Luksus własnego zdania Jana Rokity. Most, który nie runął

Czytaj dalej
Jan Rokita

Luksus własnego zdania Jana Rokity. Most, który nie runął

Jan Rokita

Przypuszczałem, że wcześniej czy później to się stanie. Ale ani nie sądziłem, że stanie się tak szybko, ani że nastąpi bez pośredniego choćby zaangażowania Amerykanów.

Kiedy w sobotę rano z niedowierzeniem oglądnąłem czterosekundowy filmik na Biełsacie, w przypływie emocji napisałem do przyjaciół, że to najbardziej wyczekiwany pożar, jaki zdarzyło mi się widzieć. Pamiętam przecież tak niedawny pokaz imperialnej siły, jaki Moskwa dała podczas pompatycznego otwarcia 40-kilometrowego Mostu Krymskiego. Mostu planowanego jeszcze niegdyś przez carów, ale urzeczywistnionego dopiero przez Putina, z jednego jedynego powodu: planowanej inwazji na Ukrainę. Ten most miał się stać imperialnym symbolem Rosji. Ci, którzy mogliby go zniszczyć, mieli panicznie bać się konsekwencji takiego aktu. A ci, którzy marzyli o jego zniszczeniu, nigdy nie mieli dostać broni, która by im to umożliwiła. Bo Mostu Krymskiego chronić miała cała przeciwlotnicza i przeciwrakietowa potęga rosyjskiej obrony powietrznej.

Ta imperialna symbolika, to tylko jedna strona walki o most. Druga należy do strategii inwazji na Ukrainę. Dopóki most nie był gotowy, na Kremlu nie zapadła decyzja o inwazji. Zapadła dopiero wtedy, gdy w Moskwie mieli pewność, że dzięki mostowi Krym można przekształcić w bazę wojskową, stanowiącą zaplecze ataku na kluczowe dla losów wojny południe i centrum Ukrainy. Gdyby nie inwazja idąca przez most, nie nastąpiłoby ani tak łatwe i miękkie wtargnięcie Moskali nad dolny Dniepr, ani zagrażająca samej egzystencji państwa okupacja Chersonia i dużego kawału Zaporoża. Nie byłby zagrożony Mikołajów, Odessa, Krzywy Róg czy miasto Zaporoże.

Odkąd Moskale w pierwszej fazie wojny odstąpili od oblężenia Kijowa, uważałem i nadal uważam, że los niepodległej Ukrainy rozstrzygnąć się musi nad dolnym Dnieprem, a bynajmniej nie w Donbasie, gdzie wojna trwa – niestety – najdłużej i jest najbardziej krwawa. A Most Krymski był, i jest nadal, kluczem do zwycięstwa na tym naddnieprzańskim froncie.

Uderzenie na most zostało profesjonalnie przygotowane; świadczy o tym choćby efekt równoczesnej eksplozji autostrady i linii kolejowej. To nie zmienia jednak faktu, że przeprawa kerczeńska nie została zlikwidowana. Co prawda cios w imperialny prestiż Moskwy jest duży, ale w przypadku tego mostu idzie najpierw o jego kluczowe znaczenie dla losów wojny, a dopiero potem o imperialną rosyjską dumę. Podczas wojny osiągnięcie celów mniej ważnych nie rekompensuje niemożności osiągnięcia celów najważniejszych. Jakiś fragment mostu runął do morza, ale wygląda na to, że rosyjskie transporty wojskowe, idące torami kolejowymi, mogą przemieszczać się nadal z Rosji na Krym i z powrotem. Zaś wybuch złości na Kremlu skutkuje, co łatwo było przewidzieć, planem zdestruowania przed zimą ukraińskiego systemu energetycznego.

Ten rosyjski plan ma sporo danych po temu, aby się udać. Wystarczył tylko jeden dzień nalotów, aby Ukraina musiała awaryjnie wstrzymać eksport prądu, m.in. do Polski (na co zresztą bardzo liczył polski rząd). Choć trochę nadwerężony, Most Krymski nadal stoi, stanowiąc wyzwanie dla bezpieczeństwa państwa ukraińskiego. Jeśli niepodległa Ukraina ma się naprawdę obronić, to któregoś dnia most musi ostatecznie runąć do morza. A kluczowa rzecz nie zmieniła się wcale w efekcie sobotniej eksplozji: raczej nie runie bez przyzwolenia i zaangażowania Amerykanów.

Jan Rokita

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.