Dr hab. Łucja Marek (IPN): Kardynał Karol Wojtyła. Bez pobłażania dla nadużyć seksualnych księży

Czytaj dalej
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Przemysław Radzyński

Dr hab. Łucja Marek (IPN): Kardynał Karol Wojtyła. Bez pobłażania dla nadużyć seksualnych księży

Przemysław Radzyński

- Czym innym jest stawianie trudnych i dociekliwych pytań, a czym innym budowanie tez, które nie znajdują potwierdzenia w dostępnej dokumentacji, podobnie jak niezasadne jest przedstawianie niektórych informacji jako dowodów na tuszowanie pedofilii przez przyszłego papieża, kardynała Karola Wojtyłę - mówi historyk dr hab. Łucja Marek, główny specjalista z Oddziałowego Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie.

W ostatnim czasie pojawiły się zarzuty wobec kard. Adama Sapiehy, że molestował młodych księży. Sugeruje się także, że to w tym celu w czasie okupacji niemieckiej sprowadził kleryków konspiracyjnego seminarium do Pałacu Arcybiskupów Krakowskich. Stawianie takich zarzutów jest uprawnione?
W listopadzie 1939 r. budynek krakowskiego seminarium duchownego na Podzamczu został zajęty przez Niemców, a klerycy wyrzuceni z niego i rozproszeni. Od jesieni 1941 r. spotykali się oni na tajnych wykładach w pałacu biskupim, w ramach konspiracyjnego seminarium zorganizowanego przez abp. Sapiehę. Trzy lata później ze względów bezpieczeństwa, w obliczu zbliżającego się frontu, arcybiskup podjął decyzję, by wszyscy alumni zamieszkali w domu biskupów krakowskich. Sugerowanie, że metropolita przeniósł seminarium w mury kurii po to, żeby mieć kleryków bliżej siebie i niejako dopuszczać się na nich czynów niegodnych, jest zupełnie nieuzasadnione z historycznego punktu widzenia. Klerycy potrzebowali lokum, żeby mogli kontynuować przygotowania do kapłaństwa. Gdyby abp Sapieha nie znalazł dla nich odpowiedniego miejsca, naraziłby ich na aresztowanie, a może na zagładę. Decyzje podjęte w tej konkretnej sytuacji politycznej, w której znalazła się Polska i Kościół, były jak najbardziej racjonalne i uzasadnione.

Zarzuty wobec kard. Sapiehy dotyczą także późniejszego okresu.
W 1950 r. informator Urzędu Bezpieczeństwa o pseudonimie „Luty” złożył donos na temat nieobyczajnego zachowania kard. Sapiehy. Pod tym pseudonimem ukrywał się ks. Anatol Boczek - kapłan bardzo skonfliktowany z kard. Sapiehą, sprzeniewierzający się ideałom kapłańskim. Jego moralność pozostawiała też wiele do życzenia. Te okoliczności sprawiają, że jawi się on jako mało wiarygodne źródło informacji.

Ks. Boczek w 1950 r. został suspendowany, czyli zakazano mu spełniania funkcji kapłańskich.
Sytuacja konfliktowa pojawiła się już wcześniej, ale nie wiemy na czym wówczas polegała. Wskutek tego zatargu ks. Anatol Boczek wyjechał po wojnie na tzw. ziemie odzyskane, gdzie pracował jako robotnik i urzędnik. Niebawem powrócił do archidiecezji krakowskiej - informację na ten temat znajdujemy w dokumentach - przeprosił metropolitę, a ten przywrócił go do posługi kapłańskiej. Jednak już w 1949 r. ks. Boczek włączył się w ruch tzw. księży patriotów, czyli kapłanów, którzy sprzyjali i uwiarygadniali władzę komunistyczną, co więcej - stał się sztandarową postacią dla tej grupy duchownych w archidiecezji krakowskiej. Uczestniczył w formowaniu się tego ruchu, a 22 marca 1950 r. na propagandowym zjeździe Komisji Księży przy Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD) w Warszawie odczytał list skierowany do premiera pełen lojalistycznych deklaracji.

Wtedy czara goryczy się przelała…
29 marca 1950 r. ks. Boczek został wezwany do kurii i kard. Sapieha nałożył na niego karę suspensy oraz polecił udać się na rekolekcje do redemptorystów na Podgórzu w Krakowie, zapowiadając dalsze decyzje. W lipcu tego samego roku ks. Boczek został „karnie” przeniesiony z parafii w Milówce do parafii w Niegowici.

Ważny jest też społeczno-polityczny kontekst tych wydarzeń.
Na początku roku 1950 władze komunistyczne podjęły decyzję o przejęciu kościelnej Caritas pod zarzutem rzekomych nadużyć - chodziło m.in. o sprowadzane dary z zagranicy. Celem tych działań było wyrugowanie Kościoła z działalności charytatywnej, zwłaszcza współpracy z organizacjami zagranicznymi i rozdziału darów napływających do kraju. Przejęcie Caritas poprzedzono szkalującą akcją propagandową. Warto dodać, że wówczas centrala Caritas mieściła się w Krakowie, a nadzór nad nią sprawował kard. Sapieha. Po likwidacji kościelnej Caritas władze państwowe utworzyły świecką organizację pod nazwą Zrzeszenie Katolików Caritas. Ks. Boczek wspierał działalność tej antykościelnej organizacji, a wcześniej szkodził Kościołowi czynnie uczestnicząc w propagandowej konferencji księży województwa krakowskiego, którzy „potępili nadużycia i antyludową działalność Caritas” i poparli politykę władz.

W tym czasie władze komunistyczne pertraktują z Kościołem w sprawie formalnego porozumienia.
To porozumienie, ostatecznie zawarte 14 kwietnia 1950 r., było potrzebne komunistom z powodów propagandowych. Dla Kościoła była to próba stworzenia ram, które gwarantowałyby zachowanie tożsamości. Zwolennikiem porozumienia był prymas abp Stefan Wyszyński, a jego przeciwnikiem był z kolei kard. Adam Sapieha, który miał olbrzymi autorytet w całej Polsce.

Kard. Sapieha był niewygodny dla władzy, dlatego chciano go skompromitować i przygotowywano takie materiały jak donosy „Lutego”?
To pytanie to uzasadniona hipoteza. Ale, żeby sformułować taką tezę, konieczne są dalsze badania, potrzebne jest potwierdzenie tych przypuszczeń w innych źródłach. Prawdopodobne jest też, że ks. Boczek sam w momencie konfliktu chciał zaszkodzić kard. Sapiesze. Nie sądzę, żeby sędziwy kardynał, z objawiającymi się problemami zdrowotnymi, na rok przed śmiercią, dopuszczał się takich czynów, jakie relacjonuje ks. Boczek. Niemniej to osąd, który wymaga naukowej weryfikacji.

Dlaczego zdecydowano się na przygotowanie materiałów kompromitujących akurat natury obyczajowej?
To jest pytanie, które stawiam i które również wymaga dalszych badań. W materiałach medialnych pojawiają się informacje o homoseksualnych skłonnościach kardynała. Ale to nie znajduje potwierdzenia w znanych dokumentach. Zastanawiające w tym kontekście jest też to, że nie ma doniesień ks. Boczka na temat nieobyczajności kard. Sapiehy ani przed rokiem 1950, ani później. Dla przykładu, kapłan ten był u kard. Sapiehy 16 grudnia 1949 r. z prośbą o przeniesienie na inną placówkę duszpasterską ze względu na szykany ze strony księży. W relacji z tego spotkania, o które ks. Boczek wystarał się na polecenie funkcjonariusza UB, nie ma jakichkolwiek sugestii o nieobyczajnym zachowaniu metropolity.

Jest drugie źródło, na które powołują się w tym kontekście dziennikarze - zeznania ks. Andrzeja Mistata, kapelana kard. Sapiehy z 1949 r.
Wspomniane zeznanie zostało wysłane we wrześniu 1950 r., wraz z donosem „Lutego”, do Warszawy jako komprmateriały. Doniesienie to jeden z maszynowych egzemplarzy odręcznego oryginału, który znajduje się w aktach dotyczących tajnej współpracy ks. Boczka z UB. Zeznania ks. Mistata to nieuwierzytelniony odpis i tylko w takiej formie jest znany. Żaden badacz dotychczas nie natknął się na oryginał tego dokumentu.

Osobą, która łączy oba te dokumenty jest funkcjonariusz UB Krzysztof Srokowski.
To oficer prowadzący ks. Anatola Boczka. On miał też przyjąć zeznanie ks. Mistata jako świadka - aczkolwiek nie wiadomo w jakiej sprawie miał on świadczyć. Rzekome zeznanie miało być złożone w dniu, w którym ks. Mistat został aresztowany w związku z podejrzeniem o szpiegostwo. W czasie, z którego pochodzą oba dokumenty, Srokowski znany już był z nieprzestrzegania zasad obowiązujących funkcjonariuszy w kontaktach z tajnymi współpracownikami - np. pił alkohol ze swoim informatorem księdzem. Ponieważ zdyskredytował się, jego przełożeni chcieli go przenieść w inny rejon Polski, żeby niejako z czystą kartą wszedł w nowe środowisko.

Czyli tworząc taki dokument mógł chcieć wykazać się przed swoimi przełożonymi?
Mogło być też tak, że Srokowski wytworzył ten dokument, dla zalegalizowania informacji, które uzyskał operacyjnie od ks. Boczka, tajnego informatora, przez co nie mogły być one oficjalnie ogłoszone. Natomiast potencjalne zeznania ks. Mistata jako jawne można byłoby upublicznić.
Oba dokumenty przesłano do Warszawy. Na donosie ks. Boczka, obok nazwiska kapłana, który mógł potwierdzić jego relację, widnieje adnotacja, że informacje należy sprawdzić. Na odpisie zeznania ks. Mistata nie ma żadnych adnotacji, choć dokument zawiera wiele nazwisk kapłanów, którzy rzekomo wiedzieli albo doświadczyli niewłaściwych zachowań ze strony kard. Sapiehy. Brak adnotacji zwraca uwagę i rodzi kolejne pytania. Możliwe, że informacje pochodzące od ks. Boczka zweryfikowano negatywnie - ale nie mamy na to żadnego potwierdzenia - i dlatego - biorąc też pod uwagę ogromny autorytet społeczny kard. Sapiehy - nigdy nie użyto tych materiałów ani przeciwko niemu, ani w późniejszym procesie kurii krakowskiej czy w innych materiałach propagandy przeciw Kościołowi.
Pytań jest bardzo wiele…. Zważywszy na wskazane wyżej okoliczności i charakter źródła, tym bardziej należy zachować daleko idącą ostrożność i nie wyciągać wniosków bez konfrontacji i potwierdzenia w innych materiałach. Reasumując: na podstawie jednego dokumentu nie można stawiać tak daleko idących zarzutów wobec kardynała.

W 1951 r. Krzysztof Srokowski ostatecznie został przeniesiony do Poznania.
Tak, ale tam również wykazywał się niewłaściwym zachowaniem i niesubordynacją. Po jednej z libacji alkoholowych wdał się w awanturę z przechodniami wymachując bronią. Został zatrzymany przez milicję, która wszczęła postępowanie. Srokowski uciekł wtedy z Poznania pod pretekstem rzekomego pogrzebu ojca. Odnaleziono go i zatrzymano w Zakopanem. Aresztowano go 10 stycznia 1952 r. na Gubałówce, gdy pił wódkę - i to z kim? Z ks. Anatolem Boczkiem! Opowiadam o tym szczegółowo, aby zwrócić uwagę na to, że relacja Srokowskiego z ks. Boczkiem wykraczała poza standardy stosunków służbowych między funkcjonariuszem a tajnym współpracownikiem.
W toku śledztwa okazało się także, że Srokowski fałszował pokwitowania z funduszu operacyjnego, którym dysponował jako zastępca naczelnika Wydziału V WUBP w Poznaniu.

Po prostu kradł.
Przywłaszczał sobie fundusz operacyjny. Tłumaczył to sytuacją rodzinną; pobory nie starczały mu na utrzymanie w Poznaniu i wspieranie rodziny w Małopolsce. W postępowaniu dyscyplinarnym przyjął dość karkołomną linię obrony i rozumowania. Mianowicie wyjaśniał i zarazem przekonywał, że nie fałszował pokwitowań, tylko tworzył odpisy fikcyjnych dokumentów. To znaczy, że nie stworzył pokwitowań, na których podpisał się za rzekomo przyjmujących pieniądze. To nasuwa pytanie, czy podobnie nie postąpił z dokumentem dotyczącym rzekomych zeznań ks. Mistata, a tym samym utwierdza wątpliwość co do ich autentyczności. Jeśli tak było, to idąc tokiem dedukcji Srokowskiego, uznałby on, że nie sfałszował zeznań, bo stworzył odpis nieistniejącego dokumentu, być może dla legalizacji, a być może dla uwiarygodnienia doniesienia ks. Boczka.

Sprawa jest bardzo skomplikowana…
Dokumentacja komunistycznego aparatu bezpieczeństwa była tworzona w ramach konkretnych spraw i działań operacyjnych. I nie można tak po prostu wziąć wybiórczo jednego dokumentu z danej sprawy czy akt i jego literalną treść uznać za pewnik, bez uwzględnienia szerszego kontekstu i specyfiki. Materiały te, tak jak każde inne źródło historyczne, wymagają krytycznej analizy. Zeznania składane w śledztwach czy procesach są jawne i podpisane przez składającego te zeznania, ich wiarygodność jest większa, aczkolwiek należy uwzględnić m.in. czas ich powstania (np. terror okresu stalinowskiego). Donosy, jak np. te ks. Boczka, to dokumentacja operacyjna do wewnętrznego użytku służb, przez te służby też weryfikowana. Przestrzegam równocześnie przed dyskredytowaniem tych materiałów jako jednoznacznie fałszywych. Przykład Srokowskiego pokazuje, że wewnętrznie nie tolerowano fałszerstw.
Reasumując dotychczasowe rozważania: w przypadku kard. Sapiehy i tak wątłego materiału dowodowego nie można formułować tak dalece idących zarzutów, a na ich uwiarygodnienie przywoływać fakt przeniesienia tajnego seminarium do pałacu arcybiskupiego. Czym innym jest stawianie trudnych i dociekliwych pytań, a czym innym budowanie tez, które nie znajdują potwierdzenia w dostępnej dokumentacji, podobnie jak niezasadne jest przedstawianie niektórych informacji jako dowodów na tuszowanie pedofilii przez przyszłego papieża. Potrzebna jest krytyczna i krzyżowa analiza, poszukiwanie dokumentacji, bo wiele pytań wymaga dalszych badań.

Nie bez powodu rozpocząłem naszą rozmowę od wątku otwarcia arcybiskupiego pałacu dla kleryków tajnego seminarium, bo jednym z jego wychowanków od 1942 r. był Karol Wojtyła. Oskarżenia wobec kard. Sapiehy mają dawać podbudowę do twierdzenia, że Wojtyła dojrzewał do kapłaństwa w atmosferze wykorzystywania seksualnego i nadużywania władzy przez kościelnych przełożonych, co miało wpływ na to, jak sam później, jako biskup i papież reagował na przestępstwa seksualne niektórych duchownych wobec dzieci. W tym kontekście pojawiają się przypadki kilku księży, na których niemoralne i przestępcze działania reagował kard. Karol Wojtyła. Pierwszym z nich jest ks. Józef Loranc.
Reakcje przełożonych ks. Loranca są bardzo dobrze udokumentowane, było to działanie niezwłoczne. Kapłan ten dopuścił się nadużyć wobec dziewczynek, które katechizował w kaplicy w Mutnem (parafia Jeleśnia). 28 lutego 1970 r. matki przyszły ze skargą na wikarego do proboszcza, ks. Feliksa Jury. Proboszcz na osobności porozmawiał też z dziewczynkami potwierdzając w ten sposób zarzuty. Wezwał ks. Loranca, który przyznał się do winy. Następnego dnia proboszcz udał się do Łodygowic, by zawiadomić o sprawie dziekana ks. Jana Marszałka i ustalić dalsze działanie, a mianowicie poinformowanie kurii. W poniedziałek 2 marca ks. Jura i ks. Loranc stawili się w kurii, co ważne wikary już w tym czasie przebywał u rodziny. Kard. Wojtyła zdecydował o natychmiastowym usunięciu z parafii w Jeleśni ks. Loranca, który dalszej decyzji miał oczekiwać w domu rodzinnym. Przed 7 marca kardynał nałożył na kapłana karę suspensy i skierował go do klasztoru cystersów w Mogile, gdzie miał oczekiwać na wynik postępowania kościelnego.

A proboszcz ks. Loranca odwiedził także parafię, w której wcześniej pracował jego wikary.
To prawda, rozpytywał w Kobierzynie, czy tam nie dochodziło do podobnych zachowań ks. Loranca jak w Mutnem. Otrzymał negatywną odpowiedź.

Równolegle władze państwowe prowadziły przeciw ks. Lorancowi własne śledztwo.
Dowodem na to, że nikt ks. Loranca nie ukrywał jest fakt, że został zatrzymany właśnie w klasztorze w Mogile. Oficerowie prowadzący sprawę, a później prokurator, przesłuchiwali też proboszcza Jurę - nie postawili jemu czy kurii jakichkolwiek zarzutów niewłaściwej reakcji. Przesłuchiwane matki dziewczynek też nie skarżyły się na brak reakcji przełożonych ks. Loranca, bo ta reakcja była natychmiastowa.

Ks. Loranc został skazany przez sąd cywilny.
Ponad rok odsiedział w więzieniu. Po zwolnieniu nie trafił do pracy w parafii, ale skierowano go do klasztoru albertynów w Zakopanem, gdzie przepisywał teksty liturgiczne dla Wydziału Duszpasterskiego Kurii Metropolitalnej. Mógł pomagać w spełnianiu funkcji kapłańskich wyznaczonych przez proboszcza miejscowej parafii Najświętszej Rodziny, ale nie mógł katechizować dzieci i młodzieży.

Po odbyciu kary, kard. Wojtyła cofnął suspensę nałożoną na ks. Loranca.

Kardynał stopniowo przywrócił ks. Loranca do pracy kapłańskiej. Motywował to jego „szczerą poprawą” oraz zachowaniem świadczącym o „chęci naprawienia zła”, które wyrządził. Po dwóch latach „próby”, proboszcz, pod którego pieczą był wówczas ks. Loranc, zwrócił się do kurii, aby mianowała kapłana wikariuszem w Zakopanem. Z dokumentów wynika, że proboszcz wiedział o przeszłości ks. Loranca i obserwował jego zachowania - zapewnił też, że kapłan nie będzie prowadził katechezy.

Trybunał kościelny zdecydował, że nie będzie karał ks. Loranca drugi raz za to samo przestępstwo, za które karę wymierzył sąd państwowy.
Trybunał skorzystał z przysługującego mu, na podstawie przepisu prawa kanonicznego, sędziowskiego prawa łaski. Kard. Wojtyła przywracając ks. Loranca do posługi duszpasterskiej podkreślił, że to odstąpienie przez trybunał kościelny od wymierzenia kary „ani nie przekreśla przestępstwa, ani nie zmazuje winy”.

Kard. Wojtyle zarzuca się także, że po pracy w Zakopanem, w 1975 r. skierował ks. Loranca do posługi kapelana w szpitalu w Chrzanowie.
W znanych dokumentach i relacjach świadków nie ma informacji, żeby na tamtym terenie dochodziło do jakichkolwiek nadużyć ze strony ks. Loranca.

Jest jeden dokument z roku 1974.
To anonim zredagowany przez funkcjonariusza SB i przesłany do kurii krakowskiej, najprawdopodobniej w celu zdyskredytowania ks. Loranca. Rzekomy „parafianin” przedstawia się jako wierzący i praktykujący katolik, zatroskany o „autorytet Kościoła”. W imieniu „wiernych parafii zakopiańskiej” powiadamia - jednym zdaniem, że ksiądz „niedwuznacznie zachowuje się wobec dziewczynek, które wychodzą z religii, bądź przebywają czasem na wikarówce”. W dalszej części donosi o rzekomym związku ks. Loranca z kobietą. Nawet w tym anonimie nie ma wprost sformułowanych zarzutów, że kapłan ponownie dopuszcza się czynów na nieletnich. Nie katechizował on w tym czasie, bo nie miał do tego prawa. Na tym dokumencie jest adnotacja oficera, który go wytworzył do działań operacyjnych. Sam dokument jest prawdziwy, ale to nie znaczy, że jego treść jest prawdziwa. A to na bazie tego anonimu, w książce „Maxima culpa” i reportażu „Franciszkańska 3”, została zasugerowana recydywa ks. Loranca i zaniedbania kard. Wojtyły.

Druga sprawa dotyczy ks. Eugeniusza Surgenta, który w Kiczorze (parafia Milówka) molestował chłopców. Był to kapłan pracujący na terenie archidiecezji krakowskiej, ale pozostający w jurysdykcji biskupa lubaczowskiego, co ma znaczenie dla formalnego procedowania w tym przypadku.
W tej sprawie dostępne źródła nie pozwalają dokładnie prześledzić reakcji kościelnych przełożonych, dlatego potrzeba dalszych badań. Z analizy dokumentacji, którą dysponujemy, wynika, że kard. Wojtyła zareagował właściwie - nie można mu zarzucać, że tuszował sprawę.

W 1973 r. dotarł do kurii anonim w sprawie ks. Surgenta.
Wtedy ks. Surgent został wezwany na spotkanie z kard. Wojtyłą, który zareagował natychmiast usuwając go z parafii i oddając do dyspozycji jego biskupa, bo tylko on formalnie mógł przeprowadzić postępowanie i nałożyć na kapłana kary.

Kard. Wojtyle zarzuca się, że przenosił dość często ks. Surgenta z parafii na parafię sugerując, że tuszował w ten sposób jego nadużycia seksualne.
Na podstawie znanej dokumentacji taki zarzut jest nieuprawniony. Z dostępnego materiału wynika, że powodem częstych przenosin ks. Surgenta była jego konfliktowość. Takie oceny formułowali sami funkcjonariusze SB na podstawie zebranych informacji. Przywoływano konkretne sytuacje, w których popadał najczęściej w konflikt z proboszczem a równocześnie zjednywał sobie część lokalnej parafii. Gdy był przenoszony, zdarzało się, że do kurii przyjeżdżali parafianie proszący, żeby został w ich miejscowości. Trudno sobie wyobrazić, że jeśli do tej lokalnej społeczności dochodziłyby sygnały o wykorzystywaniu ministrantów, to parafianie domagaliby się pozostawienia ks. Surgenta i broniliby go przed biskupem.

W dokumentach jest ślad z 1969 r., że ks. Surgent został ukarany przez swojego biskupa za czyn, którego się dopuścił na nieletnim chłopcu.
Fakt, że ksiądz został ukarany przez biskupa w Lubaczowie świadczy o tym, że te informacje przekazano tam z Krakowa. W aktach SB zachowała się jedynie lakoniczna wzmianka na temat tego zdarzenia i reakcji biskupa Jana Nowickiego. Ta sprawa wymaga dalszych badań źródłowych. Najprawdopodobniej charakter czynu, którego dopuścił się wówczas ks. Surgent, czy też komprmateriał, którym dysponowała SB, nie były aż tak bardzo obciążające dla niego, bo choć na tej podstawie zdecydował się na współpracę z SB, to już po kilku miesiącach ją zerwał tłumacząc, że rozważył ewentualne konsekwencje, że nie poczuwa się do winy.

Ale w sprawie z Kiczory został ukarany przez sąd cywilny.
Tak - i odbył tę karę. Splot różnych okoliczności - m.in. śmierć biskupa Jana Nowickiego z Lubaczowa - sprawił, że ks. Surgent trafił do pracy duszpasterskiej na północy Polski i okazał się recydywistą. Jeśli popatrzymy na tę sprawę całościowo, to na pewno coś zawiodło - albo w ówczesnych przepisach prawa kościelnego, albo procedurach, albo decyzjach. Żeby mieć pełen obraz tej sprawy, trzeba zbadać archiwalia kościelne i dotrzeć do innych źródeł, ale reakcja kard. Wojtyły była właściwa. Zrobił to co mógł zrobić.

W książce „Maxima culpa” pojawiają się także zarzuty wobec ks. Kazimierza Lenarta, który w Rajczy miał się zachowywać nieobyczajnie, a kard. Wojtyła mając tę wiedzę przeniósł go na inną parafi
ę.
Zarzut ten jest zupełnie nieuprawniony. Został on sformułowany na podstawie nadinterpretacji przechwyconego przez SB listu parafianek. List ten znany jest tylko z omówienia, ale nic nie wskazuje na to, aby zarzucano kapłanowi niemoralne czyny. Powodem skargi była jego „nowoczesność” i styl bycia.
Ks. Lenart nie przypadł do gustu starszym parafiankom. Młody kapłan „lubił świeckie życie” - jeździł na motorze, lubił muzykę, chodził do kina, co nie było wówczas powszechne. Sam o sobie mówił, że jest „postępowy”. Był też bardzo otwarty w kontaktach z ludźmi - często był odwiedzany przez znajome nauczycielki i uczennice. Funkcjonariusze SB zbierali informacje na ten temat, ale szybko zrezygnowali z pozyskiwania go do tajnej współpracy - nie uzyskali kompromitujących materiałów. Należy też zaznaczyć, że parafia w Rajczy była pierwszą placówką duszpasterską, na którą ks. Lenart został skierowany jako neoprezbiter w 1965 r. Po trzech latach, w sposób naturalny i powszechnie przyjęty, został przeniesiony do nowej parafii, czego się spodziewano, zarówno on, jak i parafianie.

Ostatni przypadek dotyczy ks. Bolesława Sadusia. W jego sprawie zarzuca się kard. Wojtyle, że chronił księży pedofilów wysyłając ich do pracy za granicę.
Zarzut wobec kard. Wojtyły, aby w tej sprawie ukrywał pedofilię, nie znajduje uzasadnienia w dostępnej dokumentacji.

Chodzi o skandal na tle homoseksualnym. Nie ma informacji, że ks. Saduś wykorzystywał nieletnich chłopców.
Ks. Saduś był homoseksualistą. Bezpośrednią przyczyną jego wyjazdu do Austrii w latach 70. był jakiś skandal, który wybuchł w Krakowie, związany z jego skłonnościami, ale czy o charakterze pedofilskim? To wymaga pogłębionych badań. W informacjach, które dotarły wówczas do SB, jest mowa o tym, że „zdemoralizował on wielu młodych chłopców”. Ich wiek nie został określony, a na bazie dostępnej dokumentacji i wcześniejszych zarzutów stawianych ks. Sadusiowi, nie można wykluczyć i raczej należy domniemywać, że mogło chodzić o młodych mężczyzn. Pod koniec lat 60. Służba Bezpieczeństwa pomogła ks. Sadusiowi ukryć jego nieobyczajne zachowania, ze względu na jego tajną współpracę. Ale nie dotyczyło to osób małoletnich, lecz pełnoletnich, młodych mężczyzn. W dokumentacji mowa jest o „pederastii”, co w tamtych czasach z pewnością nie oznaczało pedofilii.

Zarzuca się kard. Wojtyle, że wysyłając ks. Sadusia do pracy w Austrii, ukrył przed arcybiskupem Wiednia, kard. Franzem Königiem, homoseksualne skłonności kapłana.
Zarzuty te formułuje się na podstawie treści oficjalnego pisma, w którym kard. Wojtyła prosił kard. Königa o przyjęcie ks. Sadusia na terenie swojej archidiecezji, umożliwienie mu kontynuacji studiów i wyznaczenie pewnych działań duszpasterskich. Znając realia epoki i powszechną inwigilację korespondencji nie można oczekiwać, by w oficjalnym dokumencie metropolita krakowski odnosił się do tak delikatnej materii. Wiemy natomiast, że obaj kardynałowie mieli doskonałe relacje i można domniemywać, że takie informacje zostały przekazane w inny sposób. Hierarchowie często osobiście się spotykali - i w Polsce, i w Wiedniu, i w Rzymie - te informacje mogły zostać przekazane w kuluarowych rozmowach. Metropolita krakowski mógł to zrobić osobiście w listopadzie 1972 r., gdy jechał i wracał z Rzymu przez Wiedeń. Zwłaszcza, że miesiąc później, na kilka dni przed wyjazdem do Wiednia, ks. Saduś poinformował funkcjonariusza SB, że kard. Wojtyła miał w jego sprawie wszystko „uzgodnić z kard. Königiem”.

Kard. Wojtyła odwiedzał ks. Sadusia w Austrii. W jakim celu?
No właśnie, czy to był dowód dobrych relacji między duchownymi, z powodu których - jak to przedstawiają i interpretują autorzy książki „Maxima culpa” i reportażu „Franciszkańska 3” - kardynał ukrywał nieobyczajności kapłana, czy może to była raczej forma pewnej kontroli. Znając osobowość kard. Wojtyły, należałoby skłaniać się ku twierdzeniu, że jako przełożony, który wysłał swojego kapłana za granicę, chciał mieć ogląd sytuacji - mieć pewność, że takie rozwiązanie było skuteczne. Przed wyjazdem ks. Sadusia do Austrii prawdopodobnie odbyła się jakaś dyscyplinująca rozmowa, bo w liście skierowanym do metropolity kapłan zaręcza, że „postępowaniem swoim nie przyniesie ujmy dla dobrego imienia polskiego księdza katolickiego”. Należy też zwrócić uwagę, że przywołane w reportażu i książce odwiedziny kard. Wojtyły u ks. Sadusia w Gaubitsch w 1978 r. były poprzedzone wizytą u kard. Königa. Metropolita krakowski, wracając z Mediolanu przez Wiedeń, najpierw udał się do kard. Königa, a dopiero potem pojechał do Gaubitsch do ks. Sadusia.

Przez dziennikarzy przywoływana jest też rozmowa telefoniczna papieża Jana Pawła II z ks. Sadusiem tuż przed jego śmiercią.
Nie wiemy, czego dotyczyła ta rozmowa. Możemy zastanawiać się, czy to nie był moment ostatniej pomocy duchowej temu kapłanowi. Nie możemy patrzeć na działania kard. Wojtyły tylko przez pryzmat osoby, która miała władzę instytucjonalną nad kapłanem, ale trzeba wziąć pod uwagę, że był on też ojcem duchowym - był odpowiedzialny za jego zbawienie. Kardynał widział słabość tego księdza, ale starał się troszczyć o jego duszę. To może być oczywiście uznane przez niektórych za zarzut, ale trudno pominąć ojcowską troskę i postawę pełną miłosierdzia wobec człowieka, którą charakteryzował się Karol Wojtyła - Jan Paweł II, który potępiał zły czyn, ale nigdy nie potępiał człowieka.

Co jeszcze może nas zbliżyć do prawdy o tamtych czasach i reakcjach kard. Wojtyły?
Reakcje kard. Wojtyły w latach 60. i 70. oceniane są dziś z naszej perspektywy, a my mamy inną wrażliwość i świadomość skutków nadużyć wobec dzieci, ale też inne standardy wypracowane w Kościele, a one są także zasługą Jana Pawła II. Jeśli coś dobrego może wyniknąć z tych dziennikarskich nieuprawnionych nadinterpretacji, których jesteśmy świadkami, to to aby pochylić się nad całościowym przebadaniem tych wątków w PRL-u i - jeśli to jeszcze możliwe - zadośćuczynić pokrzywdzonym. Żeby takie kompleksowe badania wykonać potrzeba szerokiej kwerendy w archiwach zarówno kościelnych, jak i państwowych.
Rozmawiamy o nadużyciach seksualnych duchownych, ale tego problemu nie możemy ograniczyć wyłącznie do tego środowiska, bo wielu osobom skrzywdzonym w innych grupach należy się prawda i zadośćuczynienie. Przebadanie innych środowisk da nam dopiero całościowy ogląd na temat świadomości społecznej, ówczesnego prawodawstwa i właściwych bądź niewłaściwych reakcji.

Archiwa kościelne są zamknięte przed historykami?
Archiwa kościelne są archiwami prywatnymi i rządzą się swoimi prawami, ale są dostępne. Sama miałam możliwość wglądu w nie podczas realizacji innych projektów badawczych, także do akt personalnych niektórych kapłanów. Ale w sprawach, o których rozmawiamy, potrzeba znacznie szerszej kwerendy niż tylko akta personalne kapłanów, i wiedzy nie tylko na temat sposobu gromadzenia dokumentów.

Przemysław Radzyński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.