Kroniki zwykłego człowieka. Legislacyjna gonitwa

Czytaj dalej
Marcin Kędzierski

Kroniki zwykłego człowieka. Legislacyjna gonitwa

Marcin Kędzierski

Temat edukacji co jakiś czas powraca w moich felietonach. Powód zawsze się znajdzie, bo edukacja wpływa na mnóstwo sfer życia. Ostatnio choćby na sztukę – w Dzień Edukacji Narodowej Sanah puściła w eter piosenki do słów wierszy polskich poetów. W moim odczuciu już dziś można to uznać za jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych, a jednocześnie zaskoczeń tego roku.

Październikowe piątki wyraźnie lubią jednak zaskakiwać, bo tydzień po premierze płyty Sanah marszałek Sejmu skierowała do parlamentarnych prac poselski projekt nowelizacji ustawy „Prawo oświatowe”, który w wielu punktach przypomina wcześniejsze lex Czarnek, zawetowane przez prezydenta Andrzeja Dudę w marcu tego roku. Co więcej, pierwsze czytanie projektu odbyło się już we wtorek na posiedzeniu Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. Zaiste, młodzieżowe tempo.

Tajemnicą poliszynela jest fakt, że projekt tylko formalnie jest poselski, gdyż powstał w gmachu Ministerstwa Edukacji i Nauki. Od lat osoby zajmujące się jakością legislacji w Polsce alarmują, że omijanie za pomocą projektów poselskich rządowej ścieżki legislacyjnej, która wymaga przygotowania oceny skutków regulacji oraz przeprowadzenia uzgodnień, konsultacji publicznych czy wreszcie zasięgnięcia opinii różnych gremiów, jest jednym z najgorszych grzechów trapiących proces tworzenia prawa.

Zresztą wiara, że taki sposób uprawiania polityki publicznej „z zaskoczenia” jest skuteczny, jest płonna. Przypomnę – Donald Tusk w 2013 roku myślał, że omijając konsultacje przepchnie szybko przez parlament ustawę podwyższającą wiek emerytalny. Prawda, przepchnął. Tyle, że brak porozumienia ze stroną społeczną doprowadził do odwrócenia tej reformy ledwie po dwóch latach. Niestety lekcja ta niewiele nauczyła polityków – kolejne kadencje to dalsza eksploatacja ścieżki poselskiej. I kolejne lekcje, że na dłuższą metę to nie działa, a nawet jeśli rządzącym się udaje, ponoszą spore polityczne koszty.

Zostawiając jednak formę wprowadzania zmian, rzućmy okiem na ich treść. Nie sposób w tak krótkim tekście odnieść się do całości nowelizacji. Jednym z obszarów, który leży mi szczególnie na sercu, jest edukacja domowa. Choć mam świadomość, że wciąż budzi ona spore kontrowersje, stanowi bardzo cenną alternatywę i edukacyjny eksperyment, który może w przyszłości ułatwić reformę edukacji i konieczną moim zdaniem zmianę jej paradygmatu z modelu transmisyjnego (nauczyciel gada, uczeń słucha) na relacyjny.

Niestety w projekcie, który trafił pod obrady Sejmu, znajdowały się przepisy, który radykalnie ograniczały możliwość funkcjonowania tej formy kształcenia. Co ciekawe, nawet ministerialny zespół ds. edukacji domowej dowiedział się o nich z mediów społecznościowych, w których gruchnęła informacja o powrocie lex Czarnek (choć w zasadzie bardziej prawidłowym określeniem byłoby chyba lex Piontkowski, od nazwiska wiceministra edukacji Dariusza Piontkowskiego).

Na szczęście za sprawą m.in. szybkiej reakcji środowiska ED udało się przekonać Ministerstwo (bo przecież nie posłów wnioskodawców…), że założone cele można osiągnąć za pomocą skalpela i nie trzeba do tego używać topora. Tyle, że to marne pocieszenie. Bo przecież nie o samą edukację domową tu chodzi, ale kluczowy obszar z perspektywy przyszłości Polski. Jeśli będziemy o nim debatować z zaskoczenia, i to przez weekend, nic dobrego z tego nie wyjdzie. Legislacja to nie wyścigi na czas.

Marcin Kędzierski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.