Dyktatura rannych ptaszków
Rano zawsze to samo. Najpierw negocjuję z budzikiem w komórce, za pośrednictwem funkcji „drzemka”. Ja nie wiem, jak to się dzieje, ale pięć minut o poranku równa się sekundzie w normalnym, obudzonym świecie. Mój telefon, po którymś razie przekładania, w końcu daje za wygraną, a raczej obraża się i już nie dzwoni, zupełnie jakby nagle przestało mu na mnie zależeć.
Najtragiczniejszy jest moment odrzucenia pierzyny i konfrontacji z kamienicznym zimnem, w którym muszę przedostać się do ogrzewanej łazienki. Te kilka metrów zawsze pokonuję ze spuszczoną głową i otwartą gębą, jakbym schodził z ringu po przegranej walce. Mój chód nie jest sprężysty, tylko gumowy i żałosny, przenoszę ciężar ciała do przodu, czyli lezę raczej na pingwina, niż na szejka arabskiego. A jak wiadomo arabscy szejkowie zawsze idą z głową odrzuconą do tyłu.
Artykuł dostępny wyłącznie dla prenumeratorów
- dostęp do wszystkich treści Dziennika Polskiego,
- codzienne wydanie Dziennika Polskiego,
- artykuły, reportaże, wywiady i multimedia,
- co tydzień nowy numer Ekstra Magazynu.