O gospodarce i nie tylko. Czy wojna na Ukrainie szybko zacznie odbijać się na podlaskiej gospodarce?

Czytaj dalej
Fot. zdjęcie ilustracyjne - archiwum/polskapress
Andrzej Matys

O gospodarce i nie tylko. Czy wojna na Ukrainie szybko zacznie odbijać się na podlaskiej gospodarce?

Andrzej Matys

Kolejki do bankomatów, sklepów, kantorów, stacji benzynowych - tak mieszkańcy Podlasia zareagowali na wybuch wojny za naszą wschodnią granicą. W czwartek minęły dwa tygodnie od momentu, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę.

Podlasianie, tak jak i mieszkańcy innych regionów Polski, Europy i świata, zostali zaskoczeni porannymi informacjami o napaści Rosji na Ukrainę. 24 lutego przypadał tzw. tłusty czwartek, ale większość ludzi - zamiast po pączki - ruszyła na zakupy i do bankomatów. Również przed stacjami benzynowymi ustawiły się gigantyczne kolejki, a co bardziej zapobiegliwi wlewali paliwo nie tylko do zbiorników w autach, ale i do kanistrów, beczek i wszystkiego, co kto miał w garażu czy piwnicy.

Ceny paliw ostro w górę

Zapasy paliwa na stacjach szybko się kończyły, więc ich właściciele zamawiali kolejne dostawy, a ceny benzyny i oleju napędowego rosły w zastraszającym tempie - na większości stacji o kilkadziesiąt groszy (czyli do około 6 zł za litr), ale na niektórych osiągnęły horrendalny poziom 9,99 zł za litr.

- W dniu, w którym wybuchła wojna, w czwartkowe popołudnie, średnio za litr Pb95 i oleju napędowego płaciliśmy w Polsce jeszcze 5,57 zł i 5,62 zł, zaś już drugiego dnia wojny ceny paliw na większości stacji zbliżyły się do poziomu 5,80-5,90 zł za litr. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych dniach za litr Pb95 i ON zapłacimy w granicach 5,80-6,20 zł, zależnie od konkurencji i charakterystyki lokalnego rynku - tłumaczył nam w piątek, 25 marca, Rafał Zywert, analityk BM Reflex.

Zdaniem Doroty Gudaś z BM Reflex, sami sobie zafundowaliśmy podwyżkę cen, bo nie było żadnych przesłanek, że zabraknie paliwa czy też, że grozi nam zamkniecie dostaw.

- Po prostu Polacy, tak jak przed pandemią zapełniali sobie spiżarnie, tak teraz zapełnili paliwem zbiorniki aut i kanistry - tłumaczyła Gudaś. - Właściciele stacji nie byli do tak wielkiego popytu przygotowani. Musieli domawiać paliwo, niektórzy np. trzykrotnie. Kolejne dostawy były już w innych cenach, więc i ceny na stacjach rosły. Najbliższe dni pokażą, co będzie się działo z cenami, gdy zaczną hamować emocje. Taniej może być, gdy stacje zaczną zamawiać nieco tańsze paliwo w hurcie.

Ale w kolejnych dniach wojny wcale nie było taniej. Za to na dystrybutorach pojawiły się informacje, że tankujemy tylko do zbiornika w aucie i maksymalnie 50 litrów.

Dziś ceny paliw zmieniają się kilkukrotnie w ciągu dnia i na przykład w miniony wtorek (8 marca) ceny benzyny w Białymstoku oscylowały w przedziale od 6,86 do 7,35 zł za litr, a cena diesla przekroczyła barierę 8 zł za litr.

W ostatnim tygodniu hurtowe ceny diesla wzrosły o 86 groszy na litrze netto, a benzyny - o 52 grosze netto. Jak twierdzą analitycy, drożejące paliwa to efekt rosyjskiej inwazji na Ukrainę, a co za tym idzie - drożejącej ropy naftowej i osłabienia złotówki. Co wydarzy się w czasie najbliższego weekendu albo za tydzień? Czy ceny paliw osiągną pułap 10 zł za litr? W najbliższych dniach pewnie jeszcze nie, ale w dłuższej perspektywie taka szokująca cena nie jest niemożliwa.

W kolejkach po kasę i papier toaletowy

W pierwszych dniach wojny rzuciliśmy się też na wielkie zakupy. Podlaskie hipermarkety przeżywały prawdziwe oblężenie, a do kas ustawiały się długie kolejki klientów z koszykami wypełnionymi po brzegi kaszami, makaronem, ziemniakami i papierem toaletowym.

Jeszcze większe szaleństwo zaczęło się w bankach, a właściwie przy bankomatach. Podlasianie masowo wypłacali pieniądze, na wypadek, gdyby hakerzy zaatakowali nasz system bankowy i zablokowali możliwość płacenia kartą.

- Gotówka w kieszeni to zawsze konkret. Bo jak Ruscy zrobią tak, że nic na kartę nie wezmę, to za co kupię chleb? Lepiej mieć te parę złotych w kieszeni, niż zostać z kawałkiem plastiku w ręce - mówił mój znajomy, który miał szczęście i jakąś gotówkę „na wszelki wypadek” z bankomatu wydobył.

Zresztą, jak przyznaje, nawet nie musiał jakoś szczególnie długo stać kolejce: - Było śmiesznie, bo bankomat w banku pieniędzy już nie wypłacał, a na zewnątrz jeszcze tak. I tym sposobem mi się udało. Ale pamiętam, że jakiś gość za mną strasznie mnie wypytywał, ile będę wyciągał, bo ona chciał wziąć 3 tysiące i bał się, że mu zabraknie.

Czytaj również:
[polecane]22555879[/polecane]

Z kolei koleżanka z pracy, kiedy wystraszona pobiegła do jednego z białostockich banków wypłacić choć część zgromadzonych na koncie pieniędzy, dowiedziała się, że ustawione w placówce bankomaty wypłacają tylko po 500 zł i w dodatku... działa już tylko jeden, bo w pozostałych zabrakło gotówki. Tym sposobem już po chwili kolejki do bankomatów się skończyły, bo wszędzie wyświetlała się informacje, że bankomat jest nieczynny, albo że operacja nie może zostać zrealizowana. Tym samym więc złość ogarniała tych, przed którymi ktoś pieniądze otrzymał, a dla nich już nie starczyło.

- Planowałem zrobić w piątek, jak co tydzień, większe zakupy warzywno-owocowe na osiedlowym ryneczku. Tam przecież kartą nie zapłacę, więc poszedłem do bankomatu. Naiwnie myślałem, że bank już uzupełnił zapasy gotówki i wezmę 150 zł. Ale obszedłem kilka bankomatów i nic nie dostałem! - relacjonował zirytowany starszy białostoczanin. - Zadzwoniłem więc do koleżanki z banku z pytaniem, czy jak przyjdę do banku, to wypłacą mi potrzebną kwotę. I usłyszałem, że są ogromne kolejki, nawet przed budynkiem banku, bo ludzie zachowują się jakby miał nastąpić jakiś krach. Jak po wybuchu pandemii Covid-19, kiedy to wypłacali z banków wszystkie pieniądze, likwidowali ze stratą lokaty, byle tylko mieć w kieszeni gotówkę, a po jakimś czasie wracali do banków i od nowa zakładali te lokaty. Teraz pewnie też tak będzie, choć hasło wojna może sprawić, że jakaś część ludzi zamieni wypłacone złotówki na walutę, na dolary lub euro. Już w kantorach widać wzmożony ruch.

Podlascy przedsiębiorcy w tarapatach

Nie sposób zapomnieć, że część podlaskich przedsiębiorstw prowadzi działalność na Ukrainie, sprowadza surowce czy zatrudnia w swoich zakładach obywateli tego kraju. Napaść Rosji na Ukrainę i wojna oznacza więc również szereg niekorzystnych zmian dla podlaskiej gospodarki - od wstrzymania inwestycji, po utratę ukraińskich pracowników, głównie mężczyzn, którzy pojechali bronić swojej ojczyzny.

Jak wojna Rosji z Ukrainą może w najbliższej perspektywie wpłynąć na naszą gospodarkę, pytaliśmy już dzień po jej wybuchu ekonomistę prof. Roberta Ciborowskiego, rektora Uniwersytetu w Białymstoku.

- Trzeba tu mówić zarówno o dłuższej, jak i o krótszej perspektywie. W krótszej już widać, że dojdzie, niestety, do zmian cen tzw. czynników produkcji i dostępu do surowców. One wprost mogą się przełożyć na pewnie coraz wyższą inflację. Natomiast w długim okresie trzeba już mówić o bardzo dużych kosztach. Mam nadzieję, że taka sytuacja nie będzie trwała długo. Jeżeli bowiem będziemy mówili o tygodniach czy miesiącach wojny, to straty będą porównywalne z dużymi fragmentami naszego całego PKB. Powinniśmy więc liczyć na to, że to wszystko szybko się skończy - wyjaśniał prof. Ciborowski.

Ekspert przewidywał też problemy podlaskich przedsiębiorstw, które współpracują z ukraińskimi firmami. Jak zauważył, nasi przedsiębiorcy muszą się liczyć z tym, że sytuacja będzie bardzo trudna i nie wiadomo, czy uda się utrzymać dotychczasową współpracę i swoje kontrakty.

- Oczywiście wszystko zależy od tego, jak się potoczy sytuacja wojenna, ale trzeba mieć świadomość, że zapewne pojawią się problemy np. ze skończeniem inwestycji, z dostawami surowców czy materiałów z Ukrainy. Może też dojść do zawieszenia lub nawet zakończenia działalności na rynku ukraińskim - przewidywał w pierwszych dniach konfliktu białostocki ekonomista.

Jedną z firm, która intensywnie działa na Ukrainie jest bielski Unibep SA. W grudniu zeszłego roku podpisał on umowę na budowę centrum handlowo-rozrywkowego na Zaporożu. Inwestycja za 260 mln zł (56 mln euro) miała być realizowana z dużą ukraińską spółką. Gdy 24 lutego wybuchła wojna, Unibep poinformował, że na Ukrainie ma zawarte trzy umowy. Dwie warunkowe - na etapie uzgodnień proceduralnych, a trzecia - na przejście na granicy ukraińsko-polskiej jest wciąż w fazie projektu. Spółka podkreśliła, że „nie identyfikuje istotnych bezpośrednich ryzyk, które mogłyby wpłynąć na zasoby Grupy Unibep”. Nie wykluczała jednak, że jej ukraińskie inwestycje mogą nawet przepaść, ale zapewniła, że nic aktualnie na Ukrainie nie buduje i wywiozła już stamtąd polskich pracowników oraz sprzęt.

W związku z wojną na Ukrainie wielu podlaskich przedsiębiorców już przygotowuje się na nowe wyzwania. Tak jest np. w przypadku producentów maszyn i narzędzi, choćby dlatego, że konflikt zbrojny za naszą wschodnia granicą jeszcze bardziej pogorszy - i tak ograniczoną już przez pandemię - dostępność do surowców, komponentów czy półproduktów. Dotyczy to szczególnie stali, gdyż to właśnie Ukraina zapewniała około 10 proc. jej dostaw do różnych krajów Europy.

- Sytuacja za naszą wschodnią granicą na szczęście nie wpłynie znacząco na naszą działalność. Możemy stracić maksymalnie 10 proc. obrotów. Jednak już daje się odczuć podnoszenie cen materiałów i surowców, a wojna jeszcze pogłębi ten kryzys - mówi Marek Siergiej, prezes białostockiego Promotechu, który musiał wstrzymać współpracę ze swoim białoruskim dealerem, sprzedającym narzędzia Promotechu także na rynku rosyjskim.

Nieco inaczej jest (co nie znaczy, że dobrze) w przypadku CynkoMetu z Czarnej Białostockiej, który jest potentatem w branży producentów maszyn rolniczych.

- Rynki wschodnie to nie był nigdy nasz target, więc sytuacja na Ukrainie nie przełoży się bezpośrednio na nasze obroty. Sytuacja jest jednak krytyczna, dynamiczna, na rynku panuje panika, rośnie inflacja, drożeją waluty i paliwo. Niestety ta sytuacja jeszcze bardziej pogłębi problemy z dostępnością i cenami surowców, materiałów, komponentów, a przede wszystkim stali. Jeśli taka tendencja w gospodarce będzie się utrzymywała, wszyscy będziemy klepać biedę, i bez wojny - uważa prezes Mariusz Dąbrowski.

Zmiany na rynku pracy...

Jak przewiduje prof. Robert Ciborowski, napływ ukraińskich uchodźców może pozytywnie wpłynąć na podlaski rynek pracy: - Nasze firmy i zakłady ciągle borykają się z deficytem zatrudnienia i myślę, że ten napływ uchodźców z Ukrainy może nam się w niektórych branżach nawet przysłużyć.

Czytaj również:
[polecane]22547405[/polecane]

Wielu pracowników z Ukrainy zatrudnia np. producent sklejek Biaform SA . W tej białostockiej firmie pracują także inni obcokrajowcy, ale dominują obywatele Ukrainy.

- Zdecydowana większość naszych zatrudnionych to kobiety, którym nie grozi powołanie do wojska. Mężczyzn jest niewielu, więc nawet w przypadku mobilizacji ich powrót na Ukrainę nie musi być dla naszej firmy znaczącym ubytkiem. Niemniej, każde odejście to jakiś kłopot i gdyby odeszli wszyscy ukraińscy pracownicy, byłby to dotkliwy problem - przyznał prezes Bartosz Bezubik i dodał, że na Ukrainie Biaform kupował sklejkę, w okolicach Łucka półprodukty, a w firmie ze Lwowa - maszyny. Teraz prawdopodobnie firma będzie musiała znaleźć alternatywnych dostawców, gdyż dalsza współpraca z dotychczasowymi będzie bardzo trudna albo wręcz niemożliwa.

Jednocześnie szef sklejek przyznał, że jego firma umożliwi uchodźcom, którzy przybędą do Podlaskiego, funkcjonowanie w normalnych warunkach.

- Sytuacja jest na tyle dobra, że Ukraińcy znajdą zatrudnienie w naszym zakładzie. Odpływ mężczyzn sprawia, że kobiety bez problemu ich zastąpią. Tym bardziej, że mamy dużo stanowisk, na których właśnie kobiety świetnie się sprawdzą - zapewnił prezes Bezubik.

I, co ważne, takie deklaracje usłyszeliśmy w wielu podlaskich przedsiębiorstwach. To w obecnej sytuacji niezwykle istotne, tym bardziej, że już od dawna polskie, a więc również podlaskie firmy mają problemy z naborem pracowników.

- Zatrudnimy lekarzy i pielęgniarki z Ukrainy, którym oferujemy zakwaterowanie w pokojach pracowniczych - zapowiadał dr hab. Jan Kochanowicz, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. - Ci ludzie będą potrzebowali pracy, pieniędzy, by normalnie żyć, by utrzymać swoje rodziny. Jesteśmy nastawieni na to, że przy tak dużym napływie osób z Ukrainy jest tylko kwestią czasu, kiedy będzie trzeba udzielać im pomocy medycznej. I wtedy będą nam potrzebni specjaliści porozumiewający się w języku ukraińskim

Henryk Owsiejew, właściciel i szef rady nadzorczej spółki Malow, przyznaje, że spółka już od dawna zatrudnia kilkunastu pracowników z Ukrainy.

- Zaraz po wybuchu wojny zaproponowaliśmy, że możemy pomóc ich najbliższym i znajomym, jeśli tylko uda im się do nas przyjechać - mówi Owsiejew. - Na razie przygotowaliśmy dla tej grupy około 20 miejsc pracy. Oczywiście będziemy monitorowali sytuację i jeżeli będzie taka potrzeba, będziemy naszą ofertę dla ukraińskich pracowników poszerzali.

Z kolei Mlekovita Wysokie Mazowieckie już w poprzedni weekend przyjęła uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy. Do siedziby firmy przyjechało dziesięć osób, które będą mogły pracować w Mlekovicie. Jak powiedział nam prezes Dariusz Sapiński, możliwe, że Mlekovita niedługo będzie mogła przyjąć i pomóc następnym ludziom, których z domów wypędziła wojna.

Także drugi z naszych mlecznych potentatów, czyli Mlekpol, będzie pomagał uchodźcom z Ukrainy. W dziewięciu miastach, w których grajewska mleczarnia ma swoje zakłady, pracę znajdą po cztery osoby z Ukrainy. Jak zapewnił prezes Edmund Borawski, oferty te dotyczą zarówno mężczyzn, jak i kobiet.

Natomiast Pronar Narew, który zatrudnia aż 230 obcokrajowców, głównie z Białorusi i Ukrainy, zapowiada, że praktycznie każdy, kto się zgłosi, otrzyma pracę. W dodatku zatrudnieni mogą korzystać m.in. z pokoi dla pracowników.

- Jesteśmy gotowi do zatrudniania uchodźców z Ukrainy, tym bardziej, że budujemy nowe zakłady, które będą potrzebowały nowych pracowników - przyznał Krzysztof Lewczuk, kierownik kadr Pronaru.

... i na rynku energetycznym

Właściwie nikt nie jest w stanie przewidzieć, co będzie dalej. Szczególnie teraz, gdy prezydent Stanów Zjednoczonych ogłosił (8.03) nałożenie embarga na rosyjską ropę i gaz. Surowce te nie będą już przyjmowane w amerykańskich portach. Joe Biden, wprowadzając zakaz, przyznał, że jest świadomy, że wiele krajów NATO nie będzie w stanie się do takich sankcji przyłączyć. I nic dziwnego, już wcześniej niektóre kraje europejskie sprzeciwiały się ograniczeniom w dostawach surowców z Rosji, np. minister spraw zagranicznych Niemiec mówiła, że jej kraj nie może zrezygnować z dostaw rosyjskiej ropy, a Węgry (mają 15-letni kontrakt na dostawy gazu z Rosji) zapowiedziały, że nie poprą sankcji nakładanych na rosyjski sektor energetyczny. Niemal natychmiast przywódca Rosji podpisał dekret - odpowiedź na amerykańskie embargo na rosyjską ropę.

Na razie nie wiadomo, jakie surowce, produkty i które kraje zostaną objęte rosyjskim zakazem. Jednak decyzja Putina o wstrzymaniu eksportu niektórych surowców może poważnie wpłynąć i na ekonomię krajów objętych sankcją, i na światową gospodarkę. Tu eksperci są zgodni - ograniczenie nałożone przez Rosję to poważna sprawa, bo z tego kraju pochodzi spora część światowej produkcji kluczowych dla gospodarek metali. Rosja jest np. jednym z najważniejszych producentów używanych w przemyśle palladu i niklu - metali, których ceny zaraz po wybuchu wojny ukraińsko-rosyjskiej znacząco wzrosły. Poza tym Rosja to również 15 proc. światowej produkcji platyny, 9 proc. produkcji złota i 5 proc. produkcji pszenicy. Kraj ten ma też duże udziały w ogólnym wydobyciu ropy naftowej (ponad 8 proc.) i gazu ziemnego (ok. 6 proc.).

Andrzej Matys

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.