Dzieci z piwem

Czytaj dalej
Fot. Archiwum
Andrzej Kozioł

Dzieci z piwem

Andrzej Kozioł

Obyczaje. Mały boy zwiedza knajpę. Jalu Kurek biegnie po rum do szynku Urbana. Na Zwierzyńcu dziecko z bańką pełną piwa nikogo nie dziwiło.

Boy, przyszły lekarz, pisarz, tłumacz, jako chłopiec zawędrował do krakowskiej knajpki:

...skręciliśmy w ulicę Szpitalną. Towarzysze moi zatrzymali się przed sklepem, koło którego przechodziłem nieraz, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że tam się wchodzi. Na szyldzie widniał napis: „E. Bochnak, handel wódek i rosolisów”. Co to jest rosolis, do dziś dnia nie wiedziałem; zaglądam w tej chwili do słownika Arcta; pisze, że „słodka wódka pachnąca”. W takim razie musiały tam rosolisy mieć stosunkowo słabszy odbyt, bo bardzo tam nie pachniało... Był to szynk podrzędnej klasy, dorożkarski, z blaszaną ladą, z wyziewami spirytusu. Nie bez bicia serca znalazłem się w tej mordowni, gdzie twarze wydawały mi się straszne. Nie wiedziałem jeszcze, że pijacy to dobrzy ludzie. Czy zresztą pijacy? (...) Właśnie jakiś dorożkarz w bundzie komenderował: „Ociec z matką”.

Naleli mu z dwóch flaszek. Za chwilę nowy gość: „Kwaśna z mocną”. Znowuż naleli mu z dwóch flaszek. Utkwiło mi w pamięci, że napoje były przeważnie kombinowane, jak gdyby w przeczuciu dzisiejszych cocktailów. Raz nalali z jednej flaszki mimo skomplikowanego zamówienia: „Szpagatówka w kratkę”. Potem, z czasem, poznałem tam inny trunek, przeznaczony na wyszukane libacje; nazywał się knikebein, złożony z kunsztownie nalanych warstw kolorowych wódek (czy rosolisów?), które nie mieszają się ze sobą, ale tworzą tęczowe obręcze, a na wierzch daje się żółtko. Znakomite na wymioty.

Dzieci często zaglądały do knajp. Nie w celach konsumpcyjnych, rzecz jasna, bo przecież żaden knajpiarz nie podałby smarkaczowi wódki, wina, piwa. Nie, dzieci biegały do szynków, każde z dzbankiem lub bańką w ręce, po piwo dla spragnionych ojców. Na krakowskim Zwierzyńcu jeszcze przed kilkudziesięciu laty widywało się ośmio-, dziesięciolatków dziarsko zmierzających do baru „Na Stawach”, do baru „Przystań” na rogu Lelewela i Kościuszki, do Dawidsona. I był to chyba stary zwyczaj, skoro w swych wspomnieniach pisał o nim Jalu Kurek. Przyszły poeta i popularny prozaik chadzał na Wiślną, do knajpy Urbana, wielkiej i ciemnej - po piwo lub rum do herbaty. Nawiasem mówiąc, wyrósł z niego stuprocentowy abstynent...

Z czasem ustały dziecięce piwne wyprawy i już myślałem, że nigdy nie zobaczę chłopców dźwigających dzbanki ukoronowane białą czupryną piwa, dopóki nie pojechałem do Pragi, oczywiście tej nad Wełtawą, a nie warszawskiej. Mieszkałem na przedmieściu, z dala od „Zlateho Tygra”, gdzie bywał Bohumil Hrabal, a raz nawet na saksofonie grał Bill Clinton. Z dala od „U Fleků”, gdzie do kufli pełnych piwnej ciemności jesienią spadają kasztany. I na tym przedmieściu było jak przed laty na Półwsiu Zwierzynieckim - knajpy, dzieci, dzbanki, piwo...

Podobnie jak Boy, podobnie jak Jalu Kurek, do krakowskiej knajpy zaglądał po cukierki małoletni Stanisław Broniewski. Knajpa, tak jak handelek Bochnaka, była przybytkiem chętnie odwiedzanym przez dorożkarzy, którzy w oczekiwaniu na klientów raczyli się piwem wzbogaconym kieliszeczkiem wonnego rumu. Tak szynk Liebeskinda przy ul. Krupnieczej zapamiętał wspomniany Broniewski:

Zwalisty klient już od progu dysponował: „Trzy rumy po pińć i halbe piwa! - Ustawiano więc na blaszanym szynkwasie trzy kielichy z grubego szkła, pełne brunatnego płynu o zapachu landrynek oraz duże piwo z czapką. Po wymieszaniu tego szatańskiego cocktailu pan dorożkarz przytykał na dłuższą chwilę kufel do bokobrodów. Jedynym znakiem pomyślnego przebiegu reakcji było powolne podnoszenie się kufla i systematyczny ruch grdyki, po czym kufel wracał na ladę z umownym stuknięciem i zabieg zaczynał się od początku.

Po serii, zależnej od temperatury powietrza i temperamentu pana fiakra, zapalało się fajkę z porcelanową główką, na której w technice wielobarwnej odbijanki widniał wesoły Tyrolczyk lub głowa Najjaśniejszego Pana. Fajka napełniona była knastrem za cztery centy, którym można było wypędzić mole z najbliższej okolicy. Bardziej dbający o styl wiedeńskich kolegów palili, wzorem cysarza, cienkie cygara na słomce zwane „wirdżynią”.

Andrzej Kozioł

Dodaj pierwszy komentarz

Komentowanie artykułu dostępne jest tylko dla zalogowanych użytkowników, którzy mają do niego dostęp.
Zaloguj się

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2023 Polska Press Sp. z o.o.