
Wiem, co mówi się o nadziei, ale nie uważam się za głupca. Staram się na co dzień nie osądzać innych, bo wiem doskonale, że widzę tylko jakiś fragment danej osoby czy sytuacji. Bez kontekstów i szczegółów - mówi Maciej Marcisz, autor powieści „Taśmy rodzinne”.
Co człowiek dziedziczy z pokolenia na pokolenie?
Brak.
Twoi bohaterowie dziedziczą także strach, coś jeszcze?
Błędy, bezradność, schematy zachowań. Wierzę, że ludzie są raczej dobrzy - czasami tylko działają według mechanizmów, które gdzieś po drodze nabyli. Próbując dać swoim dzieciom to, czego sami nie mieli, albo chcąc je chronić przed złymi wyborami, których sami kiedyś dokonali, przy okazji tworzą ludzi zupełnie innych niż oni sami. I popełniają nowe błędy. Jan Małys, bohater książki, któremu w dzieciństwie wszystkiego brakowało, chce, by jego synowie i córka mieli wszystko. Paradoksalnie, doprowadza to do tego, że jego własne dzieci łudząco zaczynają przypominać znienawidzonego przez Małysa szkolnego prześladowcę. Taka życiowa ironia.
Wierzysz, że ludzie są dobrzy, ale pokazujesz szereg złych, wręcz okrutnych zachowań. Jak to pogodzić?
Tak bywa. Jednostkowe zachowania nie zawsze świadczą o nas i nie świadczą o bohaterach. Działają w kontekście, w konkretnej sytuacji, kiedy całkiem spontanicznie sięga się po pierwsze zachowanie, jakie przychodzi człowiekowi do głowy.
Napisałeś książkę o słabych rodzicach, których teraz rozgrzeszasz. Nie boisz się, że to jakiś rodzaj akceptacji?
Nie. Staram się, jak mogę, nie oceniać moich bohaterów, ani ludzi w ogóle. „Taśmy” zaczynają się mottem z „Wielkiego Gatsby’ego”: „Powstrzymywanie się od sądów jest kwestią bezgranicznej nadziei”. To jest dla mnie ważne. Nie wydawać wyroku. Zawieszać ostateczny osąd.
Czytaj więcej o powieści i motywach jej powstania.
Artykuł dostępny wyłącznie dla prenumeratorów
- dostęp do wszystkich treści Dziennika Polskiego,
- codzienne wydanie Dziennika Polskiego,
- artykuły, reportaże, wywiady i multimedia,
- co tydzień nowy numer Ekstra Magazynu.