Bartłomiej Dyrcz: Andrzej Dziubek jest kolorowym ptakiem, którego nie każdy zrozumie

Czytaj dalej
Fot. Materiały prasowe
Paweł Gzyl

Bartłomiej Dyrcz: Andrzej Dziubek jest kolorowym ptakiem, którego nie każdy zrozumie

Paweł Gzyl

W księgarniach pojawiła się właśnie autobiografia Andrzeja Dziubka – lidera grup De Press i Holy Toy. Monolog wewnętrzny niekonwencjonalnego artysty z małopolskiej Jabłonki spisał jego przyjaciel – dziennikarz i malarz Bartłomiej Dyrcz. Rozmawialiśmy z nim o powstawaniu książki zatytułowanej „Elektryczny baca”.

- Dla dzisiejszych 60-latków, dojrzewających w latach 80., postać Andrzeja Dziubka jest legendarna. Pan reprezentuje jednak młodszą generację. Jak zainteresował się pan tym artystą?
- Trudno mi się wypowiadać w imieniu wszystkich urodzonych w latach siedemdziesiątych. Nasze dzieciństwo przypadło na dekadę lat osiemdziesiątych, pewnie trochę się różniło niż dorastanie w poprzednich dekadach, przede wszystkim muzycznie, ale czy tak bardzo? Jedno z moich wczesnych wspomnień to nauka rycia na parapetach charakterystycznych inicjałów TSA. W tamtych latach przekaz pokoleniowy odbywał się naturalnie. Obcowanie ze starszymi kolegami na ulicy, podwórku, nasiąkanie tymi samymi bajkami, lekturami, muzyką, to był wspólny pokoleniowy język. Moje dojrzewanie przypadło na lata dziewięćdziesiąte, a to już były czasy przemian. Przemian nie tylko gospodarczo-politycznych, ale też mentalnych. Jednak naszymi idolami były dla nas podobne postacie ze sceny muzycznej. Opowiadaliśmy sobie o tym, jak trudno było kiedyś zdobyć płyty czy komiksy z zagranicy. Po 1989 roku to wszystko zaczęło się u nas pojawiać, pierwsze kasety kupowałem ze stołów na ulicznych targach. W latach dziewięćdziesiątych Dziubek już zaglądał do kraju i zaczął nagrywać w Polsce płyty. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zasłuchiwałem się w płycie Holy Toy – „Warszawa”. W porównaniu do eksperymentalnego Holy Toy, De Press był dla mnie mniej „poważny”, a bardziej „rockandrollowy”. Poczułem siłę przekazu muzyki Holy Toy, utwory „Marmur”, „Wojtek”, „Down in Japan”, to była moc, która we mnie pozostawiła ślad. Ślad, który odkrywałem na nowo po latach. Do tego dochodziła legenda o ucieczce Dziubka, której podobny smak znaliśmy z filmu „300 mil do nieba”. Na dorastających chłopakach robiło to wrażenie.

- Andrzej Dziubek nigdy nie pchał się ze swoją osobą i sztuką do mediów. W całej swej karierze udzielił w Polsce zaledwie kilka dłuższych wywiadów. Jak udało się panu namówić go na autobiografię?
- Wypłynęło to bardzo naturalnie. Od kilku lat współpracuję z Muzeum Orawski Park Etnograficzny w Zubrzycy Górnej i jego dyrektorką Dominiką Wachałowicz-Kiersztyn. Dzięki niej miałem tam dwie ważne dla mnie wystawy malarstwa. W Muzeum OPE Andrzej Dziubek robił już wcześniej kilka wystaw, ale nigdy nie mogłem go spotkać osobiście, ani on nie przychodził na moje wystawy. Po wystawie „Kosmos” udało mi się kupić jego dwa obrazy, ale wtedy też nie spotkaliśmy się bezpośrednio. Intuicyjnie poczułem, że jest to postać warta poznania i opisania. W końcu po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas wernisażu jego wystawy „Sacrum”, odbyła się wtedy premiera filmu dokumentalnego o nim „Z ciemności do światła” autorstwa Dawida Pulita. Była to okazja, żeby się poznać, chwilę porozmawiać, wymienić się katalogami prac. Wtedy Andrzej zaprosił mnie do siebie do pracowni. To pierwsze spotkanie na progu jego domu wspominam bardzo dobrze. Przysiedliśmy na schodach w czerwcowym słońcu i rozmawialiśmy o malarskich planach. Andrzej snuł wizję zrobienia wspólnej wystawy obrazów, ale ja podświadomie zadałem magiczne pytanie: „Czy nie myślał kiedyś o napisaniu autobiografii?”. Wtedy wszystko ruszyło. Kolejne nasze spotkania już tylko podporządkowały się temu pomysłowi.

- W swej opowieści Dziubek duży nacisk kładzie na swoje dzieciństwo i młodość. Na ile ukształtowała go inteligencka rodzina na czele z ojcem-lekarzem, a na ile orawscy górale?
- Jego początki były dla mnie ważne, przecież to dzieciństwo najmocniej nas kształtuje i to w nim kryje się klucz do naszej osobowości. Jeżeli prześledzi się losy rożnych artystów, to właśnie czas dorastania i relacje z rodziną najbardziej kształtują charakter. Jest takie powiedzenie - „Gdy musisz, rodzi się bunt. Gdy możesz, dzieją się cuda”. W rodzinie, w jakiej wychowywał się Andrzej, obowiązywały pewne pokoleniowe tradycje. Najstarsza na Orawie apteka, matka aptekarka, ojciec lekarz, zaplanowana przyszłość obu synów (weterynarz i rentgenista), wszystko wydawało się być logicznie poukładane. Andrzej kierował się jednak w swoim życiu językiem duszy, pragnieniem wolności i niezależności, stąd bardziej ciągnęło go do swobodnych orawskich górali, niż do poukładanego, lecz ograniczonego świata komunistycznej rzeczywistości.

- Punktem zwrotnym w życiu Dziubka okazała się ucieczka z Polski w 1970 roku, za sprawą której trafił do Norwegii i rozpoczął tam działalność muzyka i plastyka. Czy sądzi pan, że kiedykolwiek żałował później swej decyzji?
- Ucieczka była przejawem jego niezgody na zastany system i świadectwem wewnętrznego buntu. Nic więc dziwnego, że okazała się być kluczowym wydarzeniem, które zdeterminowało całe jego przyszłe życie. Czytając jego listy do rodziców, których kilka zamieszczonych jest w biografii, odkrywamy jak bardzo tęsknił za krajem i rodzinnymi stronami, ale był bardzo zdeterminowany i poszukujący, a przy tym wszystkim bardzo dojrzały i dobrze wiedział, czego nie chciał. A wiedzieć czego się nie chce jest zwykle ważniejsze od tego, czego się chce. Myślę, że ta ucieczka pozwoliła mu sprawdzić się i odnaleźć samego siebie. Takich rzeczy chyba się nie żałuje, bo one kształtują naszą osobowość i charakter.

- Z tego, co Dziubek mówi w rozmowie z panem wynika, że bardziej postrzega się jako artysta sztuk plastycznych niż muzyk. Tymczasem większy sukces odniósł dokładnie odwrotnie. Skąd ta jego odmienna percepcja?
- Moim celem było dotrzeć do jego pamięci i wewnętrznego głosu. Słuchałem, obserwowałem i opracowywałem z pokorą to, co z niego wypływało. Dla ludzi postrzegających sukces jako najważniejszy w twórczości, może nie być zrozumiałe, że to dla Dziubka nie jest najwyższa wartość. Myślę, że on poszukuje wartości głębszych, uniwersalnych. Interesuje go to, co kryje się pod powierzchnią. A sukces przychodził właśnie przez jego pracę, czyste zamiary i intencje. Kiedy się jednak pojawiał, on od niego uciekał i zaczynał od nowa swoje poszukiwania. Trochę tak jak u dawnych chińskich kaligrafów, kiedy zaczynali być rozpoznawalni i sławni, zmieniali nazwisko i zaczynali od początku.

- Który ze swych zespołów Dziubek uznaje za ważniejszy i bardziej wpływowy: rockowy De Press czy awangardowy Holy Toy?
- Eksperyment, otwartość i poszukiwania artystyczne są dla niego najważniejsze, niezależnie od nazwy. Jak spojrzy się na historię, to niewielu jest muzyków, którzy stworzyli dwa tak wyraziste zespoły. Bo kiedy już jedna „nazwa” przynosiła sławę i pieniądze, to trzymali się tej drogi. Andrzej szuka wyrazu i przekazu, dlatego też realizował się na różnych płaszczyznach.

- Dziubek nie kryje, że w Norwegii ostro pił i brał różne narkotyki – w tym LSD. Sądzi pan, że miały one duży wpływ na jego twórczość w latach 80.?
- Andrzej przyznaje się do różnych swoich słabości, ale nie kryje też tego, że starał się nie przekraczać cienkiej czerwonej linii. Mówi o tym, że pomagały mu religia i orawskie korzenie, które go trzymały i pozwalały wracać na właściwą drogę. Sławnym muzykom, jak Jim Morrison, Janis Joplin, Jimi Hendrix i wielu innym, nigdy nie udało się wydostać z okowów sławy i używek. Dziubek mógłby skończyć podobnie, ale tradycje góralskie, wiara i kultura polska pozwoliły mu przetrwać i do dzisiaj są dla niego żywą inspiracją.

- Choć to Dziubek jako jeden z pierwszych połączył rock z góralskim folklorem w De Press, to zdecydowanie większy sukces odniosły polskie zespoły, które później poszły jego śladem – Golec Orkiestra czy Zakopower. Dlaczego tak się stało?
- To, czego Andrzej Dziubek dokonał pod postacią ponad czterdziestu albumów i kilkudziesięciu singli z De Press i Holy Toy, przekracza możliwości niejednego artysty w ciągu jednej kariery. Myślę, że wielu Dziubkowi może pozazdrościć jego kreatywności, energii i talentu. Rynek i komercja rządzą się swoimi prawami, a Dziubek – swoimi i widocznie nie jest mu z tym po drodze. Kieruje się swoim głosem, a nie sugestiami menedżerów, wymaganiami rynku, czy chęcią zadowalania gustów publiczności.

- W ostatnich latach najbardziej udanym projektem Dziubka była płyta dedykowana żołnierzom wyklętym – „Myśmy rebelianci”. To dlatego, że wśród przodków muzyka byli tatrzańscy kurierzy i temat ten był mu bliski?
- Rodzinne tradycje również, ale myślę, że najważniejszą rolę odegrała tu jego natura buntownika, walczącego o wartości. Bierze się to właśnie z tego, o czym mówimy: z poszukiwania pod powierzchnią pozorów, miłości do korzeni i do ludzi, którzy o tę wolność walczyli. Jest mu bliski duch partyzantów walczących za naszą wolność. „Myśmy rebelianci” to bardzo mocny utwór i płyta. Można się z nią ideologicznie nie zgadzać, ale nie można odmówić jej jasności przekazu, energii i wołania o prawdę. Myślę, że płyta ta pokazuje też dobrze sytuację, w jakiej ci ludzie się znaleźli. W promocję albumu włączyło się Muzeum Powstania Warszawskiego i to nadało jej szczególną rangę.

- Dziubek nigdy nie krył swej niechęci do komunizmu. W latach 80. było to na polskiej scenie rockowej dobrze widziane. Dziś – przeciwnie. Czy to stąd wynika pewna marginalizacja Dziubka w rodzimym środowisku muzycznym w ostatnich latach?
- „Za kurtyną nikt nie waży się zapytać, za kurtyną nikt nie waży zmienić maski” – to wymowne słowa z utworu „Marmur” z repertuaru Holy Toy, opisujące komunistyczną rzeczywistość. Początkowa twórczość Andrzeja opierała się właśnie na walce z komunizmem, pokazywaniu światu, w jaki sposób Polska jest traktowana przez Związek Radziecki. System wytwarza pewne mechanizmy. W latach dziewięćdziesiątych, w czasie przemian, kapele rockowe wychodziły z podziemia i mogły w końcu pokazać się światu w radio i telewizji. To była ożywcza fala wartościowych zespołów, która jednak przeminęła. Przyglądając się ostatnio czołowym polskim zespołom i solistom, zastanawiałem się, kto z nich tak naprawdę śpiewa o czymś ważnym? O coś walczy? A myślę, że jest o co walczyć, bo przecież wiele problemów się nie zmieniło. Publiczność chyba już też przyzwyczaiła się do takiego miałkiego i lajtowego przekazu, żeby ich za bardzo nie szarpało, poruszało, żeby nie trzeba było się wysilać. Chyba dlatego nie ma Dziubka w mainstreamowych mediach. Ale on ciągle jest aktywny. Niedawno na bazie archiwaliów zmontowałem dla niego klip do utworu „Westerplatte” ze słowami Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Klipy De Press mają na YouTube tysiące wyświetleń, więc można powiedzieć, że Andrzej znowu zszedł do podziemia, na szczęście jest alternatywa do publicznych mediów. W 2008 roku De Press wydał płytę „Zre nas konsumpcja” – i Dziubek śpiewał na niej: „Nie przejmuj się, wyślij esemesa, nie przejmuj się, wygrasz mercedesa, nie przejmuj się, system to konsumpcja, nie przejmuj się, masowa funkcja”. I to były prorocze słowa. Konsumpcja cały czas nas pożera.

- „Bądź ty Polsko katolicko” – śpiewał Dziubek niegdyś odważnie. To najbardziej czytelny wyraz religijności tego artysty, która objawia się od początku w jego sztuce plastycznej i muzycznej. Dziubek jest swego rodzaju orawskim mistykiem?
- Jest coś w emigracji, czego sam doświadczyłem, że człowiek z perspektywy innego kraju i innych tradycji, zaczyna odczuwać wyraźniej swoje korzenie i to one pomagają mu przetrwać poza ojczyzną i dodają siły. Dziubek wyszedł z Orawy jako nastolatek, którego ukształtowała prosta wiara katolicka, silna na tych terenach, której nie złamał nawet najsroższy system komunistyczny. Wiele razy w swoim życiu zatrzymywał się i wracał do tekstów religijnych, a studiując je - oczyszczał się wewnętrznie. Mówi o tym w książce, że cały jego pobyt w Norwegii miał jakieś wyższe znaczenie, jakby Ktoś odgórnie go prowadził. Myślę, że jego dorobek artystyczny będzie jeszcze długo odkrywany, a im starszy, tym będzie bardziej wartościowy. W mentalności wiejskiej, obecnej tak naprawdę w całej Polsce, trudność polega na tym, że odrzuca się wolnych kolorowych ptaków. Na wsi liczyło się przetrwanie, ktoś zajmujący się czymś innym, choćby sztuką, był podejrzany i nie traktowany poważnie. Andrzej Dziubek jest kolorowym ptakiem, którego nie każdy zrozumie i od razu zaakceptuje. On nigdy nie wszedł w struktury systemu, a jednak przetrwał, robi swoje i czuje się wolny, a to wielka sztuka. Kiedyś, gdy jego życiorys się dopełni, tak naprawdę odsłoni się pełna perspektywa do jego odczytania. Jestem przekonany, że wtedy zostanie wpisany w zaszczytny poczet ludzi, wywodzących się i ważnych dla Orawy. Choć tak naprawdę on już w nim jest.

- Nic Dziubek nie opowiada o swych miłosnych perypetiach w pana książce. A przecież kiedyś nagrał nawet płytę „Sex spod Tater”, która wykpiwała naszą hipokryzję w tej kwestii. Skąd przemilczenie tego tematu?
- Andrzej otworzył kawał swojego świata przed nami. Wychodziłem z założenia, że lepszy niedosyt niż przesyt. W książce pojawiają się intymne wątki, na tyle, na ile sam chciał je pokazać. Ja sam nie chciałem w to wchodzić z butami. To nie jest książka o tym. W pełni świadomie zrezygnowałem z ingerencji w jego opowieść, uznałem, że sam wie, co w jego życiu było i jest najważniejsze. Książka „Elektryczny baca” to dla każdego podróż przez fascynujące twórcze życie Andrzeja Dziubka, pełne również prywatnych motywów. Zapraszam do inspirującej lektury.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.