Dramat Syryjczyków w Poznaniu. Historie Ferrego i Marsel, którzy zostali pozostawieni sami sobie

Czytaj dalej
Fot. Adrian Wykrota
Marta Danielewicz

Dramat Syryjczyków w Poznaniu. Historie Ferrego i Marsel, którzy zostali pozostawieni sami sobie

Marta Danielewicz

To historia Ferrego i Marsel, Syryjczyków, których dwa lata temu fundacja Estera przy współpracy z miastem sprowadziła do Poznania. Wyjechali z kraju, gdzie toczy się wojna. To nie zakończyło jednak ich dramatu.

W ciągu ostatnich lat w związku z konfliktem, który zaognia się każdego dnia na terenie Syrii, do Europy uciekło ponad 4 miliony Syryjczyków, szukających azylu czy pomocy. Do samej Polski przesiedlonych zostało dwa lata temu 50 rodzin. Rząd mówił wówczas i zapowiadał gotowość przyjęcia przez Polskę około 10 tysięcy Syryjczyków. Dziś, po zmianach w polityce, rząd PiS nie zgadza się, by przyjmować dalej uchodźców. Z kolei Unia Europejska straszy nas gigantycznymi karami, jeśli nie przyłączymy się do programu relokacji. Dwa lata temu fundacja Estera, przy współpracy z urzędem miasta Poznań sprowadziła do stolicy Wielkopolski dziesięć chrześcijańskich rodzin z Syrii.

Poznańscy urzędnicy, społecznicy obiecywali pomoc i zapowiadali chęć sprowadzania kolejnych Syryjczyków z kraju ogarniętego wojną. W niektórych poznańskich parafiach organizowano zbiórki pieniędzy, by utrzymać tu zlęknione, szukające schronienia rodziny. Jednak już kilka miesięcy później Syryjczycy zaczęli masowo opuszczać nasz kraj. Wyjeżdżali na zachód. Zwłaszcza zniknięcie pięcioosobowej rodziny ze śremskiej parafii mocno przeżywał wówczas jej proboszcz – ks. Ryszard Adamczak, który razem z parafianami starał się zapewnić im wszystko. Z osób które zostały wówczas sprowadzone do Wielkopolski zostało tylko dwóch Syryjczyków. Nie odnaleźli tu ani Eldorada, ani szczęścia. Ci, którzy im wówczas pomogli dziś nie żałują swojej pomocy, ale wprost mówią, że sprawy należało inaczej rozwiązać. Historie, które opowiadają przepełnia gorycz i poczucie krzywdy.

Ferry

Ferry przyjechał do Poznania sam, w Syrii prawdopodobnie zostawił siostry i matkę. Przez ostatnie osiem miesięcy mieszkał na jednej z parafii na Starołęce. Przyjął go tamtejszy proboszcz, który mówi, że nie szuka rozgłosu, że wszystko co robił, czynił z dobroci serca. Chciałby więc pozostać anonimowy. Pokrótce przedstawia mi historię Ferrego. Otwarcie jednak mówi, że po tym doświadczeniu jest zdania, że Polska nie powinna przyjmować uchodźców.

– To nie tak, że bałem się go, albo że zrobił w stosunku do mnie coś złego. Ja tego człowieka bardzo szanuję, ale przez ten okres, gdy u mnie mieszkał nie dało się zmienić jego sposobu myślenia, jego mentalności. Myślał i chciał żyć jak Syryjczyk. Taka pomoc, jaką zaoferowało mu miasto Poznań czy fundacja Estera jest kompletnie bez sensu

– opowiada mi proboszcz.

Ksiądz poznał Ferrego przez swojego znajomego, który szukał mu schronienia. Wcześniej Ferry mieszkał w ośrodku dla osób bezdomnych przy ul. Borówki.

– Ferrego nikt nie chciał przyjąć pod swój dach. Mieszkaliśmy razem. Po tym czasie powątpiewam nawet w to, że był chrześcijaninem. Moim zdaniem był muzułmaninem, ale nie radykalnym. Taki wierzący, niepraktykujący. Żył jednak i myślał jak muzułmanin. Biegle władał językiem angielskim, lepiej niż ja. Był bardzo roszczeniowy już od samego początku.

Twierdził, że jest zbyt schorowany by pracować, chociaż miał zaledwie 40-parę lat i był w sile wieku. Już bardziej chory byłem ja. Uważał, że jemu należy się mieszkanie u mnie, a jego bezdomność to problem Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, od którego dostawał co miesiąc pieniądze. Próbowałem mu tłumaczyć, że Ferry musisz sam zadbać o siebie, nikt tego za ciebie nie zrobi – opowiada proboszcz.

Pytam, czy może miał problemy by odnaleźć się w polskiej rzeczywistości.

– To nie tak. Był zaradny, gdy chciał. Bez problemu wiedział gdzie siedzibę ma MOPR, Caritas, wiedział gdzie odezwać się gdy potrzebował pieniędzy.

Kupił sobie nawet telefon w abonamencie, miał konto na Facebooku. Wstawał wcześnie rano, jadł śniadanie, znów kładł się spać i cały dzień odpoczywał, by wieczorem iść na miasto. Twierdził, że to kobiety powinny pracować na mężczyzn.

Przy parafii znajduje się duży ogród, mówiłem Ferremu by nam pomagał. Nie poczuwał się. Złościł się, gdy pracownicy socjalni spóźniali się z wypłacaniem mu na czas pieniędzy. Ferry nie był złym człowiekiem, nie bałem się z nim mieszkać. To doświadczenie pokazało mi jednak, jak dramatyczna jest sytuacja Syryjczyków. Że mimo wielu starań nie da się zmienić ich myślenia.

Proboszcz wymówił mieszkanie Ferremu na plebanii. Sam zmienia parafię.

– Chciałem go na początku zabrać ze sobą, ale stwierdziłem, że to bez sensu. Co się dzieje dziś z Ferrym, nie wiem. Rozstaliśmy się w zgodzie na początku czerwca, ale on urywa wszelkie kontakty z osobami, które były mu życzliwe, pomagały, ale nie według jego scenariusza – opowiada proboszcz.

Ferry dziś przebywa w Międzyrzeczu. Być może pracuje w jednej z tamtejszych firm, propozycję pracy dostał już kilka miesięcy temu.

– Został wyrejestrowany z Powiatowego Urzędu Pracy w maju – nie skorzystał z żadnej z ofert, którą proponował PUP przez te 8 miesięcy. Niedawno odezwał się do nas, mówił że przebywa w Międzyrzeczu. Nie zdradził jednak co robi. Mówił, że ma tam przyjaciela, który mu pomaga. Oczekiwał, że wskażemy mu mieszkanie, w którym mógłby mieszkać, opłacając je. Proponowaliśmy mu miejsce w schroniskach, był nawet i oglądał je, ale nie spędził w żadnym nawet nocy

– tłumaczy Izabela Synoradzka, zastępca dyrektora MOPR.

Ferry szukał pomocy nawet u księdza z Jeżyc - Radosława Rakowskiego, który dwa lata temu także zbierał pieniądze na pomoc dla uchodźców.

– Rodzina, która przyjechała wtedy do Poznania, dziś mieszka w Opolu, mam z nimi kontakt, a pieniądze które zebraliśmy przez rok wysyłaliśmy do Syrii, do osób, które tam zostały. Ferry domagał się, bym jemu dawał pieniądze. Chcieliśmy, by odnalazł się w naszej rzeczywistości, próbowaliśmy go wychować, ale nie udało się – opowiada ks. Radek Rakowski.

Marsel

Marsel to 70-letnia Syryjka, którą dwa lata temu do Poznania także sprowadziła fundacja Estera. Kobieta, nie może podjąć żadnej pracy ze względu na swój wiek. Nie przysługuje jej renta. Żyje tylko z tego co wypłaca jej MOPR, ma też przyznane świadczenia od państwa dla uchodźców. Mieszka w mieszkaniu chronionym przy Domu Pomocy Społecznej na Ugorach.

– Kobieta nie wymaga pomocy całodobowej, więc mieszka sama przy DPS-ie do momentu, gdy tam nie trafi. Nie ma dochodów, nie może iść do pracy. Na pomoc skazana jest do końca życia. Jest na zasiłku, codziennie ma dostarczane posiłki

– mówi Synoradzka.

Marsel najchętniej wyjechałaby do Wielkiej Brytanii. Ma tam siostrę. Jednak status uchodźcy, który ma zarówno jedna, jak i druga, uniemożliwia siostrom ponowne spotkanie się. Jeśli nic się nie zmieni, kobiety do końca życia będą żyły osobno i nigdy się już nie zobaczą. O prywatnym dramacie Marsel opowiada mi jej tłumaczka, która woli pozostać anonimowa. Marsel bowiem nie zna innego języka niż syryjski. Nie sposób się więc z nią skomunikować.

– Marsel poznałam przez przypadek. Wolontaryjnie pomagam tej załatwiać codzienne sprawy. Ta kobieta rzadko wychodzi z domu, boi się, nie zna języka, nie może się z nikim porozumieć. Ostatnio została jeszcze okradziona. Musiała jechać do Warszawy, po nowe dokumenty. Fundacja, którą ją tu sprowadziła, już po roku przestała się interesować jej losem.

W Poznaniu nie ma dla niej warunków, nikt nie zapewnił jej nawet lekcji języka polskiego. Pomoc otrzymuje od osób poruszonych jej losem.

Małżeństwo z Poznania zapewniło jej łącze internetowe, by miała kontakt ze światem – opowiada tłumaczka. – Fundacja która ją sprowadziła, nie poinformowała ją, jakie będą tego skutki. Syryjka nie wiedziała, że zdobywając status uchodźcy i przyjeżdżając tu, już nigdy z Polski nie wyjedzie.

Co robi Estera?

Urząd miasta po informacje na temat sytuacji uchodźców z Syrii w Poznaniu, odesłał mnie do MOPR-u. Fundacja Estera po dwóch latach od tych wydarzeń przestała działać. Nie można się z nią skontaktować, a jej byli współpracownicy z Wielkopolski nie chcą z nami rozmawiać o działaniach Estery.

– Rodziny miały zorganizowane mieszkania od ludzi dobrej woli – czasami oddzielne, czasami dzielone z rodzinami użyczającymi. Syryjczycy uczęszczali też na lekcje języka polskiego. Część rodzin które, opuściły teren naszego kraju, uważała, że Niemcy są krajem bardziej perspektywicznym, w którym łatwiej będzie im zapewnić w przyszłości byt swoim rodzinom

– mówi Przemysław Kawalec, niegdyś rzecznik fundacji Estera, dziś nie ma z nią kontaktu.

Zarówno proboszcz, jak i tłumaczka, która pomaga Marsel uważają, że Poznań nie był przygotowany na przyjazd uchodźców.

– Dziś widzę, że nie można w ten sposób pomagać tym ludziom. Sprowadzanie ich tu nie ma sensu – mówi proboszcz.

KOMENTUJE KAMILLA PLACKO-WOZIŃSKA

W 2015 roku odbyła się w Poznaniu manifestacja pod hasłem "Uchodźcy mile widziani"

Strach ma czarne oczy
Leniwy Ferry sprawił, że ksiądz proboszcz, który przyjął Syryjczyka z otwartym sercem i spiżarnią, uważa teraz, że sprowadzanie uchodźców do Polski nie ma sensu. Ale czy on jeden ma przekreślać szanse na normalne życie tysięcy tych, którzy uciekają przed wojną? Może to raczej powinien być sygnał, że do ich przyjmowania trzeba się przygotować.

Co się z nami stało, że taką niechęcią pałamy do ludzi, przeżywających (albo i nie) największą z możliwych tragedii? A może szerzej - nienawiścią do wszystkiego i wszystkich, co inne, zwłaszcza ciemniejsze.

Zawodnik „Różal” powiela prof. Wolniewicza, że łodzie z imigrantami należy zatapiać. Pod informacją o pożarze w Londynie wpisy, że niech się smażą te ciapate... Naprawdę tak myślimy? Jak kierowca, który nie wpuszcza ciemnoskórego do autobusu, jak bandyci napadający na kebab czy przechodzącego ulicą „innego”?

Ksenofobiczne nastroje są coraz bardziej wyczuwalne. I trudno mi się oprzeć wrażeniu, że chętnie podsycane przez rząd. Ot, przy okazji zamachu pani premier stwierdza, że nie przyjmiemy uchodźców i już. A że oni z zamachem nie mieli niczego wspólnego? Nie szkodzi…

Oglądamy w państwowej telewizji syryjskie dzieci zabite toksycznym gazem, a chwilę później pani premier mówi, że Polska chce pomagać, ale tam, na miejscu. Telewizja pochwaliła się ostatnio, że jako pierwsza nakręciła film o pozbawionej dachu nad głową rodzinie (chrześcijańskiej) Christiny, dziewczynki, która wróciła po trzech latach od porwania przez islamskich bojowników. Realizator nie zwrócił chyba uwagi, że w tym czasie na pasku leciała wypowiedź ministra Błaszczaka, że żadnego, ani jednego uchodźcy nie przyjmiemy...

Ciekawa jestem, jak pani premier rozmawia z synem-księdzem? Przecież Kościół namawia do przyjmowania uchodźców. I czy naprawdę mam się bać Christiny?

Marta Danielewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.