MOW Górka Narodowa. Miejsce dla młodych, którzy w życiu mają pod górkę

Czytaj dalej
Fot. 123RF
Jolanta Tęcza-Ćwierz

MOW Górka Narodowa. Miejsce dla młodych, którzy w życiu mają pod górkę

Jolanta Tęcza-Ćwierz

- Miałem dwanaście lat, kiedy umarł tata. Z matką nigdy się nie dogadywałem. A po śmierci ojca to już nic jej nie obchodziło. Sam chciałem tu przyjechać. W domu czułem się źle. Kiedy stąd wyjdę, będę miał dobry zawód, dużo kasy i dziewczynę. A potem założę rodzinę i sam będę ojcem. Takim na sto dziesięć procent - Antek mówi z taką pewnością w głosie, że trudno mu nie wierzyć. Jest jednym z wychowanków Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego.

To nie będzie łatwa opowieść, ale opowiedzieć ją trzeba. To historia o miejscu, o którym nie wszyscy chcą słuchać. Będzie o niewydolnych rodzinach, nastolatkach zagubionych i potrzebujących wsparcia. O cierpieniu, tęsknocie i potrzebie bliskości. Będzie też o ludziach - i nie ma w tym krzty przesady - którzy czynią dobro. O wychowawcach, którzy pokazują dzieciom, czym jest troska, zainteresowanie, bezinteresowność i przyjaźń.

Dostać szansę

Górka Narodowa. Zespół Placówek Resocjalizacyjno-Socjoterapeutycznych w Krakowie. Pierwsze skojarzenie - miejsce dla najgorszych nastolatków. Agresywnych, uzależnionych, zdemoralizowanych. Fakt, ci, którzy tu trafiają, mają niejedno na sumieniu. Jednak ci chłopcy nie urodzili się źli. Złe było dzieciństwo, które ich ukształtowało. Złe środowisko, w którym dorastali. Złe były decyzje, których dzisiaj żałują.

- To taki rodzaj placówki, że im o nas ciszej, tym lepiej - mówi dyrektor Renata Stańczyk. - To prawda, mamy dzieci trudne, które niejednokrotnie weszły w konflikt z prawem. Efekty naszej pracy nie są tak spektakularne jak w przypadku olimpijczyków z najlepszych liceów. Tymczasem oczekiwania społeczne wynikające z niewiedzy, są takie, że jak dziecko trafia do takiego ośrodka jak nasz, to już po przekroczeniu bramy staje się lepsze. Zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Mówi się, że Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy (MOW) to przedsionek poprawczaka. Jednak MOW-y to przede wszystkim ośrodki resocjalizacyjne, do których trafia młodzież zagrożona wykluczeniem społecznym. Chłopcy, którzy w drodze między dzieciństwem a dorosłością zdążyli się już mocno poharatać. W praktyce może to oznaczać przedłużające się wagary, kradzieże, pobicia albo eksperymentowanie z używkami.

Będę tatą na 110 proc.

17-letni Antek trafił tu, bo... chciał. - Na wolności sobie nie radziłem, źle się zachowywałem. Głupie, niepotrzebne wybryki, kradzieże, pobicia. Byłem gówniarzem, nie pomyślałem, jakie mogą być tego konsekwencje. Teraz wiem, czym to może grozić. Moje wspomnienia z domu są kiepskie. Dogadywałem się bardziej z tatą, ale już nie żyje. Miałem 12 lat, gdy zmarł. Z mamą się nie lubimy. Robi mi pod górkę. Mieszkam z dwoma braćmi - starszym i młodszym oraz z młodszą siostrą. Po śmierci taty mama znalazła sobie partnera, który nas bił. A ona nic z tym nie zrobiła. Jak chodziłem na praktyki, chciała ode mnie pieniądze. Teraz mama znów jest w ciąży. Nie jest mi z tym łatwo. Wiem, że gdy skończę 18 lat, to pewnie wywali mnie z domu. I będę musiał radzić sobie sam i sam na siebie zarobić. Przygotowuję się do tego.

Antek pochodzi z małej miejscowości koło Kłodawy. Do krakowskiego ośrodka trafił kilka miesięcy temu. Uczy się w szkole branżowej, w pierwszej klasie. Chce zostać elektrykiem.

- Dużo mam nauki, czasem trudno to zapamiętać, ale staram się. Nie idzie mi za dobrze, lepiej sobie radzę na praktykach. Chciałbym mieć dużo pieniędzy, żonę, dzieci. Będę takim tatą na sto dziesięć procent. Chciałbym ułożyć sobie życie, bo na razie pod górkę mam. A może gdzieś wyjadę do pracy?

Wyrwać się z domu

Dla wielu przebywających tutaj chłopców, podobnie jak dla Antka, pobyt w ośrodku jest szansą na wyrwanie się z demoralizującego środowiska, niewydolnej wychowawczo rodziny, szansą na odcięcie się od kolegów, którzy mają zły wpływ. Placówka jest miejscem, w którym młodzież może znów zacząć chodzić do szkoły, zdobyć zawód, poczuć się bezpiecznie. Wyjaśnijmy więc różnice między MOW-em i MOS-em.

Do Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii (MOS) chłopcy są kierowani na prośbę rodziców lub opiekuna prawnego z uwagi na to, że są zagrożeni niedostosowaniem społecznym. Co ważne, nie ma w tym najmniejszego udziału sądu. Nastolatki są co najwyżej objęte kuratelą. Kurator może zasugerować rodzicom umieszczenie dziecka w MOS-ie, jeżeli pojawiają się problemy wychowawcze, np. nie wraca ono o określonej godzinie do domu, wagaruje, bierze narkotyki albo pije alkohol. Decyzja o umieszczeniu dziecka w placówce jest bardzo trudna dla rodziców, którzy mają świadomość, że takie działanie jest czasami jedynym wyjściem z sytuacji.

Najczęściej przy wsparciu kadry wychowawczej i specjalistycznej udaje się rodzicom naprawiać relacje z dziećmi - chętnie korzystają z możliwości uczestnictwa w piknikach rodzinnych, warsztatach świątecznych czy imprezach okolicznościowych. Chłopcy są kierowani do MOS-u na podstawie orzeczenia wystawionego w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Trafiają tu dzieci w wieku od 12. do 18. roku życia z Krakowa i okolic. Zwykle przychodzą z poczuciem lęku, boją się tego, co ich tu czeka, na co mogą liczyć, pobyt w ośrodku traktują zwykle jako formę przymusu i wielkiej niesprawiedliwości.

Do Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego chłopcy są kierowani przez sąd, ponieważ złamali normy społeczne, weszli w konflikt z prawem. W placówce wychowankowie objęci są całodobową opieką, od poniedziałku do niedzieli, przez cały rok kalendarzowy. W MOW-ie może przebywać młodzież do uzyskania pełnoletności lub ukończenia szkoły. Kierowanie do konkretnej placówki odbywa się centralnie przez Ośrodek Rozwoju Edukacji. Sąd wydaje postanowienie, przesyła je do starostwa, a następnie postanowienie trafia do Warszawy, gdzie urzędnicy szukają odpowiedniego miejsca.

- Pierwszym kryterium branym pod uwagę jest etap edukacyjny lub zawód, którego uczy się nieletni - mówi dyrektor Stańczyk. - W MOW-ie mamy tylko ósmą klasę szkoły podstawowej oraz szkołę branżową, przygotowującą do pracy w zawodach: mechanik samochodowy, ślusarz, monter zabudowy i wykończeń w budownictwie oraz elektryk.

Małe sukcesy cieszą

Kiedy wychowankowie po ukończeniu 18. roku życia muszą opuścić ośrodek, wracają do swojego środowiska, co jest porażką systemu. Jeżeli założeniem resocjalizacji jest wyrwanie ich z miejsca, które przyczyniło się do ich demoralizacji, to powrót wiąże się z ryzykiem, że znów zejdą na złą drogę. Brakuje profilaktyki i opieki następczej. Chłopcy, którzy wracają do swoich rodzin, czasami zapominają o zasadach wpojonych im przez wychowawców i nie zawsze korzystają z umiejętności nabytych podczas pobytu w ośrodku.

- Zdarzyło się kilka razy, że dostaliśmy pismo z więzienia: „Osadzony podaje, że w latach bliżej nieokreślonych kończył u państwa szkołę podstawową albo szkołę gimnazjalną. Prosimy o potwierdzenie tych informacji i przesłanie ewentualnych dokumentów” - cytuje Renata Stańczyk. I dodaje:

- Pamiętam jednego wychowanka. Miał śniadą karnację, wszystkie panie oczarował. Rozkoszny. Dziś siedzi w więzieniu. Dzwoni do nas od czasu do czasu, prosi o pieniądze. Przykre, że ten dziś już dorosły facet nie ma do kogo zadzwonić. Tylko tu, na Górkę Narodową w Krakowie.

Jednak jak opowiada pani dyrektor, częściej zdarzają się historie z happy endem.

- W mediach społecznościowych mamy całe zastępy byłych wychowanków. Co jakiś czas czytamy, że ten się ożenił, innemu urodziło się dziecko, a kolejny pracuje i świetnie sobie radzi.

I opowiada historię chłopca spod Medyki z ogromną awersją do szkoły. Matka zawoziła go na lekcje, zaprowadzała do klasy, ale uciekał, gdyż wolał pracować w gospodarstwie, niż się uczyć. W MOW-ie skończył szkołę, mimo ogromnych problemów z matematyką. Zrobił prawo jazdy i kurs obsługi wózków widłowych. Potem wyjechał do Holandii. Po jakimś czasie odwiedził „stare śmieci”: przed placówkę zajechał nowym samochodem i z piękną dziewczyną u boku.

- Cieszą nas małe sukcesy - mówi pani dyrektor. - Wierzymy, że nawet jeśli ktoś ma dwie lewe ręce, prawa mu urośnie.

Autorytet wychowawcy

W Zespole Placówek Resocjalizacyjno-Socjoterapeutycznych, jak w każdym tego typu ośrodku, liczą się przede wszystkim ludzie, którzy tu pracują. Żadne wyremontowane łazienki, urządzone pokoje ani nowoczesne komputery nie zastąpią tego, że ktoś znajdzie czas na rozmowę i poklepie po plecach. Niejednokrotnie jest to pierwszy czuły gest, jakiego doświadczają przebywający tu chłopcy, którzy zwykle nigdy nie słyszeli ani jednego dobrego słowa na swój temat.

Gdyby nie pracownicy ośrodka, wychowankowie być może nie uwierzyliby, że mogą się zmienić. Ich cierpliwość, zaufanie i akceptacja powodują, że nastolatki zaczynają się powoli otwierać, ponieważ najważniejsze w programie wychowawczym placówki jest przede wszystkim budowanie dobrych relacji między wychowawcami a wychowankami.

- To jedyne miejsce, gdzie ludzie mnie nie skreślają, nawet jak zrobię coś źle - mówi Antek. - Czuję się tu lepiej niż w domu. Myślę, że wyjdę na ludzi, będę miał zawód i żył na poziomie.

Do pracy, jaką wykonuje Bartłomiej Piszczek, trzeba hartu ducha, bo chłopaków z MOW-u nie można niczego nauczyć, jeśli nie zdobędzie się u nich autorytetu. Nie można zwątpić i odpuścić. Nie można oszukać. Nie można udawać. Trzeba im udowodnić, że dla wychowawcy są ważni.

- Trafiają do nas z domów dziecka, z rodzin rozbitych, niewydolnych wychowawczo. Wiadomo, nie są tu na kolonii, każdy z nich ma coś za uszami: wagary, kradzieże, alkohol, dopalacze - mówi Bartłomiej Piszczek. - Przez lata grałem zawodowo w piłkę nożną, pracuję też jako trener. Lubię kontakt z młodymi ludźmi. Chłopcy opowiadają mi o swoich przeżyciach, gramy w piłkę nożną, siatkówkę, tenis stołowy. Wierzę w nich. Czuję, że jako wychowawca jestem dla nich autorytetem, którego w domu nie mieli.

Wszystko od podstaw

Ważnym elementem resocjalizacji są też zajęcia, podczas których chłopcy dowiadują się, co to są podatki, ubezpieczenia, jak napisać podanie o pracę, wypełnić urzędowe druki. Uczą się także wielu przydatnych, życiowych umiejętności. Często jest to ich pierwszy kontakt z pralką, odkurzaczem, a nawet ze zwykłym sprzątaniem.

- Uczymy chłopaków wszystkiego od podstaw. Jak się moczy szmatę i myje podłogę, ile płynu trzeba nalać. Są tacy, którzy nie potrafią zadbać o swoją higienę osobistą. Nie wiedzą, jak działa pralka, piekarnik - mówi Anna Filipowska, która od sześciu lat pracuje jako wychowawczyni w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii.

Praca pani Anny polega na bezpośredniej opiece nad wychowankami w czasie wolnym od zajęć szkolnych.

- Odbieram ich po lekcjach i organizuję dzień do wieczora. Pilnuję nauki, nadrabiania zaległości szkolnych, odrabiania zadań domowych, dbam, aby dotarli na zajęcia dodatkowe. Chłopcy pełnią też dyżury, sprzątają, myją okna, pracują w ogrodzie. Zabezpieczam ich także w nocy, a rano oddaję pod opiekę nauczycieli - opowiada.

Jak mówi pani Anna, ważnym elementem jej pracy jest rozmowa z wychowankami, omówienie trudności, skupienie się na emocjach, na tym, co przeżywają, nazywanie tego, co się z nimi dzieje.

- Wpajam im, że najważniejszą rzeczą jest szacunek. Nie muszą się lubić, ale powinni się szanować. Wówczas można budować sympatię, otwartość - mówi.

Przez lata pracy w ośrodku pani Anna poznała wielu chłopców, wśród których był Kuba. Trafił do ośrodka jako 12-latek i przebywał tu przez trzy lata, do końca szkoły podstawowej: - Początki miał bardzo trudne. Wszystkich zaczepiał, popychał, pluł, niszczył sprzęty i meble. Często dzwoniłam do ojca Kuby. Mówił mi, że kiedy widział, że do niego dzwonię, to cały „chodził” z nerwów i zastanawiał się, co tym razem usłyszy. Potem sytuacja się ustabilizowała i gdy dzwoniłam do taty Kuby, to tylko po to, aby powiedzieć, co fajnego się wydarzyło. Kiedy Kuba wyszedł od nas, wrócił do rodziny i bardzo fajnie zafunkcjonował.

Brak miłości i... kolacji

Często wychowywała ich ulica, osiedlowy trzepak, miejsce pod sklepem, koledzy. W domach nie było atmosfery zrozumienia dla potrzeb bezpieczeństwa i przynależności. A oni chcieli być dla kogoś ważni. Żeby przetrwać w grupie rówieśniczej, musieli mieć pieniądze: na piwo, dopalacze, ale także na nowy model komórki, markowe buty czy szpanerski smartwatch. Aby mieć pieniądze, kradli albo wymuszali. Zdarzało się, że wynosili cenne przedmioty z domu. A szkoła? Jak się uczuć, gdy za ścianą trwa libacja?

- Większość problemów młodych ludzi bierze się z niepowodzeń szkolnych - mówi Renata Stańczyk. - Dostaję dziecko, które jest w szóstej klasie po raz trzeci i... nie umie tabliczki mnożenia. Mało, że nie umie, nie jest w stanie się jej nauczyć, chociaż nie ma zdiagnozowanej dyskalkulii. Takich zaburzonych dzieci trafia do nas coraz więcej. Gdy ktoś nie umie tabliczki mnożenia, łatwiej zwyzywać nauczyciela i zyskać tym poklask kolegów z klasy, niż przyznać się do swoich braków - dodaje.

W parze z trudnościami w nauce idzie niewydolność wychowawcza rodziców i dysfunkcyjność rodziny. Niektórym się wydaje, że jak będą restrykcyjni, wymagający, krzyczący - to wystarczy. Niestety, są to często normy wychowawcze obowiązujące w naszym społeczeństwie. Zdarza się też, że rodzice, którzy nie otrzymali w odpowiednim czasie wsparcia, nie są specjalnie zainteresowani losem dziecka. Nie potrafią odnaleźć się w tak trudnej sytuacji. Dlatego do placówki na Górce Narodowej trafiają chłopcy z rodzin niepełnych, patchworkowych, niewydolnych wychowawczo. Podopiecznym często brakowało miłości, uwagi, poczucia bezpieczeństwa, a czasem też kolacji na stole czy ciepłej wody w kranie.

Nie rokuje...

Do MOW-u i MOS-u trafiają nastolatki, które często nie zaznały troski i zainteresowania rodziców, za to doskonale wiedzą, jak boli obojętność, lekceważenie i krzywda ze strony bliskich. Stąd później diagnoza psychologa: „niedojrzałość emocjonalno-społeczna, zaniedbania opiekuńczo-wychowawcze, zakłócenia w systemie wartości, osobowość neurotyczna i aspołeczna, skłonność do uzależnień od środków odurzających. Nie rokuje zbyt dobrze na przyszłość”.

- Motywujemy rodziców, by zaangażowali się w resocjalizację synów, pomagamy rozwiązywać trudne sytuacje - tłumaczy Renata Stańczyk. - Jeśli rodzice współpracują z nami, są gotowi do zmiany, wówczas rosną szanse na powodzenie. Mimo to sporo rodziców się nie angażuje, a inni przyjmują wobec synów postawę chroniącą, usprawiedliwiając ich zachowania.

W krakowskiej placówce wychowankowie otrzymują realną pomoc pedagogiczno-wychowawczą, psychologiczną i terapeutyczną. Bardzo ważna jest też możliwość kontynuowania nauki, bo chłopcy często mają kilkuletnie opóźnienia. Są też koła zainteresowań: dla majsterkowiczów, kulinarne, artystyczne, siłownia, boisko. Przede wszystkim jednak otrzymują szansę na zdobycie zawodu, by w przyszłości mogli samodzielnie się utrzymać, a nie zasilać szeregi podopiecznych ośrodków pomocy społecznej.

- Mają socjoterapię, terapię grupową i indywidualną, terapię uzależnień, trening zastępowania agresji, zajęcia rozwijające kompetencje emocjonalno-społeczne, zajęcia rozwijające zainteresowania, ale przede wszystkim muszą się nauczyć żyć. Pogodzić sami ze sobą. Jeden zakompleksiony, drugi na coś zły, ten sobie z czymś nie umiał poradzić, a tamten nie chce rozmawiać. Pracujemy nad tym, aby zrozumieli, że nie muszą bić, kopać i wyzywać, bo są inne sposoby na to, żeby zaistnieć - mówi Renata Stańczyk.

Muszą chcieć

Powodzenie resocjalizacji, czyli przystosowania do ponownego życia w społeczeństwie, zależy przede wszystkim od samych chłopców. To oni muszą chcieć zmiany, pomocy, być gotowi do współpracy. Z początku większość z nich nie widzi takiej potrzeby. Są przekonani, że posiedzą trochę i wyjdą. Z reguły już po miesiącu uważają, że się „poprawili” i chcą wracać do domu.

Jednak szybko się przekonują, że w ośrodku „się nie siedzi”, tylko pracuje nad sobą. Wielu z nich trudno jest przystosować się do nowych wymagań, obowiązków. Odpowiadają agresją, buntem wobec wychowawców, przemocą w stosunku do kolegów albo popadają w bierność.

Anna Filipowska: - Wiele wysiłku wkładamy, żeby ich odpowiednio zmotywować i wyposażyć we wszystkie umiejętności, które mogą im się przydać w dorosłym życiu poza ośrodkiem.

- Priorytetem jest dla nas, aby dziecko osiągnęło jakiś wymierny sukces: zaliczyło semestr albo cały rok. Pracujemy, skupiając się na tygodniowych etapach: zamówienie, wykonanie, honoracja. Poradziłeś sobie, więc dostajesz nagrodę, możesz na przykład wyjść na przepustkę i pojechać do domu. Zachęcamy chłopców do brania odpowiedzialności za to, co robią, a także za to, czego nie robią - dodaje Renata Stańczyk.

Pracownicy ośrodka starają się dać wychowankom wiedzę i wsparcie, aby poradzili sobie w przyszłości, gdyż niejednokrotnie mogą liczyć tylko na siebie. Gdy opuszczają krakowską placówkę, biegną po drugie, lepsze życie. Nie jest to jednak spokojny truchcik przez park. Dla tych młodych ludzi, często bez wsparcia w rodzinie, to prawdziwy maraton z przeszkodami.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.