
Prezydent Francji znalazł się pod ostrzałem, po tym jak w drodze powrotnej z Pekinu przekonywał dziennikarza „Politico”, iż: „Europa powinna unikać bycia stronnikiem Ameryki”. Najsilniejszy ostrzał nastąpił z USA i Tajwanu.
W Ameryce, tamtejsi konserwatyści potraktowali Macrona, jako zdrajcę z trudem osiągniętej jedności Zachodu. Chyba najbardziej bezceremonialnie wyraził to Trump, oświadczając, iż „Macron wybrał się do Chin po to, by tam pocałować w d… Xi Dżinpinga”. Z kolei czołowi politycy tajwańscy z goryczą skarżyli się na obojętność Francji dla przyszłych losów tajwańskiej demokracji. „Czy wolność, równość i braterstwo nie są już w modzie”- pyta z przekąsem tamtejszy szef dyplomacji?
Ale co ciekawe, mocno zabrzmiała także krytyka Macrona w Warszawie i Berlinie. A to wcale nie było oczywiste. W Niemczech zwykło się nie krytykować publicznie francuskich przyjaciół, nawet jeśli wiedzie się z nimi zakulisowe spory na noże. Tym razem jednak Macron chyba przesadził, skoro nawet szef komisji zagranicznej Bundestagu Norbert Roettgen wykrzyczał, że chińska podróż Macrona to nic innego, jak: „kampania promocyjna Xi Dżinpinga i katastrofa europejskiej polityki zagranicznej”. Widać, że gdy przychodzi do zasadniczego sporu o sojusz Europy z USA, to Berlin z rozsądku i tradycji woli być bliżej polskiego, niźli francuskiego punktu widzenia.
Bo to że Polska, zwłaszcza pod rządami PiS, chce grać rolę „amerykańskiego lotniskowca w Europie” (jak się to zwykło czasem z przekąsem określać w zachodnich stolicach) nie jest żadną niespodzianką. Tym bardziej, że unijna Europa od kilku lat z premedytacją próbuje szkodzić Polsce i osłabiać polski potencjał rozwojowy. Ale w pisowskiej Warszawie utarło się dotąd uważać, że o ile należy wszelką winę zrzucać na Berlin, nawet wtedy, gdy nie ma to pokrycia w faktach, to o polityce Paryża trzeba się wyrażać z powściągliwością.
Tłumaczyć to można na dwa sposoby. PiS prowadząc nieustanną wojnę propagandową z Niemcami, we Francji zwykł szukać zrozumienia, czy nawet oparcia, zwłaszcza gdy szło o interesy energetyczne. Ale kryje się za tym też bez wątpienia wzgląd propagandowy. Rządzący są świadomi, że od czasów Napoleona i Mickiewicza Polacy są nieuleczalnymi frankofilami, i to wbrew rozumowi i całemu polskiemu doświadczeniu historycznemu. Więc o ile łatwo zbijać punkty na konfrontacji o byle co Niemcami, o tyle walka z Francuzami nie była, nie jest, i pewnie jeszcze długo nie będzie okazją do zyskiwania popularności.
Tymczasem awersja Macrona do Ameryki nie jest jakimś osobistym kompleksem obecnego prezydenta, ale cechą wyróżniającą politykę francuską od przeszło pół wieku. Ojcem tej antyamerykańskiej obsesji Francuzów był de Gaulle, który w mrocznych czasach potęgi sowieckiej nieustannie knuł z Moskwą przeciw demokratycznej Ameryce. Ów kompleks antyamerykański po 1989 roku Francuzi rozszerzyli również na Polskę. Sam Macron mówił parę lat temu, iż: „Polska nigdy nie odgrywała i nie będzie odgrywać żadnej roli w Europie”. Pomimo to, premier Morawiecki jeszcze niedawno reklamował Macrona, jako ponoć „wielkiego przyjaciela Polski”. Ale tym razem Morawiecki zręcznie wykorzystał swoją podróż do Ameryki, aby zareklamować Polskę, jako radykalnie antyfrancuską alternatywę w Unii. Może zatem i PiS się w końcu nauczył, że to bynajmniej nie Berlin, ale Paryż był, jest i będzie dalej największym kłopotem dla polskiej polityki.