Kroniki zwykłego człowieka. Dajmy się porwać Miłości

Czytaj dalej
Marcin Kędzierski

Kroniki zwykłego człowieka. Dajmy się porwać Miłości

Marcin Kędzierski

Wkraczamy na dobre w okres bożonarodzeniowy, choć gdyby spojrzeć na sklepowe półki jesteśmy w nim od ładnych kilku tygodni. Jedną z tradycyjnych oznak tego czasu są czerwone serduszka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, które wręcz „atakują” nas z opakowań różnych produktów.

Zapewne już niedługo ruszymy w Polsce z corocznym sporem, czy dawać na WOŚP, czy może jednak lepszy jest Caritas albo inne formy działalności charytatywnej. Choć sam nie jestem wielkim fanem inicjatywy Jurka Owsiaka, bo utrwala w naszym społeczeństwie akcyjność, a nie systematyczność zaangażowania na rzecz drugiego człowieka, to nie ulega dla mnie wątpliwości, że Orkiestra niesie ze sobą określone dobro. Dlatego nie widzę specjalnie sensu, żeby toczyć słowne batalie, czy ta impreza jest „koszerna”, czy też nie. Niech rozkwita sto kwiatów.

Piszę o tym dlatego, że w ostatnim czasie dostrzegam pojawienie się w debacie publicznej, zwłaszcza po jej konserwatywnej stronie, nowego napięcia. Dotyczy ono sposobu przeżywania świąt Bożego Narodzenia przez osoby religijnie obojętne, a czasem wręcz wrogie chrześcijaństwu (a dokładnie instytucji Kościoła Katolickiego). Spór ten wszedł już także do świata polityki – kto może śpiewać kolędy? Kto może składać życzenia? Kto może stroić choinkę?

Przyznam, że mnie samego przez wiele lat drażniły te wszystkie X-masy czy ostatnimi laty tzw. seasonal greatings, czyli życzenia świąteczne pozbawione religijnych odniesień. Zdaję sobie jednak sprawę z postępującej, zwłaszcza w najmłodszym pokoleniu, sekularyzacji. Czy to oznacza, że mam odmawiać ludziom pięknej tradycji obdarowywania się i bycia dla siebie dobrymi tylko dlatego, że nie przyznają się do wiary w Jezusa? Czy naprawdę w dobie galopującego indywidualizmu i rozkładu więzi rodzinnych nie potrzebujemy jako społeczeństwo takiego czasu, w którym na chwilę się zatrzymujemy, by po prostu ze sobą pobyć? Czy to bożonarodzeniowe doświadczenie czyni nas gorszymi ludźmi? Czy może jednak wprowadza nas w przestrzeń logiki daru z siebie?

Ktoś może mi zarzucić, że dziś Boże Narodzenie to święto konsumpcji, a same spotkania przy wigilijnym stole przesiąknięte są hipokryzją, co kilka lat temu w filmie „Cicha noc” próbował nam pokazać reżyser Piotr Domalewski. Pewnie tak jest. Nie mam jednak wrażenia, by owe konsumpcjonizm czy hipokryzja były przypisane do osób nieidentyfikujących się z chrześcijaństwem. Wszyscy bowiem, w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak chorujemy na te choroby. Jako chrześcijanin wierzę, że Jezus, Słowo Wcielone, Miłość, która zstąpiła na świat, jest w stanie przebić się przez skorupę naszego serca i je uzdrowić z pychy czy egoizmu. Wierzę też jednak, że Miłość może działać na różne sposoby, nawet jeśli ktoś nie utożsamia jej z Jezusem.

Dlatego mam pewną propozycję dla osób o konserwatywnej wrażliwości. Zamiast skupiać się na wyśmiewaniu domniemanej hipokryzji osób z czerwoną błyskawicą na profilowym zdjęciu w mediach społecznościowych, które śpiewają kolędy i rozczulają się nad nadchodzącym magicznym czasem, zastanówmy się wspólnie, jak uczynić go lepszym i bardziej owocnym. Dla wszystkich. Mam bowiem głębokie przekonanie, że Jezus przychodzi do nas wszystkich, wierzących i niewierzących, w postaci dziecka właśnie po to, byśmy zostawili często jałowe spory i doświadczyli radości spotkania – z rodzicami, dziadkami, dziećmi, przyjaciółmi. Dajmy się porwać Miłości.

Marcin Kędzierski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.