Jest córką góralki i Niemca, a na Podlasiu nazywali ją kacapką

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Zdanowicz
Andrzej Zdanowicz

Jest córką góralki i Niemca, a na Podlasiu nazywali ją kacapką

Andrzej Zdanowicz

Irena Piwowar wychowała się na Śląsku. Do Hajnówki przyjechała za mężem, którego poznała w kopalni. Tu nauczyła się języka białoruskiego i lokalnej gwary. Nawet śpiewa w białoruskim zespole! Na tyle wpasowała się w folklor prawosławnej wsi, że uznali ja za kacapkę.

Urodziła się Pawłowie koło Raciborza, na Śląsku, na... piętrze szkoły, w której uczyli i mieszkali jej rodzice. Nie było czasu, by jechać do szpitala. Ojciec Ireny Piwowar był z pochodzenia Niemcem, miał nawet dyplom uczelni w Poczdamie, ale po wojnie zdecydował się zostać z żoną w Polsce. Mama była z kolei góralką pochodzącą z okolic Krakowa. Przez całe życie trzymała w szafie ludowy strój góralski.

Właściwie to nie wiadomo, dlaczego wylądowali na Śląsku. Po prostu tak rzucił ich los. Gdy pani Irena miała 9 lat, przeprowadzili się w okolice Tarnowa. Tam, na niewielkiej wsi, jej mama została kierowniczką szkoły, a ojciec - prezesem lokalnego GS-u. Po paru latach znów wrócili na Śląsk. I myślała, że tam spędzi resztę życia. Nawet w snach nie przypuszczała, że wyląduje na Podlasiu.

Na początku nikogo nie rozumiałam

- Jako córka nauczycieli, powołanie do tego zawodu miałam we krwi - zaczyna opowieść o swoim życiu. - Przez 14 lat pracowałam w szkole na Śląsku.

Kiedy pani Irena śpiewa białoruskie kolędy, nikt by nie zgadł, że pochodzi ze Śląska, a białoruski po raz pierwszy w życiu usłyszała jako dorosła kobieta

I właśnie podczas szkolnej wycieczki z uczniami do kopalni poznała górnika. Wpadli sobie w oko i postanowili zostać razem. - Okazało się jednak, iż ów górnik, to, jak się u nas mówiło, hajnowiak - opowiada. - Cóż, serce nie sługa. Jak ta młoda głupia dziewczyna pojechałam za mężem do Hajnówki - śmieje się.

Decyzja była szokiem dla jej rodziny. Kresy jawiły im się jak jakiś obcy kraj. Pierwsze zetknięcie z tym miejscem także dla młodej Ślązaczki był zaskakujące.

- Do dziś pamiętam ten dzień - mówi. - Przyjechałam do Hajnówki w czwartek, to był akurat dzień targowy. Nie było jeszcze wtedy dworca, tylko barak. Stanęłam na ulicy. Gdy po raz pierwszy usłyszałam lokalną mowę, choć rosyjski znałam dobrze, to zupełnie nie rozumiałam, o czym ludzie rozmawiają... Jedyne co mogłam odpowiedzieć osobie, która mnie zaczepiła, to... „nicziewo nie panimaju”.

W dodatku, jako młoda nauczycielka, zaczęła pracę w Dubiczach Cerkiewnych - typowo prawosławnej wsi, gdzie wszyscy mówili białoruską gwarą. Polskim nikt na co dzień się nie posługiwał

- Nawet w szkole, w której uczyłam, nikt na co dzień nie mówił po polsku, tylko gwarą! - wspomina. - Początkowo było mi naprawdę trudno znaleźć się w nowym miejscu, w nowej kulturze i zwyczajach Ale wspaniali nauczyciele, z którymi pracowałam, pomogli mi nauczyć się gwary i lokalnych obyczajów. Z czasem się ze wszystkim oswoiłam, poznałam cudowną podlaską kulturę i pokochałam ją całym sercem.

Po paru latach przeprowadziła się do Kleszczel i zaczęła pracę w szkole w pobliskiej Krasnowsi. Jej praca z dziećmi nie ograniczała się jednak tylko do przekazywania wiedzy. Zaopiekowała się 8-latką z wielodzietnej rodziny...

- Najpierw przychodziła ona do mnie na weekendy, później tylko na weekendy wracała do domu, a jak po likwidacji szkoły w Krasnowsi przeprowadziłam się do Bociek, to ona przeprowadziła się ze mną - opowiada pani Irena. - Wychowałam ją do pełnoletności. Teraz mieszka z rodziną w Norwegii. I tam ułożyła sobie życie.

A pani Irena z czasem stała się „miejscową“. I to na tyle, że niektórzy lokalni katolicy uznali ją za „ruską”.

Po 32 latach skacapiałam całkowicie

W Boćkach, a dokładnie w Wiercieniu, Piwowar pracowała do emerytury.

- Niedługo po tym jak zaczęłam pracę w Wiercieniu, od jednego z pierwszaków usłyszałam: „A moja mama mówi, że Pani jest kacapką” - wspomina. - Wiedziałam, że określenia tego używano w sensie pejoratywnym, choć mi osobiście ono nie przeszkadzało. Nawet obecnie wielu znajomych żartuje, że ja już całkowicie skacapiałam i uznaję to wręcz za komplement! Nawet sama czasem tak o sobie mówię. Ale wtedy postanowiłam do słów tego ucznia odnieść się na wywiadówce. Przeczytałam rodzicom definicję słowa „kacap”. A odnosi się ono do rosyjskiego szlachcica. Dodałam, że jestem katoliczką, może nie szlachcianką, ale urodzoną w inteligenckiej rodzinie.

Miejscowych przekonywała, że człowieka nie można oceniać po wierze, jaką wyznaje. - Jestem katoliczką, do dziś śpiewam w kościelnym chórze, ale fascynuje mnie kultura prawosławna. Znam i cenię wielu duchownych prawosławnych - tłumaczy.

Coś na tej ziemi po mnie zostanie

W gminie Boćki dopracowała do emerytury. Jako samotna, owdowiała emerytka zamieszkała w Bielsku Podlaskim. Ale ciągle prowadzi bardzo aktywne życie. Jej temperament nie pozwala na bezczynność.Swój czas dzieli między rozmaite zajęcia i zainteresowania. Pomaga osobom starszym i samotnym. Pisze wiersze, felietony, organizuje spotkania poetyckie, w przyszłym roku chce wydać książkę.

- Moje życie różnie się toczyło - podsumowuje. - Nie zawsze było wesoło i różowo. Był okres, kiedy bardzo ciężko chorowałam, ledwo uszłam z życiem. Ale nie chcę wspominać złych chwil. Teraz bym chciała to życie wykorzystać. Podzielić się tą siłą psychiczną, którą nabyłam po ciężkich doświadczeniach. Czasem znajomi lekarze proszą mnie, bym pomogła ich pacjentom, którzy po opuszczeniu szpitala wracają do domu i nie wiedza, jak poradzić sobie z samotnością, z chorobą, z brakiem samodzielności. Często potrzebują pomocy przy codziennych czynnościach, takich jak zrobienie zakupów, posprzątanie, przygotowanie posiłku. Ale najważniejsze dla nich to mieć osobę, u której mogą znaleźć wsparcie, porozmawiać lub pomilczeć o swoich problemach.

Mnóstwo radości i satysfakcji pani Irenie sprawiają też występy w zespole folklorystycznym Wasiloczki, jednym z najdłużej działających w mieście.- Z „Wasiloczkami” zjeździłam prawie cały świat! - podkreśla. - Niedawno występowaliśmy na Białorusi, na ogromnej sali, która wypełniona była po brzegi. Czułyśmy ogromną satysfakcję i radość, gdy nasz występ został nagrodzony owacjami na stojąco. To znaczy, że pomimo wieku, potrafimy oczarować publiczność - uśmiecha się.

Ale trudno nie było, bo do słów ma talent. W końcu jest poetką! Pisze wiersze i felietony. W przyszłym roku chce wydać książkę - zbiór całej swojej twórczości.

- Gdy wyjeżdżałam na Podlasie bliscy mówili mi, że tu zginę, a już z pewnością nic nie osiągnę - wspomina. - A tu się okazuje, że jednak coś na tej ziemi po mnie zostanie....

Andrzej Zdanowicz

Dziennikarz Polska Press w Bielsku Podlaskim

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.