Bartłomiej Koszarek z Bukowiny Tatrzańskiej: Góralskie disco polo psuje obraz podhalańskiej kultury

Czytaj dalej
Fot. K.Kamiński
Ireneusz Dańko

Bartłomiej Koszarek z Bukowiny Tatrzańskiej: Góralskie disco polo psuje obraz podhalańskiej kultury

Ireneusz Dańko

Góralski Karnawał w Bukowinie Tatrzańskiej wymyślił i prowadził ponad pół wieku temu Józef Koszarek. Dziś syn Bartłomiej kontynuuje tradycję. - Tatowe talenty podzieliły się na mnie i brata. Ja więcej gram, śpiewam i tańczę - mówi.

51. Góralski Karnawał, który zaczął się w czwartek w Bukowinie Tatrzańskiej, to przede wszystkim konkursy grup kolędniczych i tańca zbójnickiego. Jak pan, pasowany na zbójnika i wybrany przed laty Harnasiem Roku, radzi sobie z jednym i drugim?

Myślę, że nie najgorzej. W młodości nieraz chodziło się po kolędzie. Najczęściej w roli diabła, ale bywałem i dziadem. Lubiłem postacie z charakterem. Na scenie Domu Ludowego występowałem głównie w konkursie tańca solowego i z chłopakami w zbójnickim. Zdobywało się złote i srebrne ciupagi. To niesamowita dawka emocji, kiedy człowiek splecie się w tańcu z przyjaciółmi. Dziś już, niestety, brakuje czasu na konkursowe popisy.

Wśród przodków nie ma zbójników?

Trudno powiedzieć. Udało mi się ustalić przodków do połowy XVIII wieku. Przed drugą wojną światową mówiło się gwarowo Kosorek. To nazwa małej zagrody na owce, być może też echa pasterstwa, którym zajmowała się w przeszłości nasza rodzina.

Dziś pasterstwo zastąpiła w rodzinie regionalna sztuka.

Na to wygląda. Nie chowamy od lat owiec. Już dziadkowie zajmowali się rzemiosłem, a nie pasterstwem.

Muzyk - multiinstrumentalista, etnolog, aktor, gawędziarz, regionalista. Dużo tych pasji i zajęć jak na jednego człowieka.

Od małego lubiłem poznawać świat i ludzi. Ciągle coś mnie ciekawiło.

Artystyczne talenty odziedziczył pan po ojcu - Józefie Koszarku, cenionym twórcy ludowym na Podhalu.

Na pewno. W bliższej i dalszej rodzinie nie brakowało też innych osób, które zajmowały się szeroko pojętą kulturą ludową. Tatowe talenty podzieliły się na mnie i starszego brata Maćka. Ja więcej gram, śpiewam i tańczę, a Maciek uprawia rękodzieło. Siostra Kasia poszła w ślady mamy i dyrektoruje w przedszkolu w Ostrowcu Świętokrzyskim, dokąd wyjechała za miłością.

Józef Koszarek, pomysłodawca Góralskiego Karnawału i były prezes bukowiańskiego Domu Ludowego, gonił syna do grania i śpiewania?

Nie musiał. Lubiłem to robić. Sprzyjała temu atmosfera naszego domu, nie dało się inaczej. Ciągle grało się i śpiewało, albo opowiadało różne historie. Tym wszystkim człowiek przesiąkał od dziecka. Nie tylko tato był aktywny kulturalnie. Mama założyła i prowadziła zespół przedszkolny „Orlynta”, dziś noszący jej imię. W zeszłym roku obchodziliśmy jego 60-lecie, którego już, niestety, nie dożyła. Większość dzieci z Bukowiny w wieku 3-6 lat w nim występowała, ja również.

Nie buntował się pan, nie ciągnęło do innych zajęć?

Może to nie był taki świadomy bunt, ale miałem kilkuletni okres w szkole podstawowej, że „pogniewałem się” na góralszczyznę, przestałem grać na skrzypcach i występować w regionalnym zespole. Pod koniec podstawówki wróciłem jednak do muzyki i tak do dziś mi zostało. Człowiek zaczął wtedy świadomie patrzeć na świat. Poza tym koledzy, przyjaciele, koleżanki, wszyscy występowali w zespole. Można było wspólnie wyjeżdżać poza Bukowinę. I tak jakoś wszystko poskładało się do kupy.

Mieszkańcy Bukowiny słyną z artystycznych talentów, ale to panu przypadła w ostatnich latach główna rola w promowaniu lokalnej kultury. Dlaczego?

Wielu u nas gra, śpiewa i tańczy. Może tylko Pan Bóg dał mi nieco więcej zmysłu organizacyjnego, umiejętności rozmawiania z ludźmi, szukania kompromisu. W ten sposób stałem się takim trochę liderem.

Autorytet zasłużonego ojca też pomógł?

Na pewno, ale koniec końców człowiek sam musi pokazać, że coś jest wart.

Muzyka to najważniejsza pasja?

Niewątpliwie. Bez niej ciężko byłoby żyć.

Koza, złóbcoki, skrzypce, drumla, trombita, piszczałki pasterskie… Wymieniłem wszystkie instrumenty muzyczne, na których pan potrafi grać?

Ostatnio próbuję jeszcze rozpracować okarynę. Gram też na gitarze.

Gitara wydaje się mało góralska.

Nauczyłem się na niej grać w młodości, kiedy chodziło się na ogniska. Przygrywałem sobie na pudłówce do śpiewu. Można było w ten sposób zaimponować dziewczynom. W wojsku też się przydawała. Skrzypce wykorzystywałem zwykle podczas scenicznych występów, potem przyszła chęć poznawania innych instrumentów. Jakieś 20 lat temu chwyciłem się za kozę. Tak na Podhalu mówimy na dudy. Kiedy zaczynałem na niej grać, wydawało się, że dudziarstwo jest u nas na wymarciu i wkrótce nie będzie dla kogo tutaj dud zrobić. Wszystkich dudziarzy dałoby się wtedy wymienić na palcach jednej ręki. Tomasz Skupień, Adam Kuchta z Bukowiny, Jasiek Karpiel-Bułecka, Tutkowie… Pierwsze dudy pożyczył mi przyjaciel Krzysiek Gocał z Zębu. Dał na dwa dni, żebym sobie spróbował, a trzeba wiedzieć, że to bardzo osobisty instrument. Męczyłem się bardzo z nimi na początku, ale tak mnie wciągnęły, że do dziś nie puściły. Adam Kuchta wybitny bukowiański artysta, nie robił już wówczas dud, bo choroba cosik go zmogła. Dostałem od niego niektóre ich elementy. Wszystkie zawiozłem do wybitnego dudziarza Tomasza Skupnia z Kuźnic. Ten z tych części, które się nadawały, i z zupełnie nowych złożył mi pierwszy instrument. Następne dudy fenomenalnie wykonał kilka lat temu Piotr Majerczyk z Chabówki. Robi je po swojemu, tak dobrze, że nawet młodzi chwytają i grają. Dawne, tradycyjne dudy trudniej się stroiło. Majerczyk je trochę zmodyfikował i teraz mamy już chyba z sześćdziesiątkę dudziarzy na Podhalu.

Długo trzeba się uczyć gry na kozie?

Różnie bywa. Trzeba mieć dużo wytrwałości, nie można zniechęcać się niepowodzeniami na starcie nauki. Dudziarz musi pilnować trzech elementów gry: dmuchania -oddechu, przebierania palcami po gajdzicy i utrzymywania pod ręką rezerwy powietrza w worku. Sam przez kilka pierwszych dni musiałem sobie nawet zakładać pieluchę pod brodą, żeby kontrolować ślinianki, bo cały czas ciekło mi z ust podczas tego dmuchania. Ale w końcu jakoś poszło.

To pana ulubiony instrument muzyczny?

Lubię ich brzmienie, ale kiedy chcę się zrelaksować, to biorę skrzypce. Nie znam lepszego instrumentu do muzykoterapii. Mam takie ulubione miejsce w Pięciu Stawach, gdzie czasami biorę moje złóbcoki, coby Panu Bogu i sobie zagrać. Człowiek wtedy czuje się lżejszy na duszy.

Pański zespół Rzoz raczej jest za głośny, żeby zagrać nad Pięcioma Stawami. Pozazdrościł pan popularności Zakopowerowi i założył własna grupę?

Nie wiem, kto był pierwszy. Rzoz powstał bardzo dawno, zanim jeszcze Zakopower czy Golcowie stali się popularni.

Im się jednak udało wybić w całym kraju. O pańskiej grupie niewielu słyszało.

Tak czasem bywa. W Bukowinie nie było zorganizowanego środowiska muzycznego, gdzie działa szkoła muzyczna, która daje możliwość rozwoju, kontakty jak na przykład w Poroninie. Nie przypadkiem stamtąd wyszły różne znane projekty folkowe, jak Siwy Dym, Trebunie-Tutki, Hania Rybka, Highlanders. W głowie mi grało, ale nie miałem z kim tego zrealizować. Brakowało wokół mnie osób, które by mogły podchwycić ideę i pomóc przelać na płyty czy scenę. Bardzo długo się to kisiło. W końcu jednak spotkałem na mojej drodze kolegów, z którymi mogłem pokazać rockowy pazur i wyśpiewać ulubioną poezję: mojego taty, Józefa Pitoraka, Andrzeja Skupnia-Florka czy Stanisława Nędzy-Kubińca, a także trochę moich tekstów. Z tego wszystkiego powstały dotąd dwa albumy „Na nowom pyrć” i „Tajymno nuta”. Na trzecią płytę mam już pomysł, ale zobaczymy…

W karczmach czasem grywacie z Rzozem?

Nie zdarzyło się nigdy. Nasza muzyka nie pasuje do kotleta i odwrotnie. Człowiek musi się na niej skupić, a nie jeść.

Na Równi Krupowej w sylwestra też was raczej nie zobaczymy.

Na pewno. Nie oglądałem nawet żadnego sylwestrowego koncertu.

Nie podoba się panu kultura góralska w discopolowym sosie?

Lubię ciekawsze muzyczne projekty. Genialna była dla mnie na przykład ostatnia fuzja Trebuniów-Tutków z Gruzinami z zespołem Urmuli. To, co robi Zakopower, też jest dobre. Na takie grania mam zawsze otwartą duszę. To ludzie, którzy są znakomitymi muzykami i posiadają doskonałe wyczucie smaku, wiedzą, w jakiej tradycji wyrośli i po co grają. Ubogacają świat muzyki, nie psując podhalańskiej kultury, czego nie można powiedzieć o licznych wykonawcach muzyki kotletowej z Podhala czy góralskiego disco polo. Niestety, właśnie ci ostatni kreują obraz góralszczyzny w cały kraju. Wyobrażenie ludzi z dolin o naszej muzyce i kulturze też zostawia wiele do życzenia. Przyjeżdżają np. goście z Warszawy czy Gdańska na kulig i mówią, żeby im zagrać coś góralskiego… i proszą o jakiś discopolowy hicior.

Nazwa Rzoz coś oznacza?

To po góralsku zacięcie, np. piła zostawia rzoz na drewnie. Na Podhalu mówi się często: ten to mo rzoz do tońca czy do muzyki.

Pan ma jeszcze jeden rzoz - aktorstwo, które można oglądać w spektaklach Regionalnego Zespołu Teatralnego im. Józefa Pitoraka z Bukowiny Tatrzańskiej.

To prawda. Chciałem nawet kiedyś iść do szkoły aktorskiej. Niestety, mama nas dość wcześnie osierociła, tato został w domu z trójką dzieci, no i nie odważyłem się wyjechać do Krakowa na naukę. Wielką frajdę sprawia mi granie w naszym bukowiańskim teatrze. Niedługo stuknie mu już setka. Wystawiał m.in. sztuki Moliera i Fredry, adaptowane na gwarę góralską. W każde ferie i wakacje można zobaczyć nasze przedstawienia w Domu Ludowym.

Dyrektorskie stanowisko nie podcina artystycznych skrzydeł?

Podcina to chyba nie jest trafne słowo. Robię to, co lubię. Pracuję z ludźmi, realizuję różne kulturalne projekty, jak choćby Góralski Karnawał czy Sabałowe Bajania latem. Przeszkadza jedynie biurokracja, bez której nie może funkcjonować żadna instytucja. Czasem potrafi człowieka przygiąć do ziemi. Ale jakoś sobie radzę. Muzyka jest oczyszczeniem, pozwala złapać oddech.

Na artystyczne rękodzieło, którego mistrzem jest pana tato, brakuje czasu?

Talent związany z rękodziełem ludowym dostał się mojemu bratu Maćkowi. Sam w młodości bawiłem się jedynie dwa, trzy lata hafciarstwem. Chodziłem do miejscowego mistrza krawieckiego Andrzeja Czarnika-Miedzioka. Zrobiłem parę portek i wyhaftowałem parę cuch dla siebie i bliskich, ale na tym się skończyło. Przy tym zajęciu trzeba siedzieć i ścierbić godzinami, a ja jestem taki trochę wiatrem podszyty. Tu się jechało na festiwal, tu na muzykę, trzeba było coś wybrać. Nie da się wszystkiego robić.

Zostaje trochę czasu dla rodziny?

Musi. Mam wyrozumiałą żonę Jagniesie, która też wyrosła w rodzinie z artystycznymi tradycjami i wie, czym to pachnie. To jest także jej świat. Występowała m.in. w zespole Bartusia Obrochty. Trójka naszych dzieci tańczy i śpiewa w „Małych Wierchowianach”, których prowadzi żona z moją małą pomocą. Praktycznie co niedzielę, po kościele, całą rodziną siadamy wszyscy w domu, żeby razem pomuzykować. Córka Hania chodzi do piątej klasy i gra na basach, Honoratka jest w siódmej i gra na skrzypcach, najstarszy Benek, ósmoklasista, też jest skrzypkiem i często prowadzi naszą domową muzykę.

Kto jest prymistą?

Zmieniamy się, czasem dziadek zaprymuje, czasem dzieci. Kto ma chęć. Benek teraz przejmuje jeszcze warsztat dziadka Józka. Widać gołym okiem, po kim odziedziczył geny. Nie skończył jeszcze piętnastu lat, a jak tylko ma wolny czas, to idzie do warsztatu, żeby szykować torebki myśliwskie czy góralskie spinki.

Pracuje pod okiem dziadka?

Większość rzeczy potrafi robić już sam. Dziadek pilnował tylko, kiedy robił swój pierwszy pas zbójnicki. Następny chce już wyszykować samodzielnie. Kilka jego nowych prac można zobaczyć na wystawie sztuki ludowej, która towarzyszy 51. Góralskiemu Karnawałowi.

Karnawał co roku przyciąga tłumy do Bukowiny. Masowa turystyka nie zabija tradycyjnej, góralskiej kultury?

Zagrożeń różnych nigdy nie brakowało, ale Podhale mocno trzyma się tradycji. Tak było za czasów Sabały i Chałubińskiego, tak jest i dziś. Nie zmieni tego też dzisiejsza masowa turystyka. W Bukowinie i okolicy działa wciąż wielu twórców ludowych, którzy muzykują, malują, rzeźbią, szyją, kują. I swoją pasję przekazują następnym pokoleniom. Zapotrzebowanie na autentyczną, regionalną sztukę nie spada wśród miejscowych i przyjezdnych. Dobry kowal czy krawiec może ze swojego fachu utrzymać rodzinę, przy okazji wynajmując kwatery gościom. Tandetę też, oczywiście, widać w wielu miejscach. Ale jej wszędzie pełno, nie tylko w naszym regionie. W Polsce brakuje zajęć szkolnych, które kształtowałyby w uczniach wrażliwość na piękno regionalnej kultury, muzyki. Czasami przykro oglądać i słuchać, jak zachowują się ludzie na drodze do Morskiego Oka. Na szczęście nie brakuje też takich, którzy chcą poznawać prawdziwą lokalną tradycję, czy posłuchać góralskiej muzyki, a nie disco polo. Nie chcą dziadostwa. Dowiadują się, kto i gdzie pięknie maluje na szkle, rzeźbi czy haftuje, żeby trafić do takiego człowieka, zobaczyć, jak tworzy i ewentualnie zamówić coś dla siebie. W ostatnich latach obserwuję, że to wnuki przejmują warsztaty swoich dziadków. Dzieci nie poszły w ślady rodziców - mistrzów rękodzieła, pewnie zagonieni pędzącym światem, ale w rękach wnuków pracownie znów odżywają.

Turystycznie wydaje się bardziej rozwinięta Białka, choć to Bukowina jest stolicą gminy.

Niewątpliwie Białka wiedzie w gminie prym w turystyce, mając takie ośrodki jak Kotelnica czy Bania. Ale Bukowina też nie ma się czego wstydzić. Bywa nazywana wioską artystów, tylu ich tutaj mamy. Z Białką działamy razem po sąsiedzku, wielu przedsięwzięć nie udałoby mi się zrobić, gdyby nie partnerzy właśnie z Białki. Mówi się, że nasze miejscowości od lat konkurują, ale na szczęście są też tacy ludzie, którzy potrafią patrzeć dalej niż tylko do swojej miedzy. Dorobek kulturalny, który wypracowały pokolenia w bukowiańskim Domu Ludowym, służy przecież wszystkim.

***
Bartłomiej jest synem Józefa Koszarka, znanego twórcy ludowego i laureata nagrody im. Oskara Kolberga. 83-letni ojciec wciąż pozostaje aktywny artystycznie. Słynie z wyrobu m.in. noży zbójnickich, broni kapiszonowej, ciupag, pasów i spinek góralskich czy toreb myśliwskich. Wszystko oparte na starych wzorach i technikach dawnych mistrzów podhalańskich. Jak sam mówi, rzemiosła nauczył się od sąsiada Józefa Bigosa, który pod koniec wojny przeniósł swój warsztat do Bukowiny Tatrzańskiej.
- Majstrowanie mam w genach - Józef wspomina swojego ojca Benedykta, który był cieślą. - Robił świetne narty z jesiona. W 1939 roku miał zamówienie na kilkadziesiąt par do Warszawy. Naciął już nawet deski, ale wojna wybuchła i nic z tego nie wyszło.
Pierwszą spinkę Józef Koszarek wykuł z mosiężnej łuski „małym majzelkiem z gwoździa na kamieniu przy potoku”. Miał wtedy ledwie sześć lat. Do dziś przechowuje swoje dzieło w domu. - To mój talizman, wszędzie woziłem ją ze sobą po świecie - opowiada.
Zna się nie tylko na kowalstwie, tokarstwie, obróbce skóry i drewna. Jest też cenionym śpiewakiem i poetą góralskim (sam nazywa się „wierszokletą”) oraz znawcą podhalańskich pieśni, obyczajów, tańców i strojów. Prowadził i występował w kilku zespołach regionalnych. W 1973 r., jako prezes Domu Ludowego w Bukowinie Tatrzańskiej, wymyślił i zorganizował pierwszy Góralski Karnawał.

Ireneusz Dańko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.