Marcin Mamoń, Marek Krukowski, Jerzy Zięty

Andrzej "Amok" Turczynowicz: Wolność absolutna! I tak jest do dzisiaj…

Andrzej "Amok" Turczynowicz: Wolność absolutna! I tak jest do dzisiaj…
Marcin Mamoń, Marek Krukowski, Jerzy Zięty

Rozmowa z Andrzejem Turczynowiczem „Amokiem”, jednym z ojców założycieli ruchu hippisowskiego i pierwszym w Polsce objectorem, który w 1969 r. odmówił służby wojskowej.

Kim jesteś ?
Też chciałbym wiedzieć... Jak już tu siedzimy w tym otoczeniu (ławka na Plantach - red.) to przypominam sobie '68 rok. Milicja rzucała tu granaty łzawiące. Wiem, że zaczynam od – jak to mówią – martyrologii, ale to jest ważne.

Co tu robiłeś?
To, co wielu ludzi w moim wieku. Miałem 21 lat. Mieszkałem w Krakowie. Spędziłem tu dzieciństwo i młodość. Na Daszyńskiego. Niedaleko na Kołłątaja mieszkał Pies (Ryszard Terlecki, wicemarszałek Sejmu, profesor historii, wtedy hippis – red.) i tam też mieszkał Jacek Gulla (malarz, emigrant wówczas hippis, zmarł w 2021 r. w Nowym Jorku – red.) z bratem i z ojcem.

I co z tobą w tym marcu się działo?
Starałem się żyć normalnie. Próbowałem realizować różne swoje pomysły co nie było łatwe. Miałem artystyczne ciągoty. Malowałem, rysowałem. Z tego okresu sporo prac się zachowało. Tamten czas wpłynął na moją twórczość.

Hippisowałeś ?
Tak twierdzi Sipowicz (Kamil Sipowicz filozof, pisarz, drugi mąż Kory Jackowskiej – red). Nie mówiło się jeszcze wtedy, że byliśmy tacy czy inni. Nie było takiego szufladkowania, że jesteśmy w ruchu jakimś.

A co to była za ekipa?
Spotykaliśmy się na Plantach przy BWA. To było takie miejsce zborne.

Jak to się zaczęło ?
Dokładnie nie pamiętam. Chodziłem wtedy do liceum sztuk plastycznych (1963-4). Byłem w pierwszej klasie. Szkoła mieściła się przy ulicy Dzierżyńskiego - dziś Lea i tam właśnie hippizm zakwitał. Było tam dwóch hippisów: Jacek Gulla i Prezes (Zygmunt Głownia, artysta malarz). Spotykaliśmy się między innymi w mieszkaniu Jurka Kozłowskiego (artysty-ekscentryka) na Floriańskiej. Nie pamiętam tego pierwszego spotkania. Mieszkaliśmy niedaleko siebie - 2 ulice dalej (Daszyńskiego, Kołłątaja). U mnie też były spotkania jak miałem chatę wolną. Przyjeżdżali do nas różni goście z zagranicy nawet z dobrym stuffem (marihuaną – red).

Co to byli za ludzie, środowisko? Dla nas to jest prehistoria.
Tak prehistoria, wykopaliska. Była grupka przyjaciół, która utrzymywała ze sobą ścisły kontakt. To był Pies, był Jacek Gulla. Z Jackiem chodziliśmy do Psa na obiadki. Jego mama świetne obiadki gotowała. Ojciec literat. Tam chodziliśmy prawie codziennie. Takie to były czasy. Gulla z kolei wpadał do mnie się wykąpać. Też prawie codziennie. Nie chodziliśmy na Rynek. To były raczej spotkania na chatach. Bywaliśmy też u Krzyska Skaldy (ps."Provo", emigrant w Norwegii, hippis, nie żyje – red.). Mieszkał nad Olimpijką, na Dietla. Była taka kawiarnia "Olimpijka"- skrzyżowanie Dietla ze Starowiślną, stary brzydki blok. Obok na Grzegórzkach Dominika mieszkała jeszcze, nie pamiętam nazwiska. Prawie codziennie widziałem ją przez okno, jak szła w kierunku Hali Targowej...

I co na tych spotkaniach się działo? Słuchaliście pewnie muzyki, wówczas raczej nigdzie niedostępnej w PRL-u.
Klasyka: The Doors, Jeferson Airplaine, ale to bardziej w Warszawie. Zaczęliśmy tam jeździć. Było bardziej światowo. Żył tam Antoś. Przyjechał z Kanady. "Antoine". On, pamiętam, przywiózł płyty Dorsów, Greatful Dead, Ravi Shankhara… Nie było wtedy karimat, ale coś tam leżało na podłodze. Antoś nie miał w domu nic poza kawałkiem koca, czy pare koców. To było jego łóżko. Miał oczywiście „bambino” (monofoniczny gramofon lampowy, produkowany przez zakłady ŁZR Fonica w Łodzi – red.) i stos płyt. Nic więcej nie było w domu. Wynajmował te mieszkania. Czasem trafiały mu się większe chaty i wtedy mieszkało tam więcej ludzi.

Po co to wszystko? O co wam wtedy chodziło?
Make love, not war! (śmiech). Nie brzmi to może całkiem przekonywująco i nie mówiło się tego tak wprost, ale wszyscy tak jakoś czuliśmy. Pozytywne wibracje czuło się na tych spotkaniach. Byliśmy sobą i ze sobą. Nie kłóciliśmy się, nie walczyliśmy. Raczej nastroje medytacyjne.

Czy Kora była już w tej ekipie ?
Tak. Była dziewczyną Psa i pojawiali się u mnie bardzo często. Bardzo „widowiskowa” para, on wysoki, długie czarne włosy, korale na szyi, ona piękna, zgrabna dziewczyna, wówczas jaszcze małolata... Spotykaliśmy się też w Krzysztoforach (Klub kawiarnia siedziba Grupy Krakowskiej - red.). Zaprzyjaźniliśmy się z Jerzym Beresiem (happener, rzeźbiarz -red.). Był też Kantor (Tadeusz Kantor - twórca teatru Cricot, reżyser, profesor ASP -red). Bereś był bardziej spokojny, rozmowny, poświęcał nam więcej czasu, a Kantor zawsze się gdzieś spieszył. ADHD totalne!

Wykorzystywał was podobno Kantor, tak jak zresztą wszystkich…
Wykorzystywał w sensie pozytywnym do akcji artystycznych. Zachowały się zdjęcia Jacka Stokłosy z tego okresu, czarno-białe na których widać tańczącą Korę, Psa... I jest zdjęcie jak Kantor przemawia, stoi na mównicy (to był pewnie happening, zupełnie nie pamiętam tej sytuacji, a ja jestem z jego prawej strony… Albo z lewej. Robiliśmy tłum na jego akcjach. Happeningów było sporo. Zwłaszcza Bereś robił dużo happeningów. To był 67 -68 rok. Niedługo przed inwazją ZSRR na Czechosłowację. To było w sierpniu. Pamiętam jechaliśmy autostopem, kto wie czy nie z Psem właśnie i wieczorem gdzieś pod Kielcami widzieliśmy pociągi a na lawetach czołgi. Widzieliśmy na własne oczy te czołgi. Nikt oczywiście oficjalnie o tym wówczas nie mówił, ale rozchodziły się informacje, że coś się dzieje.

Rok później odmówiłeś służby wojskowej. Bałeś, że wyślą cię gdzieś na kolejną interwencję?
Nie wiem, czy się bałem... Zawsze byłem odważny i nawet dzisiaj jeszcze trochę jestem. Ale karabinu nie wziąłbym do ręki. To na pewno wpłynęło na moją odmowę służby. W ogóle o wojsku w PRL-u nie miałem dobrego mniemania. Jestem baranem astrologicznym i żadnego kierownictwa nad sobą nie uznaję. Wolność absolutna. I tak jest do dzisiaj. Jestem człowiekiem niezależnym, nikt mną nie kieruje.

Dostałeś bilet do wojska?
Mam je nawet ze sobą dzisiaj. Mam chyba trzy wezwania i jedna kartę powołania. Tak się uzbierało. Nie odbierałem. Choć raz odebrałem, ale się nie stawiłem. Pamiętam, że pierwsza była bodaj do Grudziądza a druga do Poznania. W końcu mnie przymknęli. Pod BWA mnie namierzyli.

Nic dziwnego. Tam się przecież spotykaliście. Nie ukrywałeś się?
Początkowo się nie kryłem, ale też nie zgłaszałem. Zaczęli mnie poszukiwać. Któregoś dnia dwóch tajniaków w cywilu przyszło pod BWA. Zabrali mnie na Biały Domek przy ulicy Lubicz, na komendę MO. I tam od razu przekazali mnie żandarmerii wojskowej (WSW – red.) i wrzucili do celi. W środku nie było nawet posłania. Tylko beton. Byłem ubrany kolorowo, chyba dziwnie wyglądałem, szczególnie dla nich. Następnego dnia weszło dwóch oficerów wojskowych i zaczęli mnie o coś pytać.

Co chcieli wiedzieć?
Szczerze mówiąc byłem wcześniej na takim tripie - po paru dniach na LSD, że niewiele pamiętam. Byłem oszołomiony. Oni coś do mnie mówią a ja w tej izolatce… Leżałem chyba wtedy na czymś, co trudno było łóżkiem nawet nazwać. Taki garb betonowy, żeby przypadkiem nie można było się powiesić. Nic tam nie było. Któryś z tych oficerów trącił mnie nogą. Nie żeby kopnął, tylko trącił i powiedział: Jakbym miał takiego syna to bym go kazał rozstrzelać! Akurat to zapamiętałem. Patrzyli na mnie z odrazą. Wiadomo, ni to hippis ni to coś.

Nie myślałeś, żeby sobie załatwić zielone papiery? Kwalifikowałeś się chyba. Hipis, kolorowy, dziwadło w tamtych czasach, ni to coś właśnie.
Oczywiście. Była taka akcja jeszcze przed aresztowaniem. Wylądowałem w psychiatryku na miesiąc. Rodzina, mama próbowali mi jakoś pomóc. Poszliśmy do dr. Antoniego Kępińskiego (jeden z najbardziej znanych polskich lekarzy, uważany za geniusza psychiatrii, pisarz, filozof), który był naszym dalekim krewnym. Coś, jakby daleki siostrzeniec mojego dziadka. On poradził żeby pojechać do Kobierzyna (Szpital psychiatryczny im. J. Babińskiego). Nie pomógł za bardzo, ale dał skierowanie. Byłem wtedy gówniarzem - 21 lat. W Kobierzynie spędziłem co najmniej miesiąc. Pierwszych dni nigdy nie zapomnę. Od razu, z biegu, skierowali mnie na oddział ciężkich przypadków. Tłum wariatów w różnym stanie. Krzyk, agresja, kaftany bezpieczeństwa... Masakra, groza.

I jak to zniosłeś?
Na szczęście po paru dniach skierowano mnie, na ekskluzywny - można powiedzieć - oddział dr Noemi Madejskiej - tej, która napisała książkę o schizofrenii. Chorzy byli tam lepiej traktowani. Mogli chodzić we własnych ubraniach, malować, rysować... Ten oddział był finansowany przez Polonię Amerykańską.

Po miesiącu lekarze uznali, że jesteś zdrowy więc wylądowałeś w więzieniu.
Najpierw na Montelupich w areszcie śledczym. Zapakowali mnie na trzy miesiące. Pierwsze momenty były okropne. Pod celą 20 ludzi. Cały czas światło elektryczne, takie raczej blade. Krzyki, wrzaski. Gra w dupniaka i tak dalej. Byłem zupełnie nieprzystosowany do tego nowego dla mnie świata. Proces adaptacyjny trwał jakiś czas. Miałem 21 lat, ale małolaci przyjęli mnie do swego grona, szamałem z nimi przy jednym stole... Byłem człowiekiem, grypsowalem. Nie mogłeś powiedzieć: kurwa! Tylko kurwa jego mać. Taka to różnica.

Co potem?
Potem była rozprawa w sądzie wojskowym. Niewiele z niej pamiętam. W międzyczasie trafiłem do wojskowego szpitala psychiatrycznego i tam też nie było różowo. Trzeba było chodzić w niebieskich mundurkach. Robili mi punkcję (pobieranie z kręgosłupa płynu rdzeniowego -red.). Pielęgniarka, która mi to robiła zawadziła o nerw jakiś. - Kurwa! – przeklęła w trakcie zabiegu. O mało bym cię nie sparaliżowała! Takie to były momenty.

Po co ta cała punkcja?
Niby chodziło o badanie ale tak naprawdę to była tortura. Po wszystkim nie możesz przyjąć pozycji pionowej, tylko musisz leżeć. To był ból nie do wytrzymania. Nie tak jak dzisiaj, że po kilku godzinach wstajesz. W tamtych czasach 2-3 tygodnie leżysz, nic nie możesz robić..

Kto w ogóle tam trafiał? Przecież nie tacy jak ty, którzy odmawiali służby. W tamtych czasach takich przypadków chyba w ogóle nie było.
Bardzo ciekawe postacie się spotyka w takich miejscach. Pamiętam pewnego majora, obok miał łóżko. Cały czas na fenactilu. Był bardzo spokojny, snuł się po korytarzu nic nie mówiąc... Otumaniony, bo cały czas na tym fenactilu. Schizofrenik.

Potem była rozprawa. Miałeś obrońcę?
Nie przypominam sobie (śmiech), ale pamiętam sędziego. Mówił, że obowiązek służby wojskowej jest zapisany w Konstytucji. - To trzeba zmienić Konstytucję! - wykrzyknąłem. Nie wiem skąd we mnie nagle taka odwaga się wzięła. Do tej pory się dziwię, choć rzeczywiście w sytuacjach sądowych zdarza mi się pyskować. Amok. No ale proszę. Trzydzieści lat minęło i zmieniono Konstytucję. Nie ma już obowiązku, by iść w kamasze.

Dla trepów z LWP pomysł by zmienić konstytucje to science fiction.
Nie wiem co mieli w głowach ale pierwszy wyrok nie brzmiał źle: 1,5 roku z zawieszeniu czyli łagodna kara. Potem jednak okazało się, że był to pierwszy taki przypadek a więc precedens. A na to władza ludowa nie mogła sobie pozwolić. Prokurator złożył rewizję do sądu najwyższego i ten zniósł zawieszenie i przywalił dodatkowy rok.

Razem to 2,5 roku.
Tak. Nie poszedłem jednak siedzieć od razu. Po odsiadce trzech miesięcy „do śłedztwa” wróciłem do domu na Grzegórzki. A tu wiosna, ciepło, wakacje… I nagle, któregoś dnia dzwonek do drzwi - dzielnicowy. Ze smutną miną oznajmia, że powinienem zgłosić się do więzienia. Miał jakiś papier. Siedliśmy przy stole z moją mamą. Rozmawiamy, a z tego co mówił dzielnicowy wynikało, że sam mam się zgłosić.

Jak to sam? Ty?
Tak, więc wyobraziłem sobie, że stoję przed taka wielką metalową bramą, pukam i krzyczę: Wpuśćcie mnie! No nie. I nie zgłosiłem się oczywiście. Zrobiłem sobie natomiast wakacje. W różnych miejscach przebywałem. Dużo podróżowałem. Przyjmowali nas ludzie.

Nie jeździłeś sam? Jak długo to trwało ?
Nie pamiętam ... do października chyba. Któregoś razu w Otwocku przeżyłem chwile grozy na jakiejś hipchacie. Rano pojawiła się tam milicja. Wszystkich wpakowali do samochodu. Mnie też i zawieźli na komendę. Chwilę trwało sprawdzanie (parę godzin), ale że nie było wtedy komputerów ani komórek wypuścili także i mnie.

A czy ci wszyscy, u których znajdowałeś dach nad głową, wiedzieli w jakiej znalazłeś się sytuacji?
Coś tam wiedzieli, albo się domyślali, bo Amok to tu to tam. W różnych miejscach przebywałem. W Kielcach nocowałem w piwnicy... Pomógł mi Szczęsny-Wroński (poeta, prozaik, człowiek teatru, performer, redaktor, związany m.in. z Teatrem STU, przyjaciel Allena Ginsberga – red.). On mnie w Lubaczowie przyjął u siebie w domu i pracowałem na polach tytoniowych... Zarobkowo, ale wszystko się kończy. Lato też się skończyło. Wróciłem do Krakowa i nie chciałem już się ukrywać.

Finał mógł być tylko jeden.
Szedłem akurat przez Rynek. Była tam taka budka milicyjna, zaraz u wylotu ulicy św. Jana, na rogu. Akurat jak ją mijałem wyszedł z tej budki milicjant z teczką, jakby po służbie. Miał coś z Kafki - taki kafkowski typ. I ta jego intuicja. Wyczuł coś, ale co i dlaczego..?
Podszedł do mnie. - Dowód osobisty!-zażądał na dzień dobry i zaprosił do budki. Rzeczywiście był po pracy. Szedł już do domu. I nagle w tym wszystkim jestem teraz ja z dwoma milicjantami. Sprawdzają mnie. Sprawdzają list gończe no i niestety się wszystko zgadza. Dowód przecież miałem prawdziwy.

I znów Monte?
Tak, ale tym razem trwało to krócej. Może z miesiąc, nie więcej. Był tam psycholog, w mundurze, choć z psychologią nie wiele miał wspólnego. Miał nade mną pracować, przekonać czy pomóc mi, bo odmawiałem jedzenia. Ale się nie udało.

Protestowałeś? Głodówka?
Tak, założyłem głodówkę. Przenieśli mnie do specjalnej celi, ale gdy zaczęli karmić na siłę przez rurkę jakąś dziwną cieczą skradającą się z margaryny, cukru i czegoś jeszcze – zrezygnowałem i wróciłem pod celę. Była wtedy zmiana warty w komunie. Gierek zastąpił Gomółkę, rok 70. I nie wiem do dziś jak to było możliwe, ale właśnie na Monte przez głośniki usłyszałem Osjan (polska hippisowska grupa w składzie Jackowski-Ostaszewski-Hołuj – red.). Przypadkowo to chyba leciało.

Osjan na Monte. A pomyśleć, że tam do końca komuny wieszano skazańców. Jakie były więzienia w Polsce na początku lat 70.?
Z Monte zawieźli mnie na Bronowice do baraków przy ul. Rydla. Źle to wspominam. Baraki i dużo więźniów, bo były jakieś łapanki na mieście. Pamiętam więc te baraki i ciężką pracę, bo to był ośrodek pracy. Codziennie wozili nas do Wadowic. Zima, -20 stopni a my pracujemy na tym mrozie. Coś budowaliśmy, chyba elektrownie o ile pamiętam. I zupę z wkładką jeszcze pamiętam… A i kufajki. Wypisz, wymaluj sowiecki Gułag. W końcu wylądowałem w Nowym Sączu i tam byłem najdłużej. Więzienie znajdowało się w poklasztornym budynku położonym na wzgórzu nad Dunajcem. Tam też trzeba było pracować. Zbijaliśmy skrzynki drewniane do dżemów na więziennym dziedzińcu. Dopiero w Nowym Sączu oswoiłem się w pewien sposób z tym wszystkim. Zadomowiłem.

Miałeś problemy z współwięźniami? Dało się żyć?
Młody byłem to i z małolatami się zaprzyjaźniłem. Złodziejaszki z Nowej Huty, ale w sumie fajni ludzie. Uczyłem ich nawet angielskiego, którego - co prawda - sam wtedy za dobrze nie umiałem, ale znałem podstawy i to wystarczyło. Był taki gość w Sączu… Pamiętam jego twarz i nazwisko. Socha się nazywał. Żołnierz wyklęty (chodzi o Czesława Sochę ps. „Zryw”, żołnierza WIN z Puław – red.). Ale wtedy mówiono o nim bandyta. Na korytarzu kiedyś go widziałem. Nie uśmiechał się...

A kryminaliści, tacy powiedzmy z grubymi wyrokami?
Różnie z tym było. Najgorzej mieli ci, którzy siedzieli za gwałt. Byli rzeczywiście gnojeni maksymalnie. Alimenciarzy też nie szanują – taki kodeks więzienny, ale jeśli ktoś siedzi za gwałt, to sam może być zgwałcony i to bardzo szybko. W celi się zaprzyjaźniłem z bardzo silnym, masywnym garbusem… Łapy miał wielkie. Ukrainiec. Trochę zaciągał. Mieszkał w Lwówku Śląskim. Przesiedlono ich tam po akcji „Wisła”. Dostał dożywocie.

Za co?
Za niewinność (śmiech), jak zawsze. Wszyscy tak mówią... Zamordował swojego sąsiada siekierą. Zaj...ł po prostu i zakopał go w polu. Ale oczywiście twierdził, że nic o tym nie wie. Wypierał się wszystkiego. Grywałem z nim w szachy. Zwykle po śniadaniu. - Andrzej partyjka? zagajał. Partyjka z mordercą (śmiech), ale był spoko. Małolaci go szanowali. Był cool (fajny – red.). Wciąż pamiętam jak graliśmy w te szachy a on to bardzo przeżywał. Jak czuł, że przegrywa i że koniec bliski czerwienił się na twarzy, żyły zaczynały mu nabrzmiewać. Dawałem więc mu fory, żeby się nie denerwował. W końcu zarąbał sąsiada siekierą. To było oczywiste. Wpadł w amok i zarąbał.

A klawisze? Jak oni cię traktowali?
Często wpadałem w konflikty ze służbami więziennymi. Wszędzie gdzie by mnie tylko nie przenieśli był z nimi problem. Nie wiem do dziś skąd to się bierze bo na ogół jestem człowiekiem spokojnym i nie odzywam się jak nie potrzeba. A tam, kiedyś na spacerze zagadałem coś do kogutkowego (strażnik więzienny pilnujący spacerniaków - red.) a propos strzelania bo miał przecież karabin. Nie pamiętam dokładnie co mu powiedziałem. Może nic miłego. A nie byłem pijany czy coś. No i znalazłem się na izolatce. Poważna sprawa. Zbierałem więc co pewien czas różne nagany. Początkowo w papierach miałem napisane: niepoprawny, niezdyscyplinowany, odmawia pracy i takie tam. W końcu jednak odpuścili 1/3 kary. Wyszedłem na tak zwaną wokandę.

Pamiętasz pierwszy dzień wolności ?
Tak Słoneczny był (śmiech).

Dar Niebios. Jeśli czegoś brakuje w pudle, to słońca na pewno.
W tym Nowym Sączu okna były wysoko a jeszcze miały blindy, takie zaślepione. I tylko gdy ktoś cię podsadził, można było zobaczyć przez szparę kawałek Dunajca, most i to wszystko. Pojechałem tam po latach. Nawet zdjęcie zrobiłem, ale nie tęsknię do tych miejsc, choć Nowy Sącz to fajne miasto.

Wyszedłeś. Słońce i co więcej?
No właśnie nic. Idę gdzieś sobie a potem zupełny zanik pamięci.

Nikt nie czekał na ciebie pod bramą. W filmach zawsze ktoś czeka. Nikt na dołku cię nie odwiedzał? Starzy kumple, ekipa…
W Sączu? Może mama przyjechała… Galia, moja ówczesna dziewczyna nie pojawiła się. Pamiętam właściwie tylko adwokata Krawczyka, na którego mama wydała masę pieniędzy. Pianino sprzedała, nowe dżinsy Wranglery. To był emerytowany adwokat. Starał się, ale cóż mógł zrobić?

I pianina już nie masz ?
Nie mam.

Amok. Skąd się wzięła twoja ksywa?
Jechaliśmy na tzw. zrzutę tzn. dawało się konduktorowi w łapę. Była na niego zrzutka. I w ten sposób można było za niewielkie pieniądze dojechać do Warszawy. Pamiętam taki moment. Stoimy w korytarzu przy oknie i Pies mówi: a bo ty jesteś taki Amok... Nie pamiętam szczegółów, choć to mogło być też związane z paleniem haszyszu.

Haszysz? W tamtych czasach? Skąd go braliście?
Przywozili go ludzie, którzy sporadycznie przyjeżdżali z zagranicy. To był bardzo mocny haszysz. Do dziś pamiętam.

Więzienie cię nie złamało? Mamy kilku znajomych, którym na zawsze zmieniło życie i zawsze na gorsze…
Mnie nie złamało. Oczywiście wpłynęło jakoś na moje życie. Nie uważam jednak tego za czas stracony. Nie jestem zadowolony ze wszystkiego co zrobiłem w życiu, ale nie wiem też, czy chciałbym coś w nim zmienić. Moi przyjaciele z zagranicy pytają o to. Mario Binetti - szef Instytutu Makrobiotycznego ze Szwajcarii dziwił się, że ja o tym tak spokojnie opowiadam. Jakoś z tego wszystkiego wyszedłem. Zrzuciłem z siebie, choć jestem przecież człowiekiem wrażliwym…

OK. Wtedy, tego słonecznego dnia zostawiłeś więzienie gdzieś za plecami. Co było dalej?
Trzeba się było wziąć za jakąś robotę.

Nie brzmi atrakcyjnie. Lepiej zapytam o Bieszczady. Jak w nie trafiłeś? Bo tam zostałeś i tam mieszkasz.
To jest długa historia. W Poznaniu poznałem Wieśka Nowackiego i tamtejszych hipisów: Królika, Marka, Grzesia i tak się zaczęło.

Z Poznania w Bieszczady? Mega daleko. Za komuny to było znacznie dalej niż dzisiaj.
Wiesiek tam się przeniósł i na Caryńskim (przed wojną była tam wioska), pod Połoniną Caryńską, zorganizował coś, co w tamtych czasach czyli właśnie za komuny było nie do pomyślenia. Wybudował drewnianą wioskę. Pomagałem trochę przy budowie tych chat. W sezonie letnim przyjeżdżali tam narkomani na odwyk. Zbyszek Thielle, znany psychiatra z Warszawy (ordynator oddziału detoksykacji i leczenia uzależnień – red.) przysyłał mu swoich pacjentów. Był promotorem leczenia uzależnień w sposób humanitarny. Bardzo miły człowiek. Dużo czasu spędzał z młodzieżą. W Lubiążu z kolei pracował Wiesiek Fisher, psycholog. Byłem kiedyś u niego, pożyczyłem kamerę, taki wielki, ciężki radziecki Krasnogorsk i zrobiłem parę ujęć. Ten film jest na moim profilu You Tube pod tytułem: „Psychiatryk”. Wiesiek ich tam trenował m.in. na zbieraniu jagód w lesie. Wszystko w zgodzie z naturą, bez dragów oczywiście i bez prądu. Tam też pojawiał się Marek Kuchciński, przyszły marszałek Sejmu. Praca, kontakt z dziką przyrodą… To dawało efekty.

Spodobało ci się? Daleko od komuny, dzisiaj to byśmy powiedzieli: od świata…
Komuna w końcu sama do nas przyszła. Mieszkaliśmy sobie w tych Bieszczadach w lecie, później nawet w zimie ale - jak wiadomo – Bieszczady wtedy to były tereny rządowe. Pilnował ich zaufany człowiek i przyjaciel Jaroszewicza ( Piotr Jaroszewicz, działacz komunistyczny, premier 1970-1980 – red.) niejaki Kazimierz Doskoczyński - pułkownik LWP. Jest on opisany w książce "Bieszczady w PRL-u" Krzyśka Potaczały. Polecam. Bardzo ciekawa lektura. Któregoś dnia przyjechał płk Doskoczyński z obstawą. Zarządzał Arłamowem, gdzie przyjeżdżały na polowania wielkie szychy - Breżniew nie Breżniew, a w okolicy my - taki wrzód na dupie. Jacyś hippisi? A kto to w ogóle jest ? Jak to możliwe, że mieszkają nielegalnie i jeszcze tuż przy granicy ze Związkiem Radzieckim?

To ponura postać: sowiecki partyzant, Armia Ludowa potem oficer bezpieki polujący na żołnierzy podziemia a w końcu ochroniarz Bieruta…
Tak. Widziałem gościa. Najpierw próbowali Wieśka oswoić. Zaprosił go do gazika i poczęstował koniakiem. Ale Wiesiek nie dał się kupić. Twardy był (i jest). Kilka lat później stworzył na Podkarpaciu rolniczą Solidarność. W tamtych czasach był bardzo znanym działaczem „S”. Pamiętne porozumienia rzeszowsko-ustrzyckie to przecież on. Żyje. Jest teraz szefem partii Ojcowizna.

Nie dał się kupić i Doskoczyński mu odpuścił?
A gdzie tam! Pewnego dnia przyjeżdża wojsko, milicja i palą wszystko. Były 3 chaty w tym jedna nad potokiem. Tam mieszkał Zdzicho Rados (Z.Rados artysta ludowy, legenda bieszczadzka, zwany „Królem Gór”, zmarł w 1996 r.- red.). Jak on szedł na jagody w góry, a chodziło się wtedy na cały dzień ze zbieraczkami i haratali te jagody po parę łubianek, to wywieszał taką kartkę: NIE PODPALAĆ ZE MNĄ! (śmiech).

Oszczędzili przynajmniej jego królestwo?
Wszystko spalili. Jego chata była kamienna, ale też próbowali. Wszystkich stamtąd zwinęli. Mnie akurat nie było jak przyjechali. Miałem też dobre alibi na okoliczność nalotów milicji - legitymację z pieczątką Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Byłem wtedy kierownikiem folk klubu "Remont" w Warszawie. Należał oczywiście do SZSP. Pokazywałem ją im i to pomagało. Jak było socjalistyczne, to wiadomo, swój człowiek.

Rados pozostał w Bieszczadach do śmierci. Stał się legendą, ale on, kiedy tam przyjechał w 68 r. to już tam został. Z tobą było inaczej.
Moje początki w Bieszczadach to też lata 60. Pojechałem tam kiedyś z kolegą ze szkoły podstawowej, ale rzeczywiście miałem potem przerwę. Przeniosłem się do Warszawy.

Trzeba się było wziąć za jakąś robotę… Mówiłeś już
Prowadziłem klub punkowy – oficjalnie nazywał się „Sound Klub” w „Remoncie”. Organizowałem koncerty. W poniedziałki to się odbywało. Przychodził tłum ludzi: sami punkowcy. Na moich imprezach był zawsze full. Kiedyś grał zespół Moskwa. Zawołali mnie bramkarze: Andrzej ktoś jest do ciebie. Wychodzę na bramkę a tam dwóch panów z ambasady radzieckiej. Pytali co to za zespół Moskwa ? Mówię do nich: заходите пожалуйста (z ros. wejdźcie proszę) a potem mi zniknęli z oczu. Różne były sytuacje. Ale z tekstami wielu zespołów np. Deutera biegałem na Mysią (Urząd cenzury- red.) po pieczątkę, choć i tak śpiewali potem oczywiście co innego.

Ciężko z nimi było?
Z cenzurą? – Nie. Raczej pobieżnie sprawdzali, odrzucali fragmenty tekstów i stemplowali. Kierownictwo klubu wymagało ode mnie cenzurowania tych tekstów.

A esbecy, wpadali na koncerty antysystemowej młodzieży?
Przyszło kiedyś dwóch takich grubasów. Wezwali mnie na Kruczą (komenda MO) i pytają, co robiłem w takim a takim czasie. Okazało się że w Nowej Hucie odrąbali Leninowi kawałek pomnika, rękę czy nogę i mnie pytali co wtedy robiłem? Śmieszna sytuacja. Byłem podejrzany o zamach na Lenina. Generalnie, pod koniec lat 80 komuniści byli już słabi i tolerowali to, co robiliśmy w „Remoncie”, tym bardziej, że klub robił pod szyldem socjalistycznych studentów. Latem ten cały SZSP dostawał różne miejsca na dyskoteki. Przyszedł kiedyś Jurek Barański i powiedział, że ma do dyspozycji amfiteatr w Kołobrzegu na wakacje. To może zrobimy tam festiwal zespołów rockowych? – zaproponowałem. I zrobiliśmy.

Kto tam grał?
Prawie wszyscy. (Śmiech) Tilt, Kryzys z Brylewskim, Deadlock, Nocne Szczury… Spoko było. Maanam miał być, ale nie wyszło. Oddział Zamknięty i Pastor Band też grali. Na tych ostatnich punkowcy się krzywili, że to dinozaury. To były jeszcze takie czasy. W Kołobrzegu tłumu wtedy nie było. Najwyżej 100 osób. To był rok 80, wakacje, sierpień… Skończył się festiwal i następnego dnia zaczął się strajk.

Byłeś hipisem, prowadziłeś klub punkowy, ale przecież, delikatnie mówiąc, punki nie znosili hipisów, czy brudasów jak o nich mówili.
Mnie akceptowali. Generalnie hipisów nie lubili ale nas traktowali z szacunkiem jako ojców założycieli. To była grupa zaledwie 10 osób i to z całej Polski: Pies, Prorok, Baluba, Psycholog, Antek, Galia, Provo i inni. Potem zaczęły się naukowe spory, kto należał do tej grupy a kto nie.

Hipisi to też narkotyki i polska domowa heroina…
Kompot (narkotykowy wywar z makowin- red.) to nie był nasze sprawy. W pewnym momencie cos poszło nie tak. Pojawiły się narkomania i degeneracja. To byli już inni ludzie. Mam przez to do dzisiaj dystans do określenia hipis, bo rzeczywiście to słowo kojarzy się jednoznacznie. Hipis to narkoman. Jest brudny, śmierdzi i tyle. Żadna tam szlachetna ideologia.

Czy brałeś w kanał? (dożylnie – red.)
Weź nie żartuj! Nigdy, absolutnie. Znałem ludzi którzy to robili, ale na dobre im to nie wyszło. Z nami to nie było tak. To nie były też zebrania ideologiczne. Był "Skowyt" Ginsberga, czytało się wiersze. Wykładów nikt nie robił. Słuchało się muzyki.

A teraz żyjesz bez prądu. Jest w Twoim życiu jakaś konsekwencja…
Żyje bez prądu, ale ładuję laptopa na panelach solarnych (przenośnych). Do samochodu mam 1,5 km i nie chce mi się tam ciągle biegać i doładowywać. Muszę mieć jednak jakiś kontakt ze światem. Zimy staram się spędzać na południu. Czasem udaje mi się nawet przezimować na Bliskim Wschodzie. Przed pandemią byłem w Izraelu i nad Morzem Czerwonym rozbiłem namiot. W tym roku na południe chcę pojechać samochodem. Przerabiam go na mini kamper. To Fiat Doblo - mały samochód, ale trzeba zainstalować ogrzewanie postojowe. Mam przyjaciół w Toskanii we Włoszech. Pewnie do nich pojadę...

I wrócisz na wiosnę do chaty. Jak tam jest?
Przyjedź to zobaczysz! Jest zupełnie normalnie. Trochę prymitywnie. Rano wstaję, rozpalam ogień w kominku. Mam tam ruszt… Robię kawę i wychodzę na zewnątrz. Jak jest słońce i wschód, to od strony wschodniej się ustawiam i patrzę na żmije, które mieszkają obok, pod ścianą i też wygrzewają się na słońcu. Biorę się za lekturę. Ostatnio czytałem Johna Irvinga (Amerykański prozaik, autor powieści „Świat według Garpa”, scenarzysta filmowy, Laureat Oscara w 1999 r. za najlepszy scenariusz adaptowany do filmu L. Hallströma „Wbrew regułom” – red.). W ciągu dnia trzeba drzewo na opał przygotować plus jakaś praca w lesie. Pokrzywa na obiad - dodatek do zupy. Nie uprawiam ogródka, korzystam z tego co daje dzika natura. Jest taka roślina barszcz, takie zielone liście. Nawet nazwa naszego barszczu się od niej wzięła bo z tych liści kiedyś robiło się kiszonki. Teraz do tego się wraca. Trzeba kisić te liście przez 3 dni. Staram się więc wykorzystać dziko rosnące rośliny. Całkiem jest ich tam sporo. Są zioła np. podagrycznik.

Sam tam jesteś ?
Nie. Przyjeżdżają przecież goście.

Masz status działacza antykomunistycznego.
Tak, choć nie wiem za co go dostałem. Może dlatego, że wiele wyrzuciłem ze swojej pamięci. Od Wieśka Nowackiego dowiedziałem się, że jak nocował w Warszawie, to ja potem ulotki roznosiłem. Pamiętam natomiast wizytę u Romaszewskiego. Przewoziłem też Biblie w języku rosyjskim do Lwowa. W '68 pod pomnikiem Mickiewicza podobno razem z Terleckim robiliśmy demonstrację przeciwko agresji na Czechosłowację… Też właściwie tego nie pamiętam. Może dlatego, że spotykaliśmy się prawie codziennie. W zwykłych, codziennych sytuacjach to się nie myśli o wielkich sprawach, choć one zawsze gdzieś są.

Minęło wiele lat od tamtych czasów.. Komuny już nie ma ale doczekaliśmy wojny u naszych granic. Doczekałeś się jej ty: ojciec założyciel polskich hipisów, artysta, pacyfista a człowiek już po 70. I co o tym wszystkim myślisz? 
Tej wojny nie powinno być! Bratobójcza walka. Bardzo to przeżywam. Byłem na Ukrainie wiele razy, dojechałem nawet samochodem do Odessy... Byłem też kiedyś w Moskwie. Jestem zdołowany że dożyłem takich czasów, nowe rakiety kupujemy, zbroimy się. Droga donikąd. Jestem załamany. Nic nas nie uratuje. Nikt nie zwycięży.
To samozagłada.

Marcin Mamoń, Marek Krukowski, Jerzy Zięty

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.