Felieton Tadeusza Płatka: Jak wciągałem mirabelki odkurzaczem
Posadzenie w ogrodzie dwóch mirabel było nieprzemyślaną decyzją. Ale przecież to, co się stanie za lat, powiedzmy, piętnaście, nikogo w momencie sadzenia nie obchodzi. Tak jest ze wszystkim, nie tylko w ogrodach.
Wyobrażałem sobie mirabelę jako urocze drzewko, rodzące śliczne owocki, z których można zrobić kompot, nalewkę. Tyle tylko, że owoców co roku tysiące i nie tylko cysternę kompotu, ale również boisko kwaśnego ciasta pokrytego żółtym powidłem można by z nich uczynić. Należałoby wszelako zbierać je regularnie, co jest ponadupierdliwe, lub wymyślić jakiś złoty sposób, bo dotychczas, od lat, każdą wczesną jesienią gniją, wrastają w trawę, osy przyciągają. Przypominają, że wszystko na końcu słodowo zaśmierdnie.
Tym złotym sposobem, myślałem, mogłaby być na przykład zielona, śródziemnomorska siatka, rozłożona pod drzewami na ziemi tak, jak to Grecy robią w gajach oliwnych. I gdyby już wszystkie owoce na siatkę spadły, można by je łatwo zebrać, nie pozostawiając na trawie nic, poza samą trawą.
Artykuł dostępny wyłącznie dla prenumeratorów
- dostęp do wszystkich treści Dziennika Polskiego,
- codzienne wydanie Dziennika Polskiego,
- artykuły, reportaże, wywiady i multimedia,
- co tydzień nowy numer Ekstra Magazynu.