Luksus własnego zdania Jana Rokity. Upadek
Błyskawiczny upadek premier Liz Truss jest efektem paradoksu, który wart jest bliższej uwagi. Truss wygrała latem partyjne wybory, gdyż w obliczu kryzysu ekonomicznego obiecała konserwatystom politykę obniżania podatków, cięć budżetowych i walki o wzrost brytyjskiego PKB.
Znalazła się w wtedy w ostrym sporze o przywództwo z Rishi Sunakiem – klasycznym („balcerowiczowskim” rzeklibyśmy w Polsce) fiskalistą, dowodzącym konieczności podnoszenia podatków po to, aby zachować względną równowagę budżetową. Wtedy pokonała Sunaka, gdyż torysowski aktyw pragnął polityki liberalnej deregulacji i „małego rządu”, takiej jaką niegdyś prowadziła z sukcesem legendarna lady Thatcher.
Gdyby więc Truss została obalona przez falę rozruchów socjalnych i strajków, byłaby to rzecz zrozumiała. W chwili kryzysu opowiedziała się za kapitałem i biznesem, a nie za interesami ludzi pracy, więc lewica, na czele zbuntowanego ludu, pozbawiła ją władzy. Tyle, że to nie ma nic wspólnego ze scenariuszem upadku Truss. Brytyjską premier obaliły bowiem tzw. „rynki”, czyli międzynarodowi bankierzy i finansiści, mocno zainstalowani od lat w Londynie, i wywierający, kto wie czy nie decydujący wpływ na brytyjską gospodarkę. Ci sami bankierzy i kapitaliści, którym, skądinąd podobnie jak średniemu biznesowi, Truss chciała radykalnie obniżyć daniny publiczne i koszty prowadzenia biznesu. To oni wywołali panikę rynkową, która poskutkowała nagłą restrykcyjną reakcją brytyjskiego banku centralnego, a w konsekwencji groźbą krachu funduszy emerytalnych i zamętu społecznego.
Co prawda opozycyjna lewica i jej wielkie gazety (np. „Guardian”) obśmiewały Truss każdego dnia, jako „słodką idiotkę”. Jednak to nie owo szyderstwo, ale nagły zamęt finansowy skłoniły, niestety nie dość twardą charakterologicznie panią premier do całkowitego wyrzeczenia się własnej polityki i wyrzucenia oddanego jej kanclerza skarbu. No a skoro Truss aż tak się załamała, to stało się jasne, że nie ma już
żadnych sojuszników, ani też żadnego politycznego powodu, aby dalej miała sprawować władzę. Partyjni zwolennicy Sunaka odkryli, że jest słabsza niż się spodziewali, więc postanowili się na nią natychmiast zamachnąć. A „thatcherowscy” przyjaciele uznali ją za zdrajczynię, więc zaczęli składać dymisje z rządu. I tak dopełniła się historia tego upadku.
Ze tej smutnej historii można wyciągnąć wnioski daleko wykraczające poza horyzont dzisiejszych kłopotów Wielkiej Brytanii. Po pierwsze - widać jak na dłoni, że międzynarodowy kapitał, jeśli czegoś się przestraszy, może doprowadzić do zamętu i upadku władzy nie tylko w krajach peryferyjnych, jak niegdyś w Grecji i Włoszech, ale również w przypadku jednej z najsilniejszych gospodarek świata. Dlatego upadek Truss musi zwiększać lęk wszystkich demokratycznych rządów przed polityczną potęgą międzynarodowych bankierów. Po drugie zaś - i to jest rzecz szczególnie ciekawa - probiznesowa i prokapitalistyczna polityka nie gwarantuje wcale w dzisiejszych realiach przychylności wielkiego kapitału. Liz Truss myślała, że żyjemy nadal w epoce lady Thatcher. To był jej błąd. Od wybuchu w Europie zarazy i wojny żyjemy bowiem w epoce wyjątkowej ekonomicznej niepewności. A to znaczy, że każda próba reformy fiskalnej, nie dość dobrze przygotowana i choćby odrobinę ryzykowna, grozi paniką międzynarodowych bankierów, wystraszonych, że ich monstrualne dochody z kapitału mogłyby się choć trochę obniżyć.