Luksus własnego zdania Jana Rokity. Posłowie na wycieczkach

Czytaj dalej
Fot. fot. archiwum prywatne
Jan Rokita

Luksus własnego zdania Jana Rokity. Posłowie na wycieczkach

Jan Rokita

Turystyka polityczna nie od dziś jest jednym ze strzeżonych sekretów wszystkich parlamentów. Stara tradycja, upowszechniona przez obejmującą niemal cały świat Unię Międzyparlamentarną, nakazuje posłom, senatorom, kongresmenom, lordom czy deputowanym utrzymywać regularne i osobiste kontakty ponad granicami krajów. Więc parlamentarzyści zakładają specjalne „grupy bilateralne”, które składają sobie nawzajem wizyty i rewizyty, uczestniczą w międzynarodowych zjazdach, goszcząc się przy tym w dobrych restauracjach i hotelach. Cała ta globalna sieć turystyki politycznej nie budzi większego zainteresowania, bo też ani niczego nie wnosi do polityki, ani żaden kraj nie czerpie z niej pożytku.

Z rzadka tylko opinia publiczna dowiaduje się czegoś na temat tego procederu, kiedy nagle wybuchnie jakiś skandal. Tak właśnie, jak obecnie w Wielkiej Brytanii. Najpierw portal „Politico”, a tuż po świętach dziennik „The Times” opisały kilka szczegółów dotyczących wycieczek posłów brytyjskich. Prawdę mówiąc, dla kogoś kto choć trochę zna mechanizmy owej „wymiany międzyparlamentarnej”, nie ma w tych doniesieniach niczego, co by mogło zaskakiwać. A to jakiś konserwatywny poseł, po wylądowaniu w jednym z krajów azjatyckich, w pierwszych słowach do tamtejszych kolegów-parlamentarzystów pyta o adresy dobrych burdeli.

A to znów inny decyduje się na przedłużenie wizyty, ze względu na „zainteresowanie miejscowymi kobietami”.
Ale zamieszanie i nawet reakcję premiera wzbudziły doniesienia „Timesa”, wedle których w rządzie brytyjskim są coraz bardziej zaniepokojeni tym, iż „skala zaangażowania posłów w seks i pijaństwa” podczas wizyt międzyparlamentarnych jest tak wielka, że zaczyna stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Tworzy bowiem okazje do korupcji i szantażu w stosunku do polityków.

Ze swego własnego doświadczenia w polskim sejmie pamiętam, jakim zaskoczeniem było dla mnie, przed wielu już laty, odkrycie skali degeneracji globalnego systemu turystyki parlamentarnej. Systemu, którym partyjni liderzy, zajmujący się uprawianiem prawdziwej polityki, nigdy nie byli zainteresowani. Więc nieformalne sejmowe „biuro podróży” opanowywała z reguły międzypartyjna sitwa najsprytniejszych posłów z tylnych ław, którzy wycieczki dzielili pomiędzy posłów dochowujących sekretu, a te najlepsze – do parlamentów egzotycznych państw na oceanicznych wyspach - pomiędzy samych siebie.

Wszyscy w gruncie rzeczy wiedzą, że współczesny parlamentaryzm jest coraz bardziej zepsuty. W wielu krajach, tak jak np. w Polsce, posłowie, poza wąską grupą liderów politycznych, stali się posłusznymi i bezwolnymi manekinami, naciskającymi na rozkaz „zielone”, „żółte” albo „czerwone”. Przywódcy każą im powtarzać do znudzenia idiotyczne slogany propagandowe, których jedynym celem jest dezawuowanie politycznej konkurencji. Od posłów z tylnych ław nic w polityce tak naprawdę nie zależy, a ich rola jest coraz bardziej upokarzająca dla nich samych. Rekompensują sobie to więc na dwa sposoby: pasjonując się intrygami personalnymi w swoich partiach albo łapaniem okazji do poużywania życia.

Wydawałoby się, że brytyjska Izba Gmin i Izba Lordów, jakby nie było cieszące się tradycją parlamentu najstarszego i najbardziej zasłużonego dla idei wolności, powinny być inne. Niestety, obecny londyński skandal wycieczkowo-alkoholowo-seksualny dowodzi, że tak nie jest. Niestety, choroba parlamentaryzmu stała się już pandemią.

Jan Rokita

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.