W starożytnym Rzymie specjalnie przeszkolone niewolnice dbały o to, aby fałdy tog patrycjuszy układały się pięknie, aby miękko i dostojnie spływały z ramion podczas przechadzki po forum, w czasie obrad senatu. Podobne obowiązki miał pozer.
Jeszcze w czasach mojego dzieciństwa wizyta u fotografa była męczącym obowiązkiem, zwłaszcza dla nas, smarkaczy z natury ruchliwych i niecierpliwych. A tu w oczy bije światło i gorąco reflektora, wielki drewniany aparat badawczo gapi się na ciebie cyklopim okiem (małym dzieciom wmawiano, że z obiektywu wyleci ptaszek), fotograf, okryty czernią wielkiego kaptura wygląda niczym czarnoksiężnik.
No i do tego dziwaczne, już wtedy trochę anachroniczne rekwizyty. Fotele, szezlongi, jakieś brzozowe etażerki, stoliki na pajęczych nogach, dźwigające na swych grzbietach opasłe księgi, niskie kolumny, o które może kiedyś niedbale opierali się dziewiętnastowieczni dandysi. Jednak najbardziej męcząca była konieczność zastygnięcia na chwilę w bezruchu, zanim cyklopi aparat nie utrwali nas na kliszy, ciągle chyba szklanej.
Czytaj więcej:
- na czym polegała praca "pozera",
- co stanowiło w tej pracy największy problem
Artykuł dostępny wyłącznie dla prenumeratorów
- dostęp do wszystkich treści Dziennika Polskiego,
- codzienne wydanie Dziennika Polskiego,
- artykuły, reportaże, wywiady i multimedia,
- co tydzień nowy numer Ekstra Magazynu.