Jest dumną Łemkinią, mówi otwarcie o swym pochodzeniu

Czytaj dalej
Fot. Wojtek Wilczyk
Halina Gajda

Jest dumną Łemkinią, mówi otwarcie o swym pochodzeniu

Halina Gajda

Rozmawiamy z Oleną Duć-Fajfer, Łemkinią z Uścia Gorlickiego, pracownikiem naukowym UJ. Mówi m.in. o rodzinnych losach, wysiedleniu na obszar Dolnego Śląska w czasie Akcji Wisła.

Gdyby miała się Pani przedstawić...

Powiedziałabym: nazywam się Olena Duć-Fajfer, jestem Łemkinią, badaczką, a jednocześnie twórczynią kultury i tradycji Łemków, zajmuję się tym zawodowo, więc sporo piszę o Łemkach i po łemkowsku. Najkrócej - cała moja tożsamość jest łemkowska.

Czyli jaka...

Mówiąc tożsamość, mam na myśli swoisty „pomysł na siebie”. To wyraża się choćby w tym, że w moim domu rozmawiamy w języku łemkowskim. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Tak robiła moja mama, tak robię ja i moje dzieci. Owszem, duża część Łemków uległa polonizacji, a większość wysiedlonych na Ukrainę i niewielka grupka spośród pozostałych w Polsce, zukrainizowała się.

Natomiast nasze losy były odrębne od ukraińskich. Ciągle utrzymujące się w społeczeństwie polskim postrzeganie nas jako Ukraińców jest pozostałością z okresu komunistycznego, kiedy po Akcji „Wisła” Łemkom narzucono tożsamość ukraińską i, pomimo formalnego uznania tożsamości łemkowskiej w roku 2005, nadal jesteśmy traktowani jako element rozgrywek w relacjach polsko-ukraińskich.

Pani rodzice zostali przymusowo przesiedleni. Po powrocie, temat Akcji Wisła wracał, czy był to raczej zamknięty rozdział rodzinnej historii?

Temat Akcji Wisła był niezwykle żywy. Jako mała dziewczynka kształtowałam swoją wrażliwość na wysiedleńczych wspomnieniach. Prosiłam, żeby mama opowiedziała mi - jak to się mówiło w naszym domu - bajkę o Zachodzie. I mama opowiadała o przesiedleniu, o życiu na obcej ziemi (wysiedlono ich na Dolny Śląsk), o tęsknocie za górami. Za każdym razem płakałam, słuchając tamtych wspomnień.

Łemkowie mają swoją historycznie ukształtowaną tożsamość

To nie były opowieści o ideologii, polityce, tylko o zwykłym życiu. Tata był rolnikiem, ziemia była dla niego ważna. Ciągle powtarzał, że musi wrócić, choćby pod gołe niebo. Zarówno ja, jak i moje rodzeństwo urodziliśmy się na Zachodzie. Mimo to rodzicie traktowali ten tymczasowy dom jako coś złego, niechcianego, brzydkiego, co nie dawało szans na dobre życie. Mama na Zachodzie ciągle chorowała, nie mogła jeść, a w górach zaraz wracało jej zdrowie i apetyt.

Kiedy wróciliście?

W 1961 roku. Rodzice nie mogli wrócić na swoje dawne miejsce. Wracali „pod gołe niebo” w okolice Uścia Gorlickiego, gdzie nie obowiązywał prawny zakaz meldowania Łemków. Przez ponad rok tułaliśmy się po cudzych kątach, aż tata nabył opuszczone przez osadnika gospodarstwo po wysiedlonych Łemkach. Wcześniej zapytał ich, czy nie planują powrotu na swoje. Po sąsiedzku mieliśmy polską rodzinę. Ja i moje rodzeństwo bawiliśmy się wspólnie z ich dziećmi. To było dobre, oparte na wzajemnym szacunku sąsiedztwo - my chodziliśmy do nich na ich święta, uroczystości rodzinne, oni do nas. Gdy zmarła moja mama, wszyscy przyjechali na jej pogrzeb, niektórzy z daleka. To dowód na to, że do dobrego współistnienia niepotrzebna jest żadna ideologia ani polityka.

Potem przełożyło się to na Pani dorosłe już życie?

Gdy ktoś do nas przychodził, pytałam, w jakim języku mam się do tego gościa zwracać. Czy on mówi tak jak my, czy jak Dziadziowie? Dziadziowie to byli nasi sąsiedzi Polacy, posługujący się innym językiem, niż my. To samo mieli moi synowie. Sama słyszałam, jak jeden z nich mówił pod drzwiami do swoich kolegów: „To sut moi dweri”, na co oni najzwyczajniej w świecie odpowiadali „A to są nasze drzwi”.

Cóż, ja też chodziłam do szkoły, do której uczęszczały dzieci z innych miejscowości. Czasem na szkolnym korytarzu padało „Rusin”. Nauczyciele karcili tych niby „przezywaczy”, ale nikt nie wytłumaczył nam tej kulturowej różnicy. Zdziwienie przychodziło w siódmej klasie, gdy kilkoro z kolegów nie przystępowało do bierzmowania, bo ten sakrament już przyjęło. Czuć było różnicę.

Bo nikt tego wam nie tłumaczył. O tym, czym różni się cerkiew od kościoła, przekonałam się po doświadczeniach na własnej skórze. W mojej szkole nie było ani lekcji religii dla prawosławnych, ani dla grekokatolików, bo panował powszechny, odgórny pogląd, że Polska jest jednolita kulturowo. Chodziłam więc na religię z ludźmi wyznania rzymskokatolickiego. Któregoś dnia ksiądz, który musiał gdzieś wyjść, polecił mi, żebym na głos przeczytała Drogę Krzyżową. Zaczęłam śpiewać ten tekst, bo w cerkwi śpiewa się wszystkie modlitwy. Nie miałam pojęcia, że można ją po prostu mówić. Dopiero koledzy mi to uświadomili.

Słyszała pani za swoimi plecami przezwiska „Rusinka”?

Pewnie, że tak. Tyle że dla nas nie jest to obraźliwe, bo dla nas Łemko i Rusin to synonimy. Jesteśmy Rusinami, Rusinami Karpackimi, Rusnakami. To zawsze była część wspomnianej wcześniej tożsamości łemkowskiej. Pamiętam, że któregoś dnia w szkole, jakiś chłopiec krzyknął za mną „Rusinka”. Z dziecięcą butą stanęłam na środku klasy i wykrzyczałam mu, że jestem Rusinką i jestem lepsza od nich wszystkich. Pewności siebie dodawało mi to, że rzeczywiście byłam prymuską.

IIu Łemków żyje w Polsce?

Spis z 2011 roku mówi o 10 530 Łemkach. Podchodzę jednak ostrożnie do tych danych, bo na wynik wpływ mogły mieć dodatkowe czynniki, choćby opinia, że lepiej się nie wychylać i nie być zbyt szczerym, bo ktoś kiedyś może mieć dzięki temu gotową listę na ewentualną akcję typu Wisła. Kolejna sprawa - część Łemków uległa asymilacji i podała się za Polaków. Nie bez znaczenia było i to, że niektórzy duchowni przekonywali, że nie ma narodowości łemkowskiej tylko ukraińska i trzeba podawać się za Ukraińców. Znam Łemków, którzy na takie ultimatum woleli określić się jako Polacy. Tylko niewielu wybrało tożsamość łemkowską w połączeniu z ukraińską.

Wiadomo jak liczna jest ta grupa?

Około 260 osób. Panują stereotypy, bardzo często powielane w prasie czy książkach o tym, że Łemkowie dzielą na takich, którzy uznają się za odrębny naród i takich, którzy twierdzą, że są Ukraińcami. Zawsze to prostuję - Łemkowie mają swoją historycznie ukształtowaną tożsamość, nie są ani Polakami, ani Ukraińcami.

Wielokrotnie podczas naszej rozmowy podkreślała Pani, że bez kultywowania tradycji w dosłowny, bo namacalny sposób, łemkowska tożsamość nie ma szans na przetrwanie. Ja zapytam o co innego - czym można walczyć o odrębność w świecie globalnej wioski?

Asymilacja postępuje u nas tak, jak wszędzie, ale bez świadomości tradycji zaginiemy bezpowrotnie. To zresztą już się dzieje, mocno przyczyniła się do tego Akcja Wisła. Powstały jakby dwie grupy Łemków - ci tu, w górach jeszcze pielęgnujący tradycje przodków i diaspora na zachodzie z nieco innym podejściem do korzeni, tradycji inaczej myśląca, mająca inne priorytety. Owszem, różne są próby upowszechniania łemkowskiej tradycji, tyle że czasem przejawia się to w dosyć oryginalny sposób. (uśmiech).

Co ma Pani na myśli?

Nie tak dawno zadzwonił do mnie ktoś ze... spółdzielni mleczarskiej, która chciała produkować łemkowski ser. Pytali, czy mogą go tak nazwać. Przyznam, że poczułam lekkie zaskoczenie. Od razu zapytałam, skąd taki pomysł. Usłyszałam, że mleko pochodzi z łemkowskich gospodarstw, krowy wypasane są w łemkowskich wsiach, a kierowca, który zbiera mleko, jest Łemkiem.

I co pani odpowiedziała?

(uśmiech) Z pełną powagą, że jak najbardziej, z jednym zastrzeżeniem, że ser ma być dobrej jakości, a najlepiej gdyby udali się po recepturę do jednej Łemkini z Hańczowej, która słynie z wyrobu świetnych twarogów. Nie deprecjonuję takich działań, ale trzeba mieć świadomość, że poza efektem handlowym, nie niosą zbyt wiele w sensie tożsamościowym czy kulturowym.

Halina Gajda

Moja praca to przede wszystkim ludzie. Z małych społeczności, wiosek z dala od centrum powiatu, a jeszcze dalej od wielkich miast. Ich kłopoty, troski, radości – dla jednych banalne, dla nich o wielkiej wadze. Czasem jest to dziura w drodze, innym razem choroba kogoś bliskiego albo po prostu wnuk, który wygrał ważną olimpiadę. W każdej sytuacji staram się być blisko nich. Wszyscy oni już na zawsze zostają w pamięci. Widujemy się później na ulicy. Skinienie głową, dzień dobry, cześć - zwykłe gesty, ale dla nas ważne. Bo pamiętamy o sobie.

https://gorlice.naszemiasto.pl/ropica-polska-pomidorowo-paprykowe-krolestwo-w/ar/c1-8961077


https://gorlice.naszemiasto.pl/konrad-byl-pod-opieka-domowego-hospicjum-ktore-doplacalo-do/ar/c8-4686117


https://gorlice.naszemiasto.pl/tosia-kluk-wrocila-do-domu-udalo-sie-oddycha-juz-bez-rurki/ar/c1-7475883


https://gorlice.naszemiasto.pl/zagorzany-mloda-architektka-aleksandra-klinska-na-bazie/ar/c1-8972887?utm_source=facebook.com&utm_medium=gorlice-nasze-miasto&utm_content=fakty-i-opinie&utm_campaign=zagorzany-mloda-architektka-aleksandra-klinska-na-bazie&fbclid=IwAR3q_y8POS7BW_w9QyiDbaC2jx1mKxt-7ZsKb4rJfaA0lpS5y_VOQv2kLZE


 


Przez te kilkanaście lat pracy w Polska Press nie jeden raz zdarzyło mi się płakać z bezsilności, ale też śmiać się do łez. Nie boję się przyznać do słabości, ale mam też dystans do siebie. Szczególnie, gdy potrzebna pomoc komuś słabszemu, choremu, mniej zaradnemu. Wtedy robienie „wariata” przychodzi mi bez trudu. 

A na co dzień? Cóż, jestem amatorką mocnej kawy i wszystkiego, co ananasowe. Znajomi twierdzą, że tropikalny owoc jest najlepszą u mnie walutą. Pichcę w domowym zaciszu w ilościach znacznie przekraczających możliwości domowników. Dla ukojenia emocji wkładam na uszy słuchawki i odpalam płytę Zbigniewa Preisnera.


 


 

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.