Kroniki zwykłego człowieka. Dajcie im melisy

Czytaj dalej
Marcin Kędzierski

Kroniki zwykłego człowieka. Dajcie im melisy

Marcin Kędzierski

Polityka jest ważna. Bardzo ważna. Może nawet tak ważna, jak piłka nożna. Zwłaszcza, kiedy zbliżają się wybory. Albo mistrzostwa. Wtedy zarówno polityka, jak i futbol, stają się prawie kwestią życia i śmierci. Prawie robi jednak wielką różnicę. Patrząc na wojnę na Ukrainie widać to nader wyraźnie. Podobnie jak ma to miejsce w przypadku mundialu w Katarze, który kosztował życie setki pracowników zaangażowanych w budowę stadionów. Zmagania piłkarzy to co najwyżej lepsza lub gorsza rozrywka, tak samo zresztą jak zmagania polityków.

Rozumiem jednak, że z perspektywy amerykańskiej wybory połówkowe do Kongresu mogły się wielu obywatelom tego kraju jawić jako najważniejsza polityczna rozgrywka ostatnich lat. Wybory, które zadecydują o wszystkim. Kiedy oddaję ten tekst do druku, nie są jeszcze znane ostateczne wyniki, nie wiem zatem, czy Republikanie przejęli władzę w Senacie, czy jednak nadal będzie on kontrolowany przez Demokratów.

Patrząc zza Oceanu nie mam jednak wrażenia, aby świat miał runąć w zależności od tego, na kogo zagłosowali wyborcy w Arizonie, Georgii czy Nevadzie. Jasne, coś na pewno się zmieni. Ale życie społeczne, ba, nawet całe państwa, potrafią być szalenie odporne na różne wahania w polityce. To oczywiście nie oznacza, że wybory i decyzja o tym, kto będzie rządzić, nie mają żadnego znaczenia. Warto jednak czasem wziąć głęboki oddech, widząc tyrady politycznych przywódców, którzy głoszą wojnę dobra ze złem.

Piszę o tym także w polskim kontekście. Do wyborów pozostał rok. Już dziś mamy jednak zalew kampanijnego przekazu. Jarosław Kaczyński i Donald Tusk ruszyli w Polskę. Obydwaj uderzają w bardzo wysokie tony. Nie obyło się bez odwołań do ostatecznej walki dobra ze złem. Można wręcz odnieść wrażenie, że wybory parlamentarne odbędą się już w najbliższy weekend. Rozumiem, że partyjnym przywódcom wydaje się, iż obserwujemy politykę jak film, w którym na początku jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć, jak mawiał Alfred Hitchcock.

Problem w tym, że szczerze mówiąc trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób dominatorzy polskiej polityki ostatnich 20 lat chcieliby to napięcie jeszcze bardziej podkręcić. Ludzie (stety niestety) żyją swoim życiem i swoimi problemami, i chyba niespecjalnie ruszają ich już deklaracje wygłaszane z politycznej sceny. Chyba, że istniałoby zagrożenie, że te deklaracje przełożą się na jeszcze większą niepewność. Jak pokazują bowiem badania przeprowadzone przez prof. Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego, dawno w społeczeństwie nie było tak silnych niepewności i lęku przed przyszłością.

Ludzie bardziej potrzebują dziś terapii niż politycznego diapazonu. To ważna obserwacja dla samych polityków, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, Polacy niekoniecznie oczekują dziś retoryki wojennej, bo wojnę mają na co dzień – czy to na Ukrainie, czy też idąc na zakupy i bijąc się z myślami, z czego zrezygnować. Po drugie zaś, życiowe doświadczenie uczy, że kiedy zaczynamy krzyczeć, inni przestają słuchać i staja się głusi (nieraz nawet fizycznie). Podbijanie politycznego bębenka, i to na rok przed wyborami, może zatem skutkować tym, że nikt nie usłyszy już żadnego, nawet merytorycznego politycznego przesłania.

Niestety nie mam większych złudzeń, że politycy odstawią na bok napoje energetyczne i zażyją melisy. A szkoda. Żyłoby się nam wtedy lepiej. Wszystkim.

Marcin Kędzierski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.