
Nie jestem entuzjastą ubiegłorocznej uchwały krakowskich radnych, wprowadzającej zakaz wjazdu do miasta dla starych samochodów. Najpierw z powodów (rzec by tak można) „filozoficznych”: moim zdaniem władza nie powinna zbyt gwałtownie wkraczać w utrwalony styl ludzkiego życia. Zwłaszcza tam, gdzie rzecz dotyczy długoletnich nawyków życia codziennego, winna działać ostrożnie, zachowawczo, bez nadmiernego „entuzjazmu administracyjnego”. A powiedzieć nagle komuś, kto mieszka całe życie w Krakowie, że teraz bratku nie będziesz mógł już nawet wjechać do miasta swoim autem, to dokonać dość bezceremonialnej politycznej ingerencji w jego życie.
Poza tym (do czego mogę się otwarcie przyznać) - uchwała uderzy również w moją własną wygodę życia. Bo choć, całe szczęście, większość życia spędzam teraz pod Bieszczadami, to moim 24-letnim mercedesem (którego nie zamierzam się pozbywać, bo jest lepszy od współczesnych aut) niedługo nie będę mógł już przyjechać do domu w Krakowie. Gdybym więc był radnym, tobym głosował przeciw tej uchwale. Ale jako obywatel Krakowa przyjąłem ją do wiadomości, tłumacząc sobie, że przecież radnym chodzi o to, żeby w Krakowie można było w końcu oddychać czystym powietrzem.
Zdumiałem się jednak, że wojewoda Kmita skarży teraz ową uchwałę i chce, aby to sędziowie rozstrzygnęli, kto zachowa, a kto zostanie pozbawiony prawa jeżdżenia po mieście. Gdyby szło tylko o rozstrzygnięcie kwestii prawniczej - czy wolno było radnym, czy też nie było im wolno, delegować na prezydenta prawa do zakreślenia terytorialnych granic przyszłego zakazu, tobym na tę skargę nawet nie zwrócił uwagi. A sąd uznałbym za najlepsze miejsce do rozstrzygnięcia takiego prawnego sporu.
Rzecz jednak w tym, że kluczowy argument przedkładany przez wojewodę jest czysto polityczny, i to „z grubej rury”. Czytam, że uchwała rajców miejskich ogranicza prawa jednostki (to bez wątpienia prawda), więc: „dlatego poddanie uchwały ocenie sądu jest niewątpliwie uzasadnione”. Jeśliby wojewoda chwilę pomyślał, to zauważyłby może, iż rzecz ma się dokładnie odwrotnie. Właśnie dlatego, że cały problem tak wyraźnie wkracza w sferę polityki i dotyka praw oraz zwyczajów codziennego życia ludzi, w żadnym razie nie powinien stać się przedmiotem decyzji sędziów.
To nie trzech anonimowych panów (bądź trzy panie) w togach ma rozstrzygać o tym, jak ma być zorganizowany Kraków i jak ma wyglądać codzienne życie mieszkańców. Do rozstrzygania o takich par excellence politycznych problemach wybraliśmy przecież prezydenta i radnych miejskich, dając im mandat demokratycznej władzy i społecznego poparcia. Czyżby wojewoda Kmita nie słyszał o jednym z nieszczęść współczesnej Polski, polegającym na tym, że sędziowie co rusz przechwytują dla siebie polityczną władzę? I chcą nami rządzić, ZAMIAST ludzi, których wybraliśmy do rządzenia. Jeśli Kmita o tym nie słyszał, to powinien się zapytać o to swojego zwierzchnika-premiera, albo ministra sprawiedliwości, którzy borykają się z tym kłopotem każdego dnia. Niestety, skarżąc uchwałę radnych do sądu z tak polityczną argumentacją, wojewoda podrzuca tylko polan do sędziowskiego kotła. A w sądzie przy Rakowickiej aż ręce zacierają, iż dzięki takiemu mądremu wojewodzie to oni - przed nikim nie odpowiadający i nikomu nie muszący się tłumaczyć władcy i zwierzchnicy polityków, zyskają znów potężny kawał politycznej władzy nad miastem.