Czekam cierpliwie, kiedy mój brat męczennik trafi na ołtarze
Stanisław Czuba przed oczami ma wciąż obraz młodszego brata, wsiadającego do autobusu na dworcu w Tarnowie. Janek na pożegnanie macha mu uniesionymi w górę rękami. Miesiąc później misjonarz już nie żył. Został zamordowany w Afryce. Czy doczeka się po 20 latach wyniesienia na ołtarze?
Znajomi księdza Jana Czuby namawiali go, żeby został w kraju, by przeczekał wojnę w Kongo, gdzie od dziewięciu lat pełnił misyjną posługę. On jednak spokojnie odpowiadał: „Co mnie ma spotkać, to i tak mnie spotka, czy tu, czy tam”. - Nie zdradzał tego po sobie, ale teraz - z perspektywy lat wydaje mi się, że miał przeczucie, iż może być to nasza ostatnia rozmowa, że już więcej się nie zobaczymy. Płakał, gdy żegnaliśmy się na dworcu - wspomina Stanisław Czuba.
Janek był najmłodszym z czworga rodzeństwa. - Tata wiązał z nim duże plany, że przejmie po nim gospodarkę. Mocno zafrasował się, kiedy Janek, po maturze, powiedział mu, że idzie do seminarium. Choć nie było to po myśli taty, pogodził się z wyborem brata - mówi Stanisław.
Ojciec nie doczekał prymicji. Zmarł, gdy syn był jeszcze klerykiem. Po święceniach ks. Jan trafił do parafii w Bobowej, ale już wtedy zgłaszał chęć wyjazdu na misje. O pracy na Czarnym Lądzie zaczął intensywnie myśleć po tym, jak przeczytał książkę o ojcu Janie Beyzymie, opiekunie trędowatych na Madagaskarze.
Czytaj więcej:
- Jego życie kilka razy było zagrożone. On jednak nie chciał uciekać z misji
- "Lepiej zostać i umrzeć wśród swoich parafian"
Artykuł dostępny wyłącznie dla prenumeratorów
- dostęp do wszystkich treści Dziennika Polskiego,
- codzienne wydanie Dziennika Polskiego,
- artykuły, reportaże, wywiady i multimedia,
- co tydzień nowy numer Ekstra Magazynu.