Katarzyna Kachel

Krzyśka Rychlika droga na Ukrainę. "Nie nasza wojna? Kiedy słyszę takie głosy, które padają znad filiżanki cappuccino, szlag mnie trafia"

Krzysztof Rychlik (w środku) Krzysztof Rychlik (w środku)
Katarzyna Kachel

Koledzy czasami mówią mu: „Chłopie, powinieneś zostać ministrem finansów”. I coś w tym jest, bo kiedy podliczymy, ile udało mu się zebrać na pomoc Ukrainie, używając wyłącznie Facebooka i swojego nazwiska, można by pomyśleć, że stoi za tym cały sztab, a nie tylko Krzysztof Rychlik, świetny wspinacz z Krakowa. Człowiek, który wysłał do Lwowa już dziesięć transportów rzeczy niezbędnych dla ludzi próbujących przetrwać w kraju wojny.

Jeden z agregatów, które pojechały w grudniu z Krakowa do Lwowa, trafił do Domu Opieki w Komarnie. To miasto w obwodzie lwowskim. Krzysiek dostał nawet od nich podziękowanie; cieszyli się, bo mieli prąd na święta. A przecież kiedy jest jasno, lepiej się robi ludziom na sercu. Weselej jakoś.

Krzysiek często myśli o tym, że wcześniej musieli siedzieć w ciemności i zimnie. I wtedy nie może spać. Podobnie, kiedy czyta, że to nie nasza wojna.

- Jak nie nasza!? - denerwuje się, kiedy siedzimy w knajpie na krakowskim rynku. Krzysiek wrócił właśnie z kursu wspinaczki zimowej, który prowadził w Norwegii, jest zmęczony, ale szybko się aktywuje. - Kiedy słyszę takie głosy, które padają znad filiżanki cappuccino, szlag mnie trafia. Graniczymy z Rosją, Białorusią i Ukrainą, mamy wspólną historię, więc jeśli ktoś mówi, że nie obchodzą go ludzie, którzy giną na podwórku obok, to musi być szaleńcem - po zmęczeniu nic nie zostaje.

A przecież Rychlik dużo wie o szaleństwie, czasami też mu się włącza i to nie tak rzadko. Wtedy pokonuje wspinaczkowe drogi, którymi bez tego obłędu nigdy by nie przeszedł. Ma ich sporo na koncie. W tym, co robi, jest zawodowcem. I tak ma ze wszystkim. Jeśli się już za coś bierze, to na całego. Ma to we krwi, w konstrukcji. Dlatego, kiedy opowiada o miejscu, w którym mieszka, a są to Bronowice, to nie myśli o sobie jako o mieszkańcu. Jest w tym zamieszkiwaniu patriotą, nacjonalistą nawet, kimś, kto w dzielnię wrósł korzeniami. To jego mała ojczyzna, dlatego mówi o tym otwarcie, nie tylko po wódce: kiedy przyjedzie na jego ziemię wróg, zawalczy o każdą piędź, każdy metr.

O tych, którzy są z Bronowic, mówi się, że są dumni i waleczni. I Krzysiek czuje się wojownikiem. Dlatego może tak łatwo przyszło mu zrozumieć wojowników zza sąsiedniej granicy, którzy już rok biją się o swoją ojczyznę. Wspiera ich nie dla sławy czy kozaczenia, a z potrzeby serca. I nie wyobraża sobie, by przestać to robić, bo się przywykło, bo są inne ważne rzeczy, bo życie toczy się dalej.

- Spotkałem się z hejtem, słyszałem, że zbieram kasę dla ludzi, którzy nas, Polaków, wycinali na Wołyniu. Najbardziej krzyczą zawsze ci, którzy nie znają historii. A ja znam. I nie tylko znam, ale sam miałem babcię, która uciekała około 1943 roku ze Stryja na Ukrainie do Krakowa. Czy to mi daje prawo do tego, bym dzisiaj pozwalał ludziom umierać z głodu czy z braku leków? Nie, byłby to obłęd. Ale za to daje mi to przywilej mówienia o tym z innej pozycji - mówi.

Początek

Wróćmy więc do początku tego obłędu. Do dnia, kiedy zaczęła się wojna.

- Czułem, że wybuchnie, nie wiedziałem tylko kiedy. Rok temu, w lutym byłem na wspinaniu w Szwajcarii. Pamiętam ten moment, kiedy informacja o agresji pojawiła się na czołówkach wszystkich serwisów. Poczułem chłód na plecach, oblał mnie zimny pot. I to był koniec radosnego bycia w górach. Wiedziałem, że muszę coś zrobić - wspomina.

Nie lubi, gdy się go nazywa dobrym człowiekiem, gdy mu się dziękuje, gratuluje, mówi, że robi świetne rzeczy. Że to trochę jest tak, jakby ocalał kawałek ludzkości. Bo przecież nawet ten, kto ratuje jedno życie, to jakby ratował cały świat. Krzysiek ma to z domu. Taka jest jego mama, taki ród Witalisów, z których się wywodzi. Klan społeczników. Zawsze jakaś część wpłat na pomoc Ukrainie to datki od jego rodziny, raz większe, raz mniejsze.

- Nie jest wstyd prosić, wstyd, kiedy ktoś prosi, a ty nie pomagasz - podkreśla. Wie dobrze, o czym mówi. Kiedy zostawił ich ojciec, mama Krzyśka chodziła do domu samotnej matki po pomoc, wie, ile to znaczy. - Dziadek był społecznikiem, w mojej rodzinie zawsze stawało się po stronie słabszych, pomagało sąsiadom, samotnym. Dlatego dziwi się, a może to nie jest zdziwienie, a rozczarowanie, że mimo listów i próśb do wielu osób o wsparcie jego działań na Ukrainie nie dostał żadnej odpowiedzi.

Działanie

- Nigdy nie byłem na Ukrainie wcześniej, przed wojną, choć w planach miałem zwiedzanie Stryja, Rohatyna, Stanisławowa. Chciałem zobaczyć miejsca znane mi z historii, ale także te, o których słyszałem w dzieciństwie, tam, gdzie stał dom mojej babci Uli - opowiada.

Czy o tym, co wydarzyło się na Wołyniu, w krakowskim domu babki się mówiło?

- Nie pamiętam, czy złorzeczyło się Ukraińcom, bandom OUN-B czy Banderze, ale może byłem za młody, by zostać dopuszczonym do takich rozmów - zastanawia się.

Wiedział jedno: to, co się dzieje, czego doświadcza, to ważny dziejowy moment i ważna chwila w jego osobistym myśleniu o tym, jak się zachować w obliczu tragedii.

- Obserwowałem na bieżąco, co się dzieje. Do połowy marca byłem uziemiony w Norwegii, ale między sezonem zimowym a letnim mam zawsze chwilę, by odpocząć. Wiedziałem, że chcę się włączyć. Moja żona, Magdalena, już na samym początku wojny została wolontariuszką, pomagała na dworcu PKP uciekającym i ich zwierzętom. Na Wielkanoc gościliśmy dwie Ukrainki z Charkowa. Mój kumpel jeździł z pomocą humanitarna do Lwowa, napisałem, że jak potrzebuje kierowcy, to jestem chętny. Pojechaliśmy, była końcówka marca. Pierwszy raz w życiu byłem na Ukrainie i czułem się jak w egzotycznej krainie. Pamiętam, wylądowaliśmy na dworcu, przywoziliśmy rzeczy, braliśmy ludzi, by nie było pustych przebiegów - wspomina.

Wiedział, że tu wróci, ale potrzebował kontaktów. A wszystko, co wiązało się z pomocą humanitarną, obsługą transportów, logistyką i szeroko pojętą instrukcją obsługi Ukrainy w czasie wojny, łączyło się i przenikało na lwowskim dworcu głównym.

Tam też poznał Wołodymira z Krzywego Rogu, który okazał się koordynatorem sztabu wolontariuszy. Wymienili się numerami telefonów. Dziś Krzysiek ufa mu jak bratu. To od niego dostaje listę potrzebnych rzeczy, to z nim ustala transporty. - Poznałem na Ukrainie sporo osób, zdarzało się, że piliśmy wódkę. Wielu z nich nie wiedziało nic o Wołyniu, o rzezi. Jeden z nich o trudnej przeszłości dowiedział się dopiero w Polsce. Był nieźle zszokowany #- uśmiecha się Krzysiek.

Sam patrzy na to normalnie. Tak, używa słowa normalnie, bo jakoś nie przychodzi mu do głowy, że można nie pomagać, bo babka musiała uciekać z Kresów. To nie układa się mu nijak w głowie.

Zbiórki

Dlatego Krzysiek kolejny i kolejny raz zwołuje ludzi przez Facebooka i mówi, na co potrzebne pieniądze, że na leki, środki opatrunkowe, żywność, agregaty. Korzysta ze zrzutka.pl, a potem rozlicza się z tego, co kupił. Widzi, że wśród tych, którzy wpłacają, są te same osoby, ci, których Krzysiek szkolił, ci, którzy podziwiają jego sportowe osiągnięcia, kumple z Bronowic czy ze stadionu Wisły. No i rodzina.

Kiedy trzeba było zebrać sprzęt, wsparły go dwa krakowskie Kluby Wysokogórskie - dały śpiwory, buty, odzież; znajomi dali liny i karabinki. Hurtownie ogarnia sam, ma tabelki Excela, skrupulatnie je wypełnia. - Wiele darów dostaję od znajomych żołnierzy, lekarzy i medyków, strażaków, firm (w szczególności firma Dynamik, która udostępnia samochody dostawcze) - wymienia.

A potem pakuje to, co udało się zebrać do auta i jedzie do Lwowa. W marcu będzie 10. raz.

- Dziś już znam to miasto, byłem na Łyczakowie, zaniosłem tam dwie wiązanki w barwach Polski i Ukrainy, stałem tam i słyszałem jak obok wybuchają ładunki. Wiem, to dziwne, ale można się do tego przyzwyczaić. Nawet wtedy, kiedy się tylko na Ukrainie bywa. Chodzę po tym mieście, które przypomina mi Kraków i czuję wieź, czuję się u siebie - przyznaje.

Na pierwszy rzut oka nie widać w mieście wojny, trzeba się przyjrzeć szczegółom. Zabytki opatulone folią punkty wojskowe, kontrole, syreny.

- To, co mnie niezmiernie dotyka, wzrusza nawet, to ich wdzięczność. Za każdym razem dostaje imienne podziękowanie. Chce im się do Rychlika z Krakowa wysyłać list, by powiedzieć, jak to, co zebraliśmy im pomogło. To mi wystarcza - mówi.

Wierzy, że babcia Ula, która uciekała w 1943 roku ze Stryja, byłaby z niego dumna.

- Byłaby pierwszą, która by ruszyła z pomocą - mówi.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.