz w Font Romeu. Złapałem taką lufę! Na sprawdzianie pobiegłem 1.14,5 na 600 metrów, półtorej sekundy szybciej niż w najlepszych latach - porównuje pan Paweł. - Problem był taki, że na dziesięć dni przed startem do wioski olimpijskiej mnie wsadzili, wbrew woli mojej i trenera. Sam w całym module, czteropokojowym. Ani do nikogo się odezwać... Podwyższony poziom stresu. Wypalałem się. Po dwie godziny dziennie spałem.

Z biegów eliminacyjnych awansowało po dwóch najszybszych zawodników plus szczęśliwi przegrani z najlepszymi czasami. - Mój bieg był najbardziej nienormalny. 400 metrów w 56 sekund. Zresztą nawet tego nie zajarzyłem. Ruszyłem z 300 metrów, wyprzedziłem wszystkich, poszedłem w trupa. Metr przed metą byłem drugi, metr za metą też byłem drugi, ale na mecie byłem trzeci... A miałem papiery, żeby o ten medal walczyć - podkreśla pan Paweł, który start w Pekinie zakończył na eliminacjach.

Miał wtedy 30 lat. Na kolejne igrzyska już nie pojechał. Pojawiły się problemy z mięśniem czworogłowym, później lekarze znaleźli coś na rdzeniu kręgowym... Lata 2010-2012 to już takie „oszukiwanie samego siebie”. W 2012 roku zakończył karierę podczas memoriału Janusza Kusocińskiego w Szczecinie. Ale nie rozstał się z lekką atletyką. Dziś jest asystentem menedżera Czesława Zapały, który w swojej stajni ma Pawła Fajdka, Piotra Małachowskiego, Adama Kszczota, Roberta Urbanka, Angelikę Cichocką, Artura Nogę... Czapiewski pomaga przy organizacji mityngów, negocjuje stawki, zajmuje się logistyką.

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.