Anna Rusowicz: Trudne doświadczenia zmieniają nas najbardziej

Czytaj dalej
Fot. Mariusz Kapala
Paweł Gzyl

Anna Rusowicz: Trudne doświadczenia zmieniają nas najbardziej

Paweł Gzyl

Swe obecne piosenki firmuje już nie jako Ania, tylko Anna Rusowicz. To dlatego, że w tym roku skończyła 40 lat. Z tej okazji szykuje dla fanów nową płytę. Nam opowiada jak przeszła przez trudne doświadczenie rozwodu.

- Podobno ostatnio dostałaś na urodziny niezwykły prezent – skok na spadochronie. Odważyłaś się?
- Jeszcze nie. Ale to zrobię. Mam na to czas do końca października.

- Dostałaś też inny niezwykły prezent: własną gwiazdę o nazwie Dziewczyna Słońca. Jak to się robi?
- Jest taki rejestr gwiazd, gdzie można wykupić swoją i nazwać ją jak się chce. I od tej pory będzie tak funkcjonować w oficjalnym rejestrze ciał niebieskich.

- Zaskoczył cię taki prezent?
- Ja zawsze byłam blisko tych kosmicznych klimatów. Tak jak hipisi, którymi się fascynuję.

- Teraz podobno nazwa tej gwiazdy stała się tytułem twojej nowej płyty – „Dziewczyna Słońca”.
- Tak. Ta piosenka to mój amulet. Skomponowali ją moi rodzice, a tekst napisała Agnieszka Osiecka. Opowiada totalnie o mnie – a powstała chwilę przed moimi urodzinami. Moi rodzice zaśpiewali kołysankę swojej przyszłej córce.

- Przewidzieli twoją przyszłość?
- Myślę, że tak. Ludzie mają mniejsze lub większe zdolności profetyczne. Weźmy moją płytę „Przebudzenie”: ukazała się w 2019 roku i śpiewałam na niej o katastrofie ekologicznej, a rok później wybuchła pandemia. Coś jest więc na rzeczy. Przyziemne obowiązki sprawiają, że nasza intuicja zanika. Kiedy jednak wkraczamy w świat duchowy, ona powoli odżywa. Jesteśmy jak chodzące odbiorniki energii.

- Co to oznacza, że ta piosenka jest o tobie?
- Kiedy wsłuchasz się w jej tekst, od razu staje się jasne, że to ja wyrosłam na tę Dziewczynę Słońca. Gdy jadę samochodem, to zawsze z przodu lub z tyłu jest wielkie słońce. To nie tylko ja zauważam, ale również moi przyjaciele. Mam jakiś koncert – i akurat pada deszcz. To moja menedżerka mówi: „Nie martwcie się, przyjedzie Ania, to wyjdzie słońce”. No i tak się potem dzieje. Nie wiem na czym to polega. Sama jestem zdziwiona, że takie rzeczy się dzieją. Moim zdaniem to dlatego, że jestem pojednana ze wszechświatem.

- Masz też słońce w znaku zodiaku?
- Jasne. Urodziłam się 28 marca, czyli jestem zodiakalnym Baranem. To początek wiosny, kiedy przyroda budzi się do życia, bo słońce zaczyna silniej przygrzewać. To mocna energia.

- Trzy piosenki z twojej nowej płyty, które poznaliśmy do tej pory, też są słoneczne – bo to soul rodem z lat 60. i 70. To świadome nawiązanie?
- Ja nigdy nie myślę w jakim stylu będzie moja piosenka. Chcę przekazać jakąś treść i komponuję tak, żeby wszystko współgrało. Nie umiem kalkulować: że teraz wymyślę sobie taką i taką piosenkę. Dla mnie najważniejsze są emocje. Czyli co wyjdzie, to wyjdzie. To, w jakie brzmienia ubierzemy potem te emocje, jest już drugorzędną sprawą. Zawsze u mnie najpierw pojawia się wewnętrzny obraz danego utworu. Potem staram się go oddać w dźwiękach. Tak jest z tą nową płytą. Ona będzie opowieścią o tym, co działo się u mnie w ciągu ostatnich lat. Wszystkie moje albumy odpowiadają temu, co aktualnie wydarzało się w moim życiu. Nie potrafię robić muzyki dedykowanej pod radio czy modę.

- To prawda: „Tobie” i „Co się stało z twoją miłością?” zamykają twoją przeszłość. Trudno się pisze takie podsumowania?
- To samo wyłazi z człowieka. Ja zrozumiałam jedną rzecz: potrafię napisać wszystko. Emocjonalnie rozszarpujący wewnętrznie song i ładną, ciepłą i jasną piosenkę z pozytywnym przesłaniem. Potrafię pisać ciężko i lekko. Dzięki temu nie można mnie zamknąć w jednej szufladce. Nie jestem smutną artystką, ale też nie jestem płytką i wesołą. Ile we mnie stanów emocjonalnych, tyle mogę stworzyć piosenek.

- „Co się stało z naszą miłością?” jednoznacznie odnosi się do twojego niedawnego rozwodu. Jak sobie odpowiadasz na pytanie postawione w tytule?
- Kiedy pisałam ten tekst, byłam jeszcze przed rozwodem. Wtedy nie myślałam racjonalnie, bo nie miałam do tej sytuacji dystansu. Dlatego pozostawiłam odpowiedź na to pytanie otwartą. Wtedy nie wiedziałam bowiem co się dzieje. Dzisiaj to już dla mnie jasne. Mogę o tym mówić, potrafię to opisać. Jestem z wykształceniem psychologiem, mogę więc to na zimno przeanalizować. Nie jest to bowiem jakaś wyjątkowa sytuacja. Rozstanie czy rozwód jest pewnego rodzaju zjawiskiem, które można konkretnie opisać. To traumatyczne przeżycie, podobne trochę do żałoby i przebiega w kolejnych etapach.

- To jak dziś z dystansu odpowiadasz sobie na pytanie z tytułu piosenki?
- My jako ludzie podlegamy pewnym prawom. Kiedy człowiek się nie rozwija i nie jest w stanie uporządkować samego siebie, prędzej czy później wychodzi to w postaci kryzysów. To tak jak szklanka, która jest napełniana wodą: najpierw jest pełna do połowy, potem pojawia się menisk wypukły i w końcu się wylewa. Tak działa też człowiek. Jeżeli nie pracuje nad sobą i nie zdaje sobie sprawy z pewnych mechanizmów, które nakręcają jego działanie, w końcu wybucha.

- Co masz na myśli?
- Na przykład rodzinne zaszłości. Ja miałam za sobą konkretną sytuację: mama zginęła, kiedy byłam dzieckiem, a ojciec oddał mnie na wychowanie wujostwu. Całe życie marzyłam więc o idealnej rodzinie. W pewnym momencie zaczęłam nieświadomie powielać schemat życia swoich rodziców. Nie chciałam sobie jednak tego uświadomić. I w końcu to wybuchło. Kiedy nie jesteś świadomy pewnych wątków w swoim życiu, to powielisz tę samą historię, przez którą cierpiałeś.

- Wiedza psychologiczna ci nie pomogła?
- Możemy być odpowiedzialni tylko za samego siebie. Nie możemy być odpowiedzialni za drugiego człowieka. Możesz go rozumieć i wspierać, ale nie załatwisz pewnych rzeczy za niego. Mimo, że łączymy się w pary, to każdy z nas jest całkowicie odrębną planetą i funkcjonuje we własnym tempie. Jeden szybciej pozałatwia swoje sprawy, a drugi później. Albo w ogóle ich nie pozałatwia. To powoduje rozjazd. Brak konfrontacji z pewnymi trudnymi tematami nie powoduje, że one znikają. Przeciwnie: one narastają i można się spodziewać, że wybuchną w najmniej spodziewanym momencie.

- No właśnie: wiele par rozstało się przez pandemię, bo nie wytrzymało ze sobą w lockdownie. To też wasz przypadek?
- Ludzie bardzo lubią zwalać winę za swe niepowodzenia na zewnętrzne okoliczności. Trudne czasy i tego typu historie. Tymczasem działa tu prosty mechanizm: kiedy bierzesz ziarno i rzucasz na żyzną glebę, ono wykiełkuje. Lockdown był taką żyzną glebą do wzrastania konfliktów. Ona tylko przyspieszyła te historie, które były trudne i niezałatwione. Nie był to jednak czynnik, który spowodował tego typu problemy. Wiadomo – ludzie zawsze upatrują przyczyny swych niepowodzeń w różnych sytuacjach. Ale dojrzały człowiek nigdy nie będzie uciekał od odpowiedzialności, bo odpowiedzialność jest pewną formą siły i mocy. Kiedy jej nie ma, człowiek zamienia się w bezwolnie dryfujący statek.

- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Całą siebie oddałam mężowi i dziecku”. To nie było dobre podejście?
- Nie było. Mnie nie definiują społeczne role. Margaret Thatcher powiedziała kiedyś, że szkoda by było jej życia na bycie tylko żoną i matką. I ja też tak to czuję. Na świecie jest wiele kobiet, które mają ogromny potencjał intelektualny i emocjonalny, których szkoda tylko na służenie mężczyznom i dzieciom. To, że kobieta ma waginę, nie powinno jej definiować. Bo kobieta jest taką samą istotą ludzką jak mężczyzna. Niestety – kobietom dużo łatwiej wchodzić w role niż mężczyznom.

- Dzisiaj kobiety potrafią zawalczyć o siebie. To też twój przypadek?
- Ja jestem wojowniczką. Ale w arsenale swych broni nie mam agresji i przemocy. Buntuję się bowiem w sposób hipisowski, sięgając po pokój i miłość. Nie jestem żołnierzem, bo on używa swej siły, by niszczyć. Tymczasem wojowniczka używa swej intuicji, wyczucia i inteligencji w dobrym celu. Nie traci przez to swej siły. Przeciwnie: wie, kiedy uderzyć. Żołnierz siedzi w okopach i to jest degrengolada. Wojownik nigdy się tak nie sponiewiera.

- Wszystko to pozwoliło ci tak przejść przez rozwód, że dzisiaj jesteś bardziej zbudowana niż zniszczona?
- Miałam taki moment kryzysowy, kiedy weszłam w rolę matki-Polki i walczyłam jak ten żołnierz. W końcu jednak wyszłam z tych okopów i stałam się mądrą wojowniczką. Ta mądrość nie jest tak po prostu, ją się zdobywa wraz z doświadczeniem. Pozwala szanować siebie i swoje zasoby. Kochać siebie i walczyć o siebie. Tu nie chodzi o martyrologię. Ja wiem, że my kochamy matki-Polki, poświęcające się dla dzieci i mężów. „Będę cierpiała i przez to mnie docenią” – myślą takie osoby. Tymczasem to nieprawda: nikt nie doceni naszego poświęcenia. Czy taka postawa zasługuje więc na brawa? Nie sądzę. Olejmy to, bo w żaden sposób nam to nie pomaga.

- Tę mądrość zdobyłaś na terapii?
- Oczywiście. Każdy psycholog doskonale wie, że bez własnej terapii nie ruszy z miejsca. My nie jesteśmy mądrzy, bo tacy się urodziliśmy. Terapia jest konieczna, bo pozwala nam oddzielić świat zewnętrzny od świata wewnętrznego. Inaczej nie wiedhttps://s-pt.ppstatic.pl/g/panel/edytor/b.gifzielibyśmy co jest nasze, a co jest innych ludzi. Pracuję zawodowo jako psycholog i to jest moją wielką pasją. Dlatego musiałam się poddać wieloletniej terapii. Gdybym nie śpiewała, poświęciłabym się całkowicie psychologii. Bo wiem, że to mój talent. Na razie staram się to łączyć, ale wiem, że kiedyś nadejdzie taki moment, iż będę wykonywać taki zawód, w którym wykorzystam w pełni swoją wiedzę, mądrość i doświadczenie. W show-biznesie liczą się inne rzeczy: młodość, siła czy uroda. Tymczasem w psychologii przeciwnie: im jesteś starszy, tym jesteś lepszym terapeutą. To dla mnie bardzo uspokajające.

- Piosenka „Ciebie kochać chcę” to z kolei spojrzenie nie wstecz, ale w przyszłość. Chciałabyś się jeszcze kiedyś zakochać?
- Pewnie. Jestem hedonistką i poszukiwaczką wrażeń. To jak pojechać na fajne wakacje. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, czym jest zakochanie: to burza hormonów, zwykła reakcja chemiczna. Miłość jest czymś innym niż zakochanie. Ona zaczyna się od nas. Nie możesz jej dostać od innego człowieka. To jest iluzja. Możesz jedynie wymienić ją z nim jak energię.

- Ostatnio powiedziałaś: „Dzisiaj jestem samowystarczalna”. To znaczy, że nie potrzebujesz mężczyzny u boku?
- Fajnie by było go mieć. Ale na pewno nie chciałabym, żeby on mnie definiował. To, że nie mam mężczyzny nie oznacza, że jestem wybrakowana. Ale też to, że go mam nie czyni mnie lepszą od innych kobiet. Fajnie by było dostać męską energię – bo my mamy w sobie taką potrzebę. Męska i kobieca energia uzupełniają się w świecie. Ja nie obrażam się na facetów, ja kocham mężczyzn. Choćby występuję z moimi facetami z zespołu. Ale nie potrzebuję mężczyzn, by żyć. Niektóre kobiety tak mają – oni są dla nich jak powietrze. Ja tak nie mam.

- Byłabyś gotowa założyć kiedyś nową rodzinę?
- Ja cały czas mam swoją rodzinę: syna i przyjaciół. Moja menedżerka śmieje się, że gdziekolwiek nie pojedziemy na koncert, to tam mam rodzinę. Jakichś kuzynów i kuzynki. Kiedyś ktoś mądry mi powiedział: „Rodzina to nie są ludzie skoligaceni z tobą krwią. To ludzie, którzy są przy tobie blisko”. I ta teza się potwierdza.

- Przyjaciele pomogli ci przetrwać rozwód?
- Bardzo. Czasami wyciągali mnie z samego dna studni. Sytuacja rozwodowa pokazuje kto jest z tobą, a kto nie. To weryfikacja przyjaciół. Rozwód z mężem to też rozwód z przyjaciółmi, bo jedni pójdą za nim, a drudzy za tobą. I nie wiem czy to nie boli bardziej niż rozstanie z mężem. Ale potem człowiek zaczyna myśleć: „Przecież nie mogę ciągnąć wszystkich za sobą przez całe życie”. Doba ma tylko 24 godziny. Nie można utrzymać wiecznie wszystkich relacji na Facebooku. Odchodzi stare, przychodzi nowe. Rozwód pokazuje, którzy ludzie są za tobą. I dobrze: nie wszyscy muszą cię kochać. Chcą odejść – niech odchodzą, bo mają do tego prawo.

- Rozwód i premiera nowej płyty zbiegają się z twoimi czterdziestymi urodzinami. Dojrzałość to fajny stan?
- Genialny. Bo to stan wewnętrznego spokoju. Niechęci do tego, by dawać się poniżać. Dojrzały człowiek przestaje żebrać o ochłapy miłości i uczucia. Wtedy zaczyna się doceniać siebie i widzieć takie rzeczy, których wcześniej nie widziałeś. Czas staje się bardziej cenny, ale to tylko od nas zależy na co go spożytkujemy. Jakich ludzi będziemy mieli w swoim otoczeniu. Gdzie chcemy być i co jeszcze zrobić. Dlaczego człowiek nie może tego stanu wcześniej osiągnąć? „Kurczę, żeby ta mądrość przyszła do mnie wcześniej” – myślę sobie. A ona przychodzi właśnie teraz.

- Symbolicznym wyrazem tej przemiany jest to, że nie podpisujesz nowych piosenek jako Ania, tylko Anna Rusowicz.
- Znaczenie imienia jest szalenie ważne. Przychodzimy na świat i rodzice nadają nam imię. Ono nas determinuje. Patrz jakie ma ono znaczenie w różnych kulturach – choćby u Indian. Imię oznacza też nowe narodziny. Choćby podczas chrztu. Teraz będziesz tym i tym. Ja się teraz też narodziłam na nowo. Dlatego jestem Anną. To symbolizuje przemianę.

- Anna bardzo różni się od Ani?
- Tak. Ta przemiana jest wewnętrzna, ale ci, którzy nas dobrze znają, na pewno ją zauważają. Trudne doświadczenia zmieniają nas najbardziej. Dlatego uważam, że nie należy uciekać przed cierpieniem. Trzeba je przeżyć i dać sobie prawo do krzyku. Czasem trzeba przekląć. Jesteśmy tylko ludźmi. Jak się mamy w trudnych sytuacjach zachowywać? Cieszyć się? Nie. Musimy dać sobie prawo do niezgody na nieszczęście. Do tego by, odstawić na bok ludzi, którzy nam źle życzą. Wszyscy myślą, że hipisi to byli pokorni ludzie, którzy dawali sobie wejść na głowę. To nieprawda. To byli mądrzy i odważni ludzie, którzy potrafili zmieniać świat. Ja też nie jestem masochistką i nie chcę się ustawiać w pozycji ofiary. Jesteśmy zbyt pięknymi istotami, by żyć byle jak. Ja chcę żyć odważnie i fajnie. Ale lepiej o tym głośno nie mówić. Bo kiedy dowiadują się o tymi inni ludzie, to się ciebie boją.

- Nie będziesz tęsknić za tą dawną Anią?
- Nie mogę być wiecznie małą Anią. Bycie w pozycji dziecka to świadectwo niemocy. To mi się nie kalkuluje.

- Kiedyś mówiłaś, że masz listę marzeń do spełnienia. Dodałaś do niej coś ostatnio?
- Marzą mi się wielkie podróże. Choćby do Australii. Mam też muzyczne i psychologiczne marzenia. Albo chcę sobie kupić stary samochód – klasycznego mustanga. Fajnie byłoby też pojechać na wyścig formuły jeden i wziąć udział w jakimś rajdzie. To całkiem przyziemne marzenia.

- Ostatnio na festiwalu w Sopocie śpiewałaś za Markiem Grechutą: „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Zgadzasz się z tymi słowami?
- Tak. To właśnie teraz zrozumiałam, że tak dokładnie jest. Przeszłość była i jest zamknięta. Z niej należy tylko wyciągać wnioski, a nie składać na ołtarzach i dorabiać jakąś filozofię. Co było, to było i już nie powróci. Dlatego to powinien być margines naszego życia.

- Ostatnio bardzo sobie chwaliłaś przeprowadzkę poza miasto. Nadal tam mieszkasz?
- Tak. Zawsze będę uciekała do natury.

- Podobno wróżka powiedziała ci kiedyś, że na starość będziesz mieszkała w ciepłych krajach. Masz taki plan?
- Oczywiście. Tak będzie. Bardzo pociąga mnie wyspiarski klimat. Ibiza, Majorka, Teneryfa. Niedaleko od Polski, żebym mogła zawsze przylecieć na koncert. Coraz więcej ludzi tak robi. To nie żadna wielka filozofia. Ja jestem uzależniona od słońca. Jak jaszczurka. Ile się naładuję słońcem, to na tyle wystarczy mi baterii. Tak jak mówiliśmy na początku naszej rozmowy – jestem Dziewczyną Słońca.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.