Jak zakaz handlu w niedziele dał drugie życie Beacie Kociołek

Czytaj dalej
Fot. Fot. Andrzej Banaś / Polska Press
Zbigniew Bartuś

Jak zakaz handlu w niedziele dał drugie życie Beacie Kociołek

Zbigniew Bartuś

Jedna z ostatnich redut polskiego handlu na krakowskim Kazimierzu należy do Beaty Kociołek. To niewielki sklepik spożywczo-monopolowy naprzeciwko słynnej Synagogi Tempel. Wydaje się, że w takich miejscach znakomicie sprawdza się porzekadło „gram handlu lepszy jest niż kilo roboty”: Miodową i innymi okolicznymi uliczkami ciągną codziennie dzikie (czasem wręcz dosłownie) tłumy turystów, sporo jest także miejscowych, ale…

Jesienią A.D. 2017, w piętnastym roku swej wojny o handel, pani Beata krzyknęła „dosyć” i postanowiła zwinąć interes. Czemu? I dlaczego, mimo wszystko, dalej tkwi na barykadzie?

Od szczęk do… nikąd?

W złotych latach – czyli na początku obecnego stulecia – Beata Kociołek prowadziła cztery sklepy. Niestety, musiała je po kolei zamknąć - w rytmie dyktowanym przez otwierające się w sąsiedztwie dyskonty i markety. W końcu została jej ostatnia placówka, przy Miodowej 21. Niczym ta reduta. Wszystko wskazywało na to, że i ją trzeba będzie poddać, ku uciesze Biedronki, Carrefoura, Tesco, Żabki i innych drapieżników. Bo tak na babski rozum – nic już nie dodawało skrzydeł naszej handlowej husarii, czyli jednoosobowej (plus mąż i brat) armii polskiej przedsiębiorczyni (kupczyni?). A już na pewno nie - liczby.

W swoim kajecie Beata Kociołek spisuje, co do grosza, utargi z kolejnych dni. Z końcem miesiąca wylicza średnią – i widzi, gdzie jest. Jesienią 2017 roku była w czarnej rozpaczy: z utargiem 700 złotych dziennie zmierzała wprost do bankructwa.

Utarg, który pozwala drobnemu przedsiębiorcy związać koniec z końcem i nie wywołuje palpitacji serca przy każdym przebudzeniu, wynosił wtedy jakieś 2 tys. zł dziennie. A taki w miarę przyzwoity, pozwalający utrzymać rodzinę (i to nie w luksusach, lecz tak, by opłacić czynsz i inne rachunki oraz kupić – u siebie - chleb) zaczynał się od 3 tys. zł.

Dla porównania – przeciętny dzienny utarg nieźle położonej Biedronki przekracza 50 tys. zł, a dobrze położonej – 100 tys. zł. A do najbliższej Biedronki (dobrze położonej) jest od sklepiku pani Beaty pięć minut spacerkiem… Rachunek wygląda prosto i brutalnie: jedna taka Biedronka rozbija w pył dziesięć, albo i dwadzieścia sklepików o sile rażenia reduty pani Beaty.

Co gorsza, kolejne dyskonty wyrosły m.in. przy Rynku Głównym oraz w Galerii Kazimierz. Do tego cała masa sieciówek, typu convenience, czyli (z angielska) „wygodnych”. Na przykład Żabki. Nazwa sympatyczna jak Biedronka, a kryje – również - drapieżnika.

Łączna powierzchnia dyskontów i marketów (super- i hiper-) oraz siecówek w centrum Krakowa dobija już do pół miliona metrów kwadratowych. To ponad 70 boisk piłkarskich i 155 Nowych Kleparzy.

Przedsionki większości Lidli i Biedronek są większe od całego sklepu pani Beaty. Nie chodzi jednak wyłącznie o wielkość (czyli skalę działania), ale także to, że dyskonty i markety dysponują świetnym zapleczem (logistyką, wiedzą o zarządzaniu, reklama i promocją) i centralnym zaopatrzeniem w amunicję (towary) po cenach, o jakich Beacie nawet się nie śniło. Więc rozniosłyby w drobny pył firemkę krakowianki, gdyby nie wprowadzony z początkiem marca 2018 r. zakaz handlu w niedziele.

- Dyskonty i markety w niedziele pracować nie mogą, a ja – zgodnie z prawem – mogę, bo sama staję za ladą – wyjaśnia Beata Kociołek.

Z zapisków w jej kajeciku jasno wynika, że tuż po wejściu zakazu jej średni niedzielny utarg skoczył do 2300 zł, a wkrótce potem przekroczył 3 tys. W roku 2019, gdy liczba handlowych niedziel stopniała do jednej w miesiącu, jeszcze urósł: w rekordowym jak dotąd czerwcu wyniósł dokładnie 4271 zł, a w sierpniu – prawie 4 tys. zł (o tysiąc złotych więcej niż rok wcześniej i pięć razy więcej niż dwa lata wcześniej). Byłoby nawet lepiej, gdyby nie fakt, że Żabki mają status placówek pocztowych i są otwarte w niedziele, odbierając zasuwającym za ladą przedsiębiorcom lwią część utargu. Ale generalnie nie można narzekać.

Dlatego nie tylko odpoczywający w niedziele pracownicy Biedronek, Lidli, Carrefourów oraz licznych sklepów skupionych w Galerii Kazimierz i innych molochach - myślą ciepło o Alfredzie Bujarze, szefie handlowej „Solidarności” – ojcu zakazu. Ciepło myśli o nim także Beata Kociołek z rodziną. Oraz jakieś 30 tysięcy drobnych kupców stających za ladą w niemal każde święto – by zarobić na sprzedawany przez siebie chleb.

Przespana rewolucja

W miarę normalny (czyli kapitalistyczny) polski handel rodził się na gruzach handlu państwowego i tzw. uspołecznionego z czasów PRL w czasach burzliwego przełomu lat 80 i 90. Jego kapitał był, z oczywistych względów, za mały i zbyt rozdrobniony, by stworzyć coś, co od lat 60. i 70. XX wieku dominowało w handlu detalicznym na Zachodzie: centra handlowe oraz super- i hipermarkety.

Polakom urodzonym w PRL-u i wcześniej handel wielopowierzchniowy kojarzył się z Państwowymi Domami Towarowymi („pedetami”) oraz supersamami należącymi do „Społem”, „Samopomocy Chłopskiej” i innych spółdzielni; tylko amatorzy zagranicznych wojaży mieli możność odwiedzić zachodnie centra handlowe, np. pod Wiedniem.

Polska z ponad 38 milionami potencjalnych konsumentów, głodnych dosłownie wszystkiego, mogła się jawić zagranicznym gigantom handlowym jako kraj atrakcyjny – ale na początku przemian łączna siła nabywcza wszystkich Polaków nie dorównywała sile nabywczej połowy wiedeńczyków. Potem jednak szybko rosła (o ile w grudniu 1989 r. średnia pensja krajowa wynosiła w przeliczeniu 14 dolarów, to w grudniu 1995 już 285; dzisiaj jest to 1236 dolarów). Okazało się to na tyle obiecujące, że rynek nasz postanowiło podbić w jednym czasie kilku potentatów. Potem do boju włączyli się kolejni.

Co istotne, o ile – z przyczyn historycznych - w Niemczech dominowali „od zawsze” giganci niemieccy (Kaufland, Lidl, Aldi, Real…), we Francji – Francuscy (Carrefour, Auchan, Geant…), w Wielkiej Brytanii – Brytyjscy (Tesco), w Skandynawii – Skandynawscy (Netto…) itd. , to w Polsce pojawili się niemal od razu wszyscy, tylko nie polscy. Rodzimy kapitał okazał się – na krótszą i dłuższą metę – za mały i zbyt słabo zorganizowany, by poradzić sobie z obcą nawałą. Tym bardziej, że niemal jednoczesne pojawianie się nad Wisłą Niemców, Francuzów, Brytyjczyków, Holendrów (Ahold, Hypernova) i Skandynawów, a zaraz potem jeszcze Portugalczyków (Biedronka) doprowadziło do morderczej, niespotykanej w żadnym innym kraju, konkurencji między gigantami.

Joanna Wrzesińska z SGGW zwraca uwagę, że o ile budowa systemu nowoczesnego handlu trwała w krajach zachodnich kilka dekad, o tyle u nas wszystko odbyło się w kilka lat. Utworzenie pierwszych 150 hipermarketów w Polsce zajęło gigantom 6 lat. W Hiszpanii – ponad 20 lat.

Wyniszczająca walka obcych sieci pociągnęła za sobą również liczne ofiary po stronie polskich przedsiębiorców, którzy ośmielili się w nią włączyć. Spektakularna plajta supermarketów ALMA (założonych przez krakowskiego miliardera Jerzego Mazgaja), czy ostatnia katastrofa założonej w 1990 r. przez rodzinę Wosiów sieci Piotr i Paweł (przejętej teraz przez SPAR; część placówek wykupiła Biedronka), pokazuje, jak ciężko tu się bić – i nie zginąć.

Polscy handlowcy narzekają, że politycy – zarówno na poziomie centralnym (rząd, parlament), jak i samorządowym – nie zrozumieli w porę (albo w ogóle nigdy), jak ważna jest ta „wojna o handel”. Dlatego pozwalali handlowym gigantom budować się właściwie wszędzie (nawet pośrodku ludnych osiedli, co na Zachodzie byłoby nie do pomyślenia). Nie wprowadzali żadnych ograniczeń, nie zważali na to, że większość obcych korporacji handlowych przez lata nie odprowadza w Polsce złotówki podatku. Nie reagowali, gdy płacący te podatki polscy kupcy masowo plajtowali.

Tymczasem z doświadczeń krajów zachodnich, m.in. Francji, jasno wynika, że zbyt potężne sieci detaliczne mogą dyktować warunki nie tylko konsumentom (windując ceny towarów), ale i dostawcom. Mogą też urządzić po swojemu cały rynek pracy.

I właśnie tak na początku wieku zaczęło się dziać w Polsce. W tarapaty popadło wielu polskich producentów, zwłaszcza lokalnych. Spadały zarobki zatrudnionych. Kupcy utrzymujący dotąd całe rodziny z małych sklepików, zaczęli padać jak muchy. Ich pozbawieni dochodów pracownicy ustawili się w kolejkach do roboty przy kasie – w dyskontach i marketach należących do gigantów. Mieli pecha. Na polski rynek pracy wchodziły właśnie kolejne powojenne wyże demograficzne i zagraniczni pracodawcy mogli przebierać w kandydatach. W końcu doszło do tego, że praca na pełny etat za płacę minimalna stała się w owym, coraz mniej polskim handlu marzeniem.

Dawid i Goliaci

Z większych rodzimych sieci na polu boju zostały m.in. supermarkety Polomarket. Dzielnie walczyła Stokrotka. I nadal walczy, ale pod zmienionymi barwami: w 2018 r. właścicielem polskiej spółki Emperia Holding S.A., która zarządza tą siecią, została litewska Maxima Grupe. Dobrze radzi sobie sieć Nasz Sklep, należąca do grupy kapitałowej Specjał (która stworzyła wcześniej sieć hurtowni – i detal rozwija na tej właśnie bazie). Ponad 200 małych sklepów należy do sieci Chata Polska, ponad działa pod szyldem Top Market, należącym do Polskiej Grupy Supermarketów. Ponad 1300 placówek ma grupa Chorten…

Największą nadzieją bojowników polskiego handlu jest jednak w ostatnich kilku latach – pochodząca z Wielkopolski - sieć DINO. Ma już 1113 marketów, o 218 więcej niż rok temu, tylko w trzecim kwartale 2019 r. otworzyła 57 nowych. Giełda wycenia spółkę na 16 mld złotych. Kwartalne przychody przekroczyły właśnie 2 mld zł. To ponad 10 tysięcy razy więcej od dobrych kwartalnych przychodów sklepiku przy Miodowej 21.

Autorem tego „cudu nad Wisłą” jest Tomasz Biernacki, który w 1999 r. otworzył pierwszy supermarket Dino w rodzinnym Krotoszynie. Szybko zauważył, że istnieje nisza niezagospodarowana przez potentatów: średnie i małe miasta. Sklepy zaczął otwierać właśnie tam, we własnych lokalach, na wykupionych gruntach. Dzięki przejęciu paru producentów uniezależnił się też od dystrybutorów, co pozwoliło obniżyć koszty. Wreszcie stworzył własne centra dystrybucyjne.

Skąd miał na to pieniądze? W 2010 r., po żmudnych negocjacjach, sprzedał 49 proc. akcji Dino funduszowi Enterprise Investors. Pozwoliło mu to zachować kontrolę nad firmą, a zarazem pozyskać 200 milionów złotych na rozwój. W 2017 r. magazyn Forbes wycenił majątek Biernackiego na 930 mln zł, co dawało 38 miejsce na liście najbogatszych Polaków. W 2018 r. szef Dino wskoczył na miejsce 6, ze stanem posiadania szacowanym na blisko 4,2 mld zł.

Warto dodać, że wiosną 2017 r. Fundusz Enterprise Investors sprzedał swoje akcje Dino na GPW, uzyskując ponad siedmiokrotną „przebitkę” w stosunku do tego, co siedem lat wcześniej wyłożył. W tym wypadku kilo handlu okazało się lepsze niż tona roboty.

Handlowi eksperci przyznają, że tylko tak duża kumulacja kapitału – i odpowiednia taktyka – pozwala na walkę z globalnymi gigantami, wspieranymi zza miedzy nie tylko olbrzymimi pieniędzmi (sam LIDL pozyskał na rozwój sieci w Polsce miliard euro z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju), ale i innymi zasobami (know how, sieć dystrybucji, technologia, centralne zarządzanie, centralne zakupy – w tym bezpośrednie umowy z gigantami, jak Coca-Cola czy Unilever).

Alternatywą jest zrzeszanie się drobnych kupców w sieci działające pod wspólnym szyldem. Zupełnie w pojedynkę trudno przetrwać nawet w najlepszej lokalizacji.

Rzeź maluchów

Według badań firmy Nielsen, w ciągu ostatniej dekady z polskiego krajobrazu znikł co trzeci mały sklep ogólnospożywczy: w 2008 roku było ich 92,4 tys., a w zeszłym roku już tylko 60,2 tys. Niemal trzykrotnie (do ponad 4 tys., z czego 3 tys. to Biedronki) zwiększyła się liczba dyskontów, a o połowę (do 3,3 tys.) liczba supermarketów. Hipermarketów mamy 341 (dziesięć lat temu było 267).

Wciąż jednak małe i średnie sklepy odpowiadają u nas za blisko połowę sprzedaży detalicznej. To unijny ewenement, bo np. w Czechach udział ów nie przekracza 10 proc., a w Niemczech… 1 proc.

Eksperci Nielsena zwracają uwagę, że w ostatnich latach najczęściej bankrutowały kioski (od 2008 r. znikła ponad połowa!) oraz sklepiki do 40 m. kw. Reszta radziła sobie nieźle. Potwierdzają to dane GUS – wynika z nich, że znika ok. 15 tys. placówek rocznie, prowadzonych przeważnie przez przedsiębiorców prowadzących 1, góra 2 sklepy. Rośnie przy tym ogólna powierzchnia handlowa: sklepy zajmują już w naszym kraju ponad 37 kilometrów kwadratowych. W Małopolsce – 3 km kw., z czego połowa przypada na Kraków.

Mieści się w tym kilkadziesiąt metrów kwadratowych Beaty Kociołek na Kazimierzu. Ale ta reduta utrzymywana jest ogromnym wysiłkiem całej rodziny. Zgodnie z prawem, w niedziele niehandlowe za kasą (ani w ogóle w sklepie) nie może być pracowników. Całą robotę musi wykonać sam właściciel sklepu. Więc Beata kończy sobotnią wachtę o 1 w nocy, a zaczyna niedzielną o piątej rano. Kończy znowu późno, by zerwać się do kieratu w poniedziałek o świcie. I tak dzień w dzień.

Czy jakiś ustawodawca pomyślał o jej wypoczynku? Prosi, by zostawić ten temat. Mam napisać tylko, że kiedy była mocno chora i czuła się tragicznie, to też z rana w niedzielę stanęła za ladą. Bo klient jest klient. I utarg jest utarg. Bez utargu nie ma sklepu. A bez sklepu nie ma z czego żyć.

Pomagają jej mąż i brat. Trzeba pojechać po towar – najczęściej do Makro. Ale czasem (często?) do dyskontu, albo hipermarketu – bo na promocjach bywa taniej niż w hurtowni. Alfred Bujara sugeruje, że to „mocny temat na osobny materiał”: jak korporacje zawładnęły hurtem w Polsce i narzucają maluchom swoje warunki.

Póki nikt z tym nic nie zrobi (a raczej nie zrobi), pani Beata wraz z bliskimi tropi promocje, a jak wytropi, to jedzie i bierze, ile się da. Żeby sprzedawać u siebie. Niezależnie od przemęczenia. Ot, los drobnego polskiego przedsiębiorcy. Który nie jest przesadnie ceniony przez rządzących.

A jak rządzący mogliby pomóc? Na przykład ścigając tych, którzy łamią niedzielny zakaz. Albo stosują sztuczki, by go ominąć. Tyle, że ze ściganiem jest problem. Już pierwszej niedzieli bez handlu kontrolerzy Państwowej Inspekcji Pracy zbuntowali się przeciwko… pracy w niedzielę. Związkowcy w ogłosili, zmuszanie do tego inspektorów jest niezgodne z prawem i niemoralne. Cytowali uzasadnienie do ustawy o zakazie handlu, z którego wynika, że praca w niedziele jest szkodliwa dla zdrowia i rodziny pracownika. I pytali, czym pracownik PIP różni się od kasjerki.

Nikt dotąd nie zapytał, czym drobny kupiec różni się od pracownika.

Nikt też nie zapytał o zdanie tych, którzy mają sklepy w – zamkniętych w niedzielę - galeriach handlowych. Część galerii, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, należy do zrzeszeń polskich kupców. Zarazem wielu właścicieli sklepów i firm usługowych zawarło z galeriami wieloletnie umowy – przy założeniu, że handel odbywać się będzie przez siedem dni w tygodniu. W sześć dni większość nie jest w stanie zrobić odpowiedniego utargu. Więc tracą.

Tracą także przedsiębiorcy prowadzący w galeriach placówki, których działalność w niedziele jest dozwolona: restauracje, kwiaciarnie, piekarnie, stoiska z pamiątkami itp. Kiedy zamknięty jest hipermarket – klienci nie przychodzą. Więc po co stawać za ladą? Właściciele sklepików mówią, że żaden związkowiec, ani polityk nie zadał sobie tego pytania. A ich o nic nie pytał. Więc nie ma pojęcia o ich inwestycjach, kredytach do spłacenia, należnych podatkach i składkach na ZUS.

Narzekają też kupcy nieco więksi od pani Beaty, prowadzący – jeszcze – dwa lub trzy sklepy. Nie mogą w niedzielę stanąć za wszystkimi ladami, a co najwyżej – za jedną. Przez to utargu nie ma.

A jak nie ma utargu...

Zbigniew Bartuś

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.