Jan Rokita

Luksus własnego zdania Jana Rokity. Upiorne miejsce

Luksus własnego zdania Jana Rokity. Upiorne miejsce
Jan Rokita

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że zachowuję w dobrej pamięci 18 lat, jakie spędziłem w sejmie. Z racji wieku były to szczytowe lata mojego życia, ale nie w tym tkwi istota sprawy. Najważniejsze jest to, że były to lata poświęcone pracy, która miała sens.

Pracować tak długo w firmie, która daje swym pracownikom poczucie sensu, to w gruncie rzeczy spory życiowy przywilej. Ale kiedy to piszę, nie idzie mi tylko o to, że owe 18 lat oznaczało spełnienie mojego życiowego marzenia: uczestniczyłem w odbudowywaniu niepodległego państwa. Miałem też szansę wspólnej pracy z ludźmi ideowymi i bezinteresownymi, traktującymi posłowanie, czy też bardziej generalnie – politykę, jako zadanie i misję. Byli w różnych obozach i bywali ze sobą skłóceni, zarówno z powodu odmiennych poglądów, jak i kolidujących ambicji. Takimi ludźmi byli – to tylko tytułem przykładu, gdyż było ich wielu – Bronisław Geremek, Zyta Gilowska, Jarosław Kaczyński, Ryszard Bugaj, Wojciech Arkuszewski, czy Jacek Kuroń. Pracować z nimi w jednym zakładzie pracy – to w końcu też spory i rzadko komu dany przywilej.

Dlaczego to wszystko akurat teraz przychodzi mi do głowy? Ano dlatego, że właśnie ostatnio Donald Tusk został przyłapany, jak „na offie” mówi dziennikarzowi, iż sejm to „miejsce upiorne”, a perspektywa powrotu do pracy na Wiejskiej działa nań „paraliżująco”. Jak to w dzisiejszej polityce, wrogowie polityczni próbują wykorzystać ten passus do zdyskredytowania Tuska, wymyślając niestworzone rzeczy, jak np. tę, iż Tusk ponoć miał się teraz zdemaskować, jako ten, który „gardzi narodem”. To oczywisty absurd, a zważywszy przeciętny pogląd naszych współrodaków na temat sejmu, trzeba by uznać, że to większość narodu gardzi narodem. Tymczasem paradoks tkwi w tym, że Tusk mówiący o „upiornym miejscu” – wypowiada prawdę o sejmie 2022 roku. Prawdę, o której dobrze wie większość dzisiejszych posłów, ale wstydzi się do tego przyznać.

Co tak zmieniło się w sejmie od tamtych lat? Wszystko. Spór o najważniejsze idee i poglądy był wtedy sporem wiedzionym z całą ostrością na trybunie sejmowej i w niektórych najdonioślejszych głosowaniach. Poza tym jednak toczyła się ustawiczna nieformalna dyskusja, ucieranie poglądów, szukanie wspólnych punktów, czasem przy obiedzie, albo butelce wina czy koniaku, ułatwiającego porozumienie. Trwała wspólna praca w dziesiątkach komisji sejmowych, gdzie tekst ustawy był celem, a nie kompromitacja przeciwnika za każdą cenę. I co zapewne kluczowe – wagę miał pogląd i argument każdego posła, gdyż nie było strachu przed liderami, obowiązkowych partyjnych „przekazów dnia”, ani wszechobejmującej obłąkanej propagandy.

Oczywiście, tamten sejm umierał stopniowo, a nie odmienił się jednego dnia. Ale mnie w pamięci pozostało zdarzenie-symbol, które do tej pory w mojej głowie jest niczym akt narodzin tego nowego „upiornego” sejmu. Jest jesień 2005. Przed jakimiś głosowaniem podchodzę do Kazimierza Marcinkiewicza (który był już, albo miał za chwilę być premierem), żeby jakąś rzecz skonsultować. Gdy nagle słyszę za sobą głośny krzyk szefa partii Donalda Tuska, na całą salę sejmową: „Co tam za konszachty? Nie wolno gadać z wrogami!” Nikt się nie zaśmiał na sali. Nikt nie zakpił z Tuska. Po raz pierwszy zobaczyłem na sali sejmowej strach i tępą wrogość. Zapamiętałem ów moment, bo to wtedy przyszło mi po raz pierwszy na myśl, że znany mi przecież tak dobrze sejm zaczyna się przekształcać w jakieś upiorne miejsce.

Jan Rokita

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.