Jedni uciekali z obozu Lamsdorf, by ratować życie, inni robili to dla sportu

Czytaj dalej
Fot. Fot. CMJW Łambinowice-Opole
Krzysztof Ogiolda

Jedni uciekali z obozu Lamsdorf, by ratować życie, inni robili to dla sportu

Krzysztof Ogiolda

Szacuje się, 
że w czasie II wojny światowej z obozu w Łambinowicach próbowało uciekać od 7 do 10 tysięcy jeńców - Polaków, Brytyjczyków i Sowietów. Wielu niestety schwytano.

Gdy jeńcy przybywali do obozów, także do Lamsdorf, Niemcy zwykle ich przekonywali: „Dla was wojna się skończyła” – mówi dr Piotr Stanek z Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach-Opolu. - Ta perswazja nie była skuteczna. Jeńcy powtarzali sobie, że przede wszystkim są żołnierzami. A obowiązkiem żołnierza jest ucieczka z niewoli. O moralnym prawie do niej mówiły zresztą artykuły 50–52 konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych z 27 lipca 1929 r.

Nic dziwnego, że na około 300 tysięcy jeńców, którzy przeszli przez Lamsdorf podczas wojny, próbowało uciekać od 7 do 10 tysięcy. Dokładnych liczb nie znamy. Nie chwalili się nimi uciekinierzy, zwłaszcza jeśli im się nie udało, na ich upowszechnianiu nie zależało też komendantom i strażnikom. Każdy jeniec, który wydostał się na drugą stronę drutów, był przecież żywym dowodem, że sobie nie radzą.

Pierwsza poświadczona ucieczka z Lamsdorf w latach II wojny światowej miała miejsce 19 listopada 1939 roku, kiedy z komanda Jeschkendorf (Jaśkowice Legnickie) uciekł jeniec polski. Schwytano go cztery dni później. Szacuje się, że do końca 1939 z obozu i komand pracy uciekło 22 jeńców.

Z czasem w obozie powstały wyspecjalizowane komórki – komitety ucieczkowe. 
Nic nie zostawiano przypadkowi...

- Polskich ucieczek żołnierzy walczących we wrześniu było stosunkowo niewiele, ale trzeba pamiętać, że już w 1939 roku Niemcy podejmują akcję rozładowywania obozów, proponując polskim jeńcom, by zrezygnowali ze swojego statusu i zgodzili się być cywilnymi robotnikami przymusowymi. Niektórzy się zgadzali, sądząc, że „u bauera” życie będzie znośniejsze niż w obozie, łatwiej będzie o jedzenie, a szansa na ucieczkę i powrót do domu większa. Nie wszyscy wyszli na tym dobrze. Wielu skierowano do pracy w kopalniach, gdzie robota ciężka, a uciec było trudno, bo takie komanda robocze były pilnie strzeżone.
Najwięcej wiadomo o ucieczkach żołnierzy anglosaskich. Nic dziwnego. Byli najlepiej traktowani i karmieni (Niemcy liczyli się z nimi bardziej niż z żołnierzami krajów pokonanych, bo z Anglikami wciąż prowadzili wojnę). Wielu znało język niemiecki, lotnicy byli fachowcami od nawigacji.

- A w dodatku brytyjscy żołnierze byli szkoleni na wypadek znalezienia się w niewoli – dodaje dr Stanek. - Uczono ich, jak zdobywać żywność, że w dzień powinni się ukrywać, a w nocy maszerować, by uniknąć dekonspiracji itd.

Jednym z głośnych uciekinierów był Kanadyjczyk Maurice Jolicoeur. Zamienił się nieśmiertelnikiem z Australijczykiem, który pracował w kopalni kredy. Razem z dwoma brytyjskimi marines uciekł w nocy z Arbeitskommando (oddziału roboczego). Maszerowali tylko nocami, ukrywając się przez 25 dni. Jedli warzywa kradzione z ogródków. Przy granicy szwajcarskiej zostali jednak ujęci przez niemiecki patrol i po brutalnym przesłuchaniu przez SS odesłani do Lamsdorf.

- Niedługo potem Jolicoeur uciekł ponownie – informuje Piotr Stanek – niestety na Węgrzech pomylił pociągi i wsiadł do tego, który przez Rumunię jechał do portu w Odessie, opanowanego przez Niemców. Tam został schwytany znowu i raz jeszcze odesłany do obozu. Jego przypadek każe ostrożnie podchodzić do ucieczkowych statystyk. Samo wydostanie się za obozowe druty nie oznaczało jeszcze skutecznej ucieczki. Nawet po kilku tygodniach można było zostać schwytanym. Szacuje się, że
Niemcom udawało się złapać 2/3 uciekinierów Polaków i aż 4/5 Anglosasów.

Czasem zdarzało się, że sam jeniec – nieświadomie – pomagał w pościgu. Słynny as lotnictwa brytyjskiego Douglas Bader poruszał się na protezach (nie miał obu nóg). Jak wszyscy lotnicy nie był zatrudniany poza obozem, co utrudniało ucieczkę, ale jednocześnie dawało dużo czasu na jej przygotowanie. Pod koniec lipca 1942 r. Bader wymienił się numerem jenieckim z jakimś szeregowym i wydostał się z obozu skierowany do oddziału roboczego w Gliwicach. Plan ucieczki, przygotowany wraz z kolegami, zakładał przejęcie samolotów bazujących na pobliskim lotnisku.

- Nie udało się, bo pilot popełnił błąd. Zanim opuścił obóz, zdążył jeszcze złożyć skargę na panujące w nim warunki – relacjonuje dr Stanek. - Nie przewidział, że Niemcy potraktują asa lotnictwa aż tak poważnie. Tymczasem w Lamsdorf pojawili się niemieccy śledczy, aby zbadać sprawę, i wtedy okazało się, że wnioskodawcy nie ma na miejscu, w dodatku zastępuje go dubler, któremu „wyrosły nogi”. Próba ucieczki została w ostatniej chwili udaremniona.

Ale metoda na zmiennika bywała także skuteczna. Dwóch brytyjskich lotników Chisholm i McDonald wymieniło się nieśmiertelnikami z dwoma szeregowymi i dostali się do pracy w Gliwicach, gdzie w nocy w sierpniu 1942 r. uciekli z dwójką innych jeńców przez otwór w dachu baraku i przez bramę na zewnątrz. Po pewnym czasie nawiązali kontakt z Armią Krajową, i poprzez Warszawę wyekspediowano ich w towarzystwie kuriera do Paryża. Tam doczekali wejścia aliantów w 1944 r.

Ucieczki z Lamsdorf najczęściej nie były działaniami podejmowanymi żywiołowo, ad hoc. Jeńcy zdawali sobie sprawę, że szanse uciekiniera rosną, jeśli ma cywilne ubranie lub mundur, ale przefarbowany na czarno – wtedy może uchodzić np. za kolejarza, zna język, ma fałszywe dokumenty, pieniądze, bilety kolejowe itd.

Jeden z uciekinierów z RPA był do tego stopnia pewien swojego niemieckiego, że kiedy przedostał się w ufarbowanym na czarno mundurze przez wyciętą dziurę w zasiekach - koledzy w tym czasie pozorowali bójkę, by odciągnąć uwagę strażników – podszedł do jednego z Niemców, skrytykował niepoprawnych Anglików, którzy nie potrafią się zachować, a potem spokojnie oddalił się na stację kolejową w Annahof/Sowinie, by wsiąść do pociągu jadącego do Szczecina.

Istotną pracę wykonywali utalentowani fałszerze dokumentów – mówi Piotr Stanek. - Potrafili z gumowej podeszwy precyzyjnie wykonać skomplikowaną urzędową pieczęć. W obozowych manufakturach produkowano coraz doskonalsze przepustki, zaświadczenia, a nawet bilety. Ogromnym wyzwaniem było wykonanie fotografii do dokumentów. Aparaty fotograficzne były oczywiście zabronione i szukano ich podczas licznych rewizji więźniów. Ale nieskutecznie. Najlepszy dowód, że w zbiorach naszego muzeum jest zdjęcie wykonane z ukrycia podczas takiego przetrząsania jenieckich walizek. Sierżant William Lawrence nie tylko produkował bardzo dobrej jakości zdjęcia do paszportów i dowodów osobistych – kenkart, lecz także z pomocą zbudowanego przez siebie epidiaskopu powiększał różne niemieckie dokumenty i ręcznie je reprodukował.

Z czasem do tego stopnia ucieczek nie zostawiano przypadkowi, że w Lamsdorf działały wyspecjalizowane komórki, zwane komitetami ucieczkowymi. Organizowały przygotowania do ucieczki i decydowały, kto ma pierwszeństwo, by skorzystać z szansy.

Z Lamsdorf próbowano uciekać także w klasyczny sposób – przez podkopy. Pierwszy tunel został wykryty przez Niemców, gdy spadł śnieg, a ciepło pochodzące z tunelu roztopiło śnieg u jego wylotu.

Zdaniem dra Stanka najbardziej zaawansowany technologicznie podkop był dziełem Kanadyjczyków. Aby zamaskować jakoś na terenie obozu wydobywane z tunelu ziemię i piasek, pod oknami baraków założony został obozowy ogródek. (Ten sam motyw można znaleźć w głośnym filmie „Wielka ucieczka”). Powstały pieczołowicie wytyczone klomby i rabaty, co zachwyciło lubujących się w takiej estetyce niemieckich strażników. Na polecenie władz obozowych jeden z nich został nawet obarczony obowiązkiem dostarczania Kanadyjczykom odpowiednich nasion i nawozu. W ten sposób udało się wydrążyć kilkumetrowy podkop, wzmacniając jego strop i ściany setkami desek wyjętych z łóżek i skrzyń oraz kartonami z opakowań po paczkach Czerwonego Krzyża. Z puszek po konserwach i skondensowanym mleku zbudowano rurę wentylacyjną, przez którą specjalnym miechem wtłaczano świeże powietrze dla pracujących na końcu tunelu żołnierzy. Potajemnie podpięto się pod obozową sieć elektryczną i za pomocą „zorganizowanych” w różnych miejscach przewodów i żarówek oświetlano wnętrze konstrukcji na całej długości. Tak pracochłonne dzieło zostało jednak zdekonspirowane po ucieczce ledwie małej grupki jeńców, choć miało posłużyć do masowej ucieczki. Dokonujący inspekcji znaleziska Niemcy byli zachwyceni jakością i precyzją wykonanej pracy. Z Berlina przybyła nawet specjalna komisja, by sporządzić fotograficzną dokumentację konstrukcji kanadyjskich „ogrodników”.

- W stalagu obozowa organizacja ruchu oporu, której trzon stanowili jeńcy brytyjscy, przy współpracy z Polakami, Francuzem, Rosjaninem i kilkoma strażnikami z obsługi (byli to m.in. Paweł Hauk vel Hanke z Przechodu i Jan Lisoń z Tułowic), przygotowywała od 1942 r. podkop, który miał posłużyć organizowaniu grupowych ucieczek. Po wykryciu go przez władze obozowe zrobiono nowy, prawdziwe arcydzieło inżynieryjne: z oszalowaniem z desek, betonową studzienką wyjściową, wentylacją i instalacją elektryczną. Prace nad nim trwały do końca 1943 r. Zakończyły się fiaskiem. Ktoś zdradził Niemcom całą ideę – mówi Piotr Stanek.

W marcu 1943 r. jeńcy rozpoczęli równoległe kopanie dwóch tuneli, by zwiększyć szanse, by choć jeden z nich nie został wykryty. Były one profesjonalnie zbudowane, gdyż zajmowali się tym komandosi posiadający górnicze doświadczenie. Pierwszy osiągnął ponad 30 metrów długości i był wyposażony w elektryczne oświetlenie i wózek na prowizorycznych torach. Jego wlot znajdował się w baraku 19B, który znajdował się najbliżej zewnętrznego ogrodzenia obozu. W maju prace nad nim zostały ukończone i ta wiadomość ogromnie poprawiła morale jeńców. Miesiąc później został jednak wykryty i zniszczony (dzięki mikrofonom podsłuchowym umieszczonym w ziemi, które wychwyciły odgłosy kopania). W lipcu wznowiono zatem prace przy kopaniu drugiego tunelu, który ukończono we wrześniu. Uciekło nim z obozu około 40 osób), ale z terytorium Trzeciej Rzeszy i obszarów okupowanych udało się wydostać zaledwie dwóm.

- To niekoniecznie zrażało uciekinierów. Szczególnie brytyjskich, którzy często nie zakładali, że uda im się wrócić do domu – zauważa dr Stanek. - Mieli świadomość, że to daleka droga i o dekonspirację łatwo. Wielu uciekało trochę dla sportu, żeby przeżyć przygodę i wrócić do obozu w glorii bohatera. Jak długo Niemcy przestrzegali konwencji, ucieczka nie była przestępstwem, groziły za nią wyłącznie kary regulaminowe. Z czasem Niemcy zagrozili jeńcom rozstrzelaniem. W obozach pojawiły się odpowiednie obwieszczenia na ten temat.

Angielscy jeńcy uciekali, nie licząc nawet, że dotrą do ojczyzny. Ucieczka to była jednak spora odmiana

Z innych motywów uciekali z Lamsdorf lub z transportu do obozu jeńcy radzieccy. Traktowani bardzo źle, głodni próbowali uciekać, choć wiedzieli, że do nich strażnicy będą strzelać bez ostrzeżenia. Był to często akt desperacji, próba ratowania godności w sytuacji, gdy nie było można ocalić życia.

Ważny rozdział w historii ucieczek z Lamsdorf zapisali także powstańcy warszawscy, choć przebywali za drutami zaledwie kilka miesięcy.

Najbardziej znana próba ucieczki nastąpiła w nocy z 1 na 2 listopada 1944 r. Wzięło w niej udział trzech młodocianych, w tym
dwóch siedemnastoletnich starszych strzelców Janusz Zbigniew Sznytko „Bogdaniec” oraz Ireneusz Jan Wiśniewski „Irek”, a także osiemnastoletni Jan Lewandowski „Aleksander” (kawaler Krzyża Walecznych). Próbę ucieczki podjęli w nocy, wykorzystując przerwę w oświetleniu drutów z wieżyczki. Nie wrócili już do baraków po wieczornym apelu, a po ogłoszeniu ciszy nocnej zaczęli forsować druty kolczaste. Gdy pokonywali zewnętrzny łańcuch zasieków (od strony poligonu), pojawił się niespodziewanie niemiecki oficer inspekcyjny na rowerze, z psem. Pies wyczuł uciekinierów, zaczął szczekać, oficer oświetlił latarką teren, zauważył zaplątanych w druty kolczaste chłopców i z odległości 3–4 m zaczął do nich strzelać. Janusz Sznytko zginął na miejscu, Lewandowski został ranny w brodę (trafił do obozowego karceru), a kilkakrotnie postrzelony Wiśniewski został ciężko ranny.

Ponieważ nie dawał znaków życia, uznano go za zmarłego (zabrano jego nieśmiertelnik, a w obozowej dokumentacji dokonano odpowiedniej adnotacji) – opowiada Piotr Stanek. - Gdykazano jeńcom radzieckim, by go pogrzebali, ci zorientowali się, że Wiśniewski żyje. Dzięki tym jeńcom oraz polskim sanitariuszom „Irek” został odratowany, a w styczniu 1945 r. pod zmienionym nazwiskiem dołączony do jenieckiego transportu do Stalagu XVII B Gneixendorf w Austrii. Tam niestety został rozpoznany… przez funkcjonariusza Abwehry, który jesienią 1944 r. pracował w Lamsdorf. Wysłano go do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.

Najwyraźniej było mu jednak pisane żyć. Transport kolejowy został ostrzelany przez alianckie samoloty. Korzystając z zamieszania, „Irek” zbiegł. I udało mu się szczęśliwie dotrwać do zakończenia wojny.

Krzysztof Ogiolda

Jestem dziennikarzem i publicystą działu społecznego w "Nowej Trybunie Opolskiej". Pracuję w zawodzie od 22 lat. Piszę m.in. o Kościele i szeroko rozumianej tematyce religijnej, a także o mniejszości niemieckiej i relacjach polsko-niemieckich. Jestem autorem książek: Arcybiskup Nossol. Miałem szczęście w miłości, Opole 2007 (współautor). Arcybiskup Nossol. Radość jednania, Opole 2012 (współautor). Rozmowy na 10-lecie Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, Gliwice-Opole 2015. Sławni niemieccy Ślązacy, Opole 2018. Tajemnice opolskiej katedry, Opole 2018.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.