Aleksander Sikora: Będę się rozwijać do końca moich zawodowych dni

Czytaj dalej
Fot. Kamila Kawałkowska
Paweł Gzyl

Aleksander Sikora: Będę się rozwijać do końca moich zawodowych dni

Paweł Gzyl

Dekadę temu wyjechał z Krakowa na podbój stolicy. I udało mu się. Dziś jest jednym z prowadzących „Pytanie na śniadanie” w telewizyjnej Dwójce, komentował festiwal Eurowizji i prowadził „Sylwestra Marzeń”. Nam Aleksander Sikora opowiada czy udana kariera nie przewróciła mu w głowie.

- W ciągu ostatnich kilku lat stałeś się jednym z najpopularniejszych prezenterów Telewizji Polskiej. Czujesz się gwiazdą małego ekranu?
- Gdybym poczuł się gwiazdą, to byłby ten moment, kiedy „trzeba ze sceny zejść”, cytując klasyka. Wolę twardo stąpać po ziemi niż unosić się na wysokości wspomnianych gwiazd. Owszem, pozytywną wypadkową mojej pracy jest rozpoznawalność, którą bardzo doceniam za każdym razem, kiedy spotykam naszych widzów. To właśnie te chwile, dzięki którym powtarzam sobie, że moja praca ma sens!

- Popularność, jaką daje telewizja, jest często bardzo namacalna. Jakie są dla ciebie jej jasne i ciemne strony?
- Jasną stroną popularności jest dynamika życia. Lubię ten zawodowy pęd, który nadaje wspomniana rozpoznawalność. Bo to słowo preferuję bardziej niż „popularność” czy „bycie gwiazdą”. Dzięki niej codziennie jestem w innym miejscu, w skali lokalnej i globalnej. Spotykam wielu wspaniałych i wartościowych ludzi. Poszerzam horyzonty. Jest też druga strona tego medalu. Ogromna odpowiedzialność. Codziennie słucha i ogląda nas wiele osób. Każdy ma inną wrażliwość i perspektywę, poprzez którą patrzy na świat. Trzeba więc tak budować stawiane wnioski, aby były zawsze wartościowe i nie godziły w czyjeś uczucia.

- Kiedy pewnego dnia zgoliłeś zarost, huczał o tym cały internet. Jak sobie radzisz z zainteresowaniem twoją osobą ze strony plotkarskich portali?
- Początkowo, kiedy raczkowałem w telewizji, bardzo przeżywałem każdą wzmiankę w internecie na swój temat. Dziś podchodzę do tego z potężnym dystansem. Wiem, że obecność w serwisach plotkarskich jest nieodłącznym elementem mojej pracy zawodowej. I nie przeszkadza mi on w najmniejszym stopniu. Uważam, że w dużej mierze można mieć spory wpływ na częstotliwość pojawiania się na nagłówkach. Ja jestem kiepskim materiałem na generowanie klikalności tytułów, ponieważ konsekwentnie nie komentuję spraw, ludzi i „zjawisk”, które mnie nie dotyczą. Nie wchodzę w celebryckie przepychanki słowne, nie atakuję nikogo ani nie szukam internetowego poklasku i zainteresowania mediów poprzez stawianie kontrowersyjnych tez. A przeczesując sieć, odnoszę wrażenie, że teraz tylko takie treści się klikają. Wspomniane wcześniej nagłówki mają walczyć o naszą uwagę. Ja tego nie potrzebuję. Jestem sobą, wykonuję swoją pracę najlepiej, jak potrafię i nie buduję wizerunku na frekwencji pojawiania się mojego nazwiska w plotkarskich portalach.

- Udana kariera w telewizji nie przewróciła ci w głowie?
- Nigdy. Gdyby tak miało być, to z pewnością usłyszałbym od bliskich, że uderzyła mi „sodówka” na początku mojej pracy w telewizji. To było ponad dekadę temu, kiedy zostałem wrzucony na głęboką wodę, jako prezenter-naturszczyk w jednej z najbardziej znanych wówczas telewizyjnych stacji muzycznych w Polsce. Dopiero jako dorosły człowiek, bardzo doceniłem kapitał, z jakim wszedłem w samodzielne życie. Jest nim wychowanie przez moich rodziców. Tak mnie ukształtowali i wpoili takie wartości, dzięki którym daleki jestem od utraty kontaktu z rzeczywistością, bo tak definiuję „przywrócenie w głowie”, o które pytasz.

- Spośród wszystkich programów, które prowadzisz w telewizji, największym powodzeniem cieszy się „Pytanie na śniadanie”. Na czym dla ciebie polega jego wyjątkowość?
- Na uniwersalności, doborze tematów, zaangażowaniu ludzi tworzących tę redakcję i regularności obecności na antenie. Jesteśmy z naszymi widzami codziennie, przez cały rok. Towarzyszymy im w prozie życia. To z nami się budzą, przygotowują do pracy, odprawiają dzieci do szkoły lub odpoczywają. Szef naszej redakcji - Cezary Jęksa, często powtarza, że „Pytanie na śniadanie” pełni rolę współczesnego radia. Spodobało mi się to określenie, dlatego pozwoliłem sobie na jego powielanie. Jest niezwykle trafne. Jesteśmy nienachalni, chcemy być przyjemnym dodatkiem do początku dnia każdego widza. Patrząc na zainteresowanie, jakim cieszy się od ponad dwóch dekad „Pytanie na śniadanie”, mogę z dumą pokusić się o wniosek, że całkiem nieźle nam to idzie. Oby tak dalej!

- Jak wspominasz swój pierwszy występ w „Pytaniu na śniadanie” sprzed czterech lat?
- To niesamowite, że rozpocząłem już piąty rok prowadzenia „Pytania”. Kiedy ten czas zleciał? Głośno dumam. To była wyrzutnia potężnej tremy. Na całe szczęście, jak się później okazało, mobilizującej. Znałem dobrze tę redakcję, studio, ludzi pracujących na planie. Wcześniej przez trzy lata uczęszczałem do programu w roli eksperta od show-biznesu w cyklu „Czerwony Dywan”. Mimo tych narzędzi, wiedzy, świadomości i oswojenia się z soczewką kamery, fakt, że będę gospodarzem „Pytania” bardzo mnie zestresował. Trzydzieści sekund przed wejściem na antenę w roli gospodarza-debiutanta, nogi mi zmiękły, dłonie się spociły, a przed oczami przeleciało mi życie. Dziś wiem, że była to moja reakcja na tę ekscytację. Tu i teraz spełniało się moje marzenie, wcześniej, wydawać by się mogło, nieosiągalne. A tu nagle stało się faktem. Walt Disney powiedział kiedyś, że „wszystkie nasze marzenia mają szansę się spełnić, jeśli mamy odwagę je realizować”. Cieszę się, że wtedy mi jej nie zabrakło. Data debiutu też była symboliczna. 1 maja - Święto Pracy. Przypadek? Nie sądzę. (śmiech)

- Zaczynałeś „Pytanie” u boku Moniki Zamachowskiej. To od niej uczyłeś się prowadzenia tego programu?
- Cały czas się uczę tego fachu. Myślę, że własny warsztat buduję intuicyjnie. Owszem, podpatrywałem każdego z naszych gospodarzy. Monika ma ogromne doświadczenie, włada nienagannym językiem polskim, jest silną osobowością. Nic więc dziwnego, że chłonąłem jej wiedzę i uczyłem się na podstawie obserwacji. Ale szanuję wszystkich, z którymi pracowałem i nadal pracuję. Każdy jest inny, ma to coś. Ten faktor X, który decyduje o tym, że koledzy i koleżanki po fachu są w miejscu tym, a nie innym. Co nas łączy? Ogromna pasja!

- Szybko stworzyłeś niezwykle udaną parę z Małgorzatą Tomaszewską. Na czym polega ta wyjątkowa „chemia” między wami?
- Zdecydowanie na prawdziwej przyjaźni. Mówi się, że jest prawda czasu i prawda ekranu. Nasza relacja oparta jest na prawdziwej sympatii i zaufaniu. Wielokrotnie dostajemy od widzów sygnały, że to widać. To dla nas najlepsza recenzja naszej wspólnie wykonanej pracy. Spotykamy się nie tylko na planie. Lubimy ze sobą rozmawiać, zwierzamy się sobie, podrzucamy rady, nie tylko te zawodowe. Nie bez powodu często powtarzamy, że jesteśmy „małżeństwem telewizyjnym”.

- Mieliście okazję wziąć udział jako taneczna para w talent-show „Dance, Dance, Dance”. To miało wpływ na waszą pracę w „Pytaniu”?
- Oczywiście. Właściwie dopiero wtedy lepiej się poznaliśmy i mieliśmy okazję dotrzeć. To były nasze początki. Poznawaliśmy się na oczach widzów. Do dziś ciepło wspominamy tę przygodę.

- Ostatnio ze względu na wakacyjne urlopy pojawiasz się w „Pytaniu” z innymi partnerkami. Takie zamiany wśród prezenterów są odświeżające?
- Żartujemy między sobą, że te wakacyjne rotacje wśród prowadzących są jak wyjazd na urlop. Nikt od nikogo nie musi odpoczywać, ale można na chwilę wyjść ze swoich schematów, spojrzeć, jak pracują koledzy. Każdy ma inny styl wyrażania siebie w tym programie. To bardzo ciekawe doświadczenie. Miałem już przyjemność prowadzić program z każdą z obecnych prezenterek „Pytania”. Nadal czekam na kolejne wyzwania. Może kiedyś jednorazowo poprowadzę poranek z którymś z kolegów? „Pytanie na śniadanie” różne pisze scenariusze.

- Co jest najtrudniejsze w „Pytaniu”: sensowne poprowadzenie rozmowy z gośćmi w krótkim czasie czy opanowanie niezliczonej ilości zagadnień poruszanych w programie?
- Paradoksalnie najtrudniejsze, ale także najważniejsze, jest uważne słuchanie gości. Dopiero w programie zrozumiałem, jaką sztuką jest słuchanie drugiego człowieka. To umiejętność procentująca nie tylko przed obiektywem kamery. To goście są z merytorycznego punktu widzenia naszego programu kluczowi. Owszem, musimy się wcześniej do rozmowy przygotować. Przeczytać scenariusz, dokumentację i mieć wiedzę, z kim rozmawiamy. Z czasem nauczyłem się zadawać krótsze pytania. Oddawać pole do popisu ekspertom, tym, którzy dzielą się z nami wiedzą i doświadczeniem. Rozmowa nie może być pojedynkiem, musi płynąć. Na szczęście, w większości przypadków, na zaproszonych fachowców zawsze można liczyć. My musimy zadbać o to, aby czuli się komfortowo.

- Plotkarskie portale prześcigają się w wyłapywaniu zabawnych wpadek prowadzących programy telewizyjne na żywo. Ty też masz takie na swoim koncie?
- Oczywiście. Praca z „żywą anteną” powoduje, że wpadki są nieuniknione. Zauważyłem, że widzowie je uwielbiają. Ostatnio prowadząc wydanie z Izą Krzan rozmawialiśmy na temat poprawnego suszenia i prania kostiumów kąpielowych. Lekka rozmowa, nic nie zapowiadało, że za kilka sekund nie będziemy mogli powstrzymać śmiechu pod wpływem żartu sytuacyjnego, którego nie da się opowiedzieć. To trzeba było zobaczyć. Problem tkwił w tym, że przypływ humoru uniemożliwiał nam mówienie. Wpadliśmy w spiralę śmiechu, z której ciężko było się wydostać. Po rozmowie dostaliśmy wiele wiadomości od naszych widzów, że „zrobiliśmy” im tym poranek! Cieszy mnie fakt, że zarówno gospodarze, jak i ci, którzy nasz oglądają, mają do tego potężny dystans, na którym także opiera się sukces „Pytania”.

- Podobno już w wieku pięciu lat „prowadziłeś” własne programy telewizyjne – podczas zabaw z rodzicami z kamerą VHS. Skąd u ciebie ta pasja?
- Ciężko znaleźć jej podłoże. Myślę, że została zapisana w moim DNA. Od najmłodszych lat fascynowała mnie telewizja. Chłonąłem ją z wypiekami na twarzy. Interesowało mnie jej zaplecze. Tworzyłem więc w zaciszu pokoju własną scenografię i scenariusz i prosiłem tatę, żeby nagrywał moje dziecięce aktywności. Do dziś mam te nagrania i sporadycznie do nich wracam. To, co uważam za największy przywilej dany mi od losu, to fakt, że od zawsze wiedziałem, co chcę robić w życiu. To ogromny luksus, ponieważ widzę po wielu moich rówieśnikach, że uporczywe poszukiwanie pasji bywa bardzo uciążliwe. Choć to banalne, będę powtarzać niczym mantrę słynny cytat: „Rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia". I tego życzę każdemu z całego serca.

- Twój prapradziadek był właścicielem słynnej krakowskiej kawiarni Jama Michalika. Ciebie nie ciągnęło w stronę gastronomii?
- Lubię gotować, ale zgotowałem sobie taki a nie inny los, że nie mam na to czasu. Jak już wygospodaruję wolną chwilę, to gotowanie traktuję jako najwyższą formę relaksacji, ale tylko wtedy, kiedy gotuję dla kogoś. Nie ukrywam, że całkiem nieźle mi to wychodzi, ale do mistrzowskiego poziomu mojego taty w kuchni jeszcze mi bardzo daleko. Aby moje kulinarne zwierzenia nie przerodziły się w festiwal narcyzmu, przyznam, że nadal nie potrafię ugotować dobrej zupy ani upiec ciasta.

- Skąd pomysł na studiowanie biologii i geografii, skoro od małego twoją pasją była telewizja?
- Kierunki te były naturalną kontynuacją nauki na podstawie profilu klasy, do której uczęszczałem w szkole średniej. Zaraz po maturze rozpocząłem pracę w Warszawie w młodzieżowej stacji telewizyjnej, o której już wspominałem. Spełniałem się więc zawodowo. Wybór odpowiedniego kierunku studiów był tak zwaną potrzebą mniejszą, ale jak je rozpocząłem, tak konsekwentnie je ukończyłem z tytułem magistra po zarządzaniu, czyli studiach II stopnia na Uniwersytecie Jagiellońskim.

- Co sprawiło, że w pewnym momencie postawiłeś wszystko na jedną kartę – i zostawiłeś Kraków, by wyjechać do Warszawy i tam próbować swych sił w telewizji?
- To była czysta chęć rozwinięcia skrzydeł. Wiedziałem, że w Krakowie, ze względu na skromne zaplecze medialne, jest to niemożliwe. Jedynym miastem w skali kraju, które mogło zbliżyć mnie do spełnienia marzeń, była stolica. Zawsze lubiłem Warszawę, lecz ze względu na krakowski lokalny patriotyzm, często przypominam sobie piosenkę grupy Pod Budą, delikatnie nucąc pod nosem ich słynne „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. Wystarczy, że ja się do niej przeprowadziłem dziesięć lat temu i na razie nie planuję powrotu. Chociaż sercem jestem zawsze z moim Krakowem. W końcu tam mam rodzinę i przyjaciół.

- Zaczynałeś od programów muzycznych w tego rodzaju stacjach 4fun.tv i Viva. To dlatego, że sam próbowałeś kiedyś śpiewać?
- To była krótka przygoda, która już się zakończyła. Ale często żartobliwie podkreślam, że jeszcze nie wyśpiewałem ostatniego słowa. (śmiech) Dziesięć lat uczęszczałem do teatru muzycznego w Krakowie. Stąd ta pasja.

- Swoją przygodę z Telewizją Polską zaczynałeś również od muzyki – i robiłeś relacje z wielkich imprez muzycznych. To była dobra szkoła dziennikarskiego rzemiosła?
- Najlepsza z możliwych. Miałem dwadzieścia lat z okładem, a dano mi możliwość uczestniczenia w największych widowiskach muzyczno-telewizyjnych świata w Kijowie, Lizbonie, Nowym Jorku czy Los Angeles. Dla młodego chłopaka z Nowej Huty, to było doświadczenie pełne niezapomnianych wrażeń, móc teleportować się do świata znanego wcześniej tylko ze szklanego ekranu i kolorowych czasopism.

- Szybko sam wyspecjalizowałeś się w prowadzeniu dużych koncertów telewizyjnych. Za co lubisz najbardziej tego typu pracę?
- Za bezpośredni kontakt z publicznością przed sceną. To zupełnie inne doświadczenie niż praca z kamerami w studiu telewizyjnym. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego „Sylwestra Marzeń z Dwójką”. Byłem jeszcze młody i nieopierzony. Chwilę po Eurowizji Junior. Stanąłem na środku sceny na Równi Krupowej w Zakopanem, gdzie zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi skorych do najlepszej zabawy. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Pamiętam jej każdą sekundę. To był naprawdę sylwester moich spełniających się marzeń. I pomyśleć, że rok wcześniej oglądałem go w telewizji! Życie pisze ciekawe scenariusze. Warto czekać na ich napisanie.

- Na pewno masz świadomość, że podczas takich programów oglądają cię miliony widzów. Jak radzisz sobie z tremą i stresem?
- Z każdym rokiem mam coraz mniejszą tremę, co nie oznacza, że w ogóle jej nie mam. Wręcz przeciwnie. Mam, ale oswoiłem się i nauczyłem z nią żyć. Trema jest potrzebna. W moim przypadku pozwala mi okiełznać myśli i trzymać w ryzach koncentracji. Wiem, co chcę powiedzieć i jak to zrobić.

- Dwa lata temu po raz pierwszy komentowałeś dla TVP finał konkursu Eurowizji. Trudno było zastąpić Artura Orzecha?
- Artur Orzech dla wielu w Polsce jest legendą Konkursu Piosenki Eurowizji. Szanuję jego warsztat i doświadczenie, jednak podkreślam, że nigdy nim nie byłem, nie jestem i nie będę. Dlatego nie lubię porównań. Owszem, każdy ma do nich prawo, ale to nie znaczy, że potrafią mnie one jakkolwiek sparaliżować i blokować w mojej pracy, którą staram się wykonywać najlepiej, jak potrafię. Do końca moich zawodowych dni, będę się rozwijać. Przy odrobinie kredytu zaufania, którego dostałem od widzów, czuję się komfortowo w praktykowaniu telewizyjnego rzemiosła. Wielkie dzięki za to!

- Twoim partnerem telewizyjnym przy Eurowizji jest Marek Sierocki. Jak współpracuje ci się z tym weteranem muzycznej tematyki w TVP?
- Nie chcę, aby ta rozmowa miała charakter targu próżności i kadzenia, ale prawdą jest, że Marek jest nie tylko weteranem muzycznej redakcji, ale też wspaniałym kumplem. Nigdy nie traktował mnie z góry. Nigdy nie dał mi odczuć, że ma dłuższy staż czy większą wiedzę. Zawsze wspiera, raczy dobrym słowem i wiem, że mogę na niego liczyć. Poza tym, uwielbiam z nim rozmawiać, słuchać niezliczonych anegdot. Myślę, że Marek jest jednym z tych telewizyjnych przyjaciół, który podniósłby mi skrzydła, gdybym zapomniał, jak latać.

- Kiedyś powiedziałeś, że gdyby twoja kariera w TVP się zakończyła, masz plan B i chciałbyś zostać... motorniczym wiedeńskiego metra. Skąd taki ekscentryczny pomysł?
- Od urodzenia jeździłem do mojej babci do Wiednia, która spędziła w stolicy Austrii większość swojego życia. Jako dziecko interesowałem się koleją. Nic więc dziwnego, że kolejki podziemne także mnie fascynowały. Później wraz z wiekiem zacząłem interesować się transportem zbiorowym poszczególnych państw, szczególnie kolejkami podziemnymi. Męczyłem bliskich wiedzą na temat, którym mało kto był zainteresowany. Moja promotor na uczelni dostrzegła jednak potencjał tego zapału i pietyzmu, z jakim opowiadam o wiedeńskim U-bahnie i zapytała czy nie chciałbym na ten temat napisać pracy magisterskiej. Długo namawiać mnie nie trzeba było. Brzmi to dość egzotycznie, ale kolejowi fascynaci, tacy jak ja, na pewno mnie zrozumieją.

- Mimo, że wyjechałeś robić karierę w stolicy, najbliższą rodzinę masz w Krakowie. Często ją odwiedzasz?
- Staram się dbać o regularność w pielęgnowaniu relacji z moją rodziną, która jest dla mnie najważniejsza, czerpiąc inspirację z piosenki „Rodzina to jest siła”. To właśnie dzięki najbliższym ładuję akumulatory, odrywam się od codzienności i łapię balans w tym dość szybkim tempie życia. Jeśli fizycznie nie mogę pojawić się w domu rodzinnym, linia telefoniczna Kraków-Warszawa-Kraków rozgrzana jest do czerwoności. I tak każdego dnia.

- Jakie masz ulubione miejsca na odpoczynek pod Wawelem?
- Topografię Miasta Królów mam w małym palcu. Nie ma metra kwadratowego w Krakowie, na którym czułbym się nieswojo lub źle. Mam kilka ulubionych miejsc na spacery, niezależnie od pory dnia i roku. Bulwary Wiślane, Kazimierz, Podgórze i Salwator. Polecam przejść się kiedyś najładniejszą ulicą ostatniej z wymienionych dzielnic - św. Bronisławy - w kierunku Kopca Kościuszki. To naprawdę pozwala oderwać się od wszystkich problemów.

- Twoją pasją są podróże po całym świecie. Jaki kraj czy miejsce zrobiło na tobie największe wrażenie?
- Zdecydowanie Chiny. Konkretniej Chengdu w Prowincji Syczuan. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem budowlaną potęgę człowieka i zrozumiałem rytm miasta zamieszkanego przez ponad piętnaście milionów ludzi. Odmienna kultura, często nierozumiana przez nas, Europejczyków, wspaniała kuchnia i ludzie, których tam poznałem, sprawili że na mapie mojego życiorysu, podróż ta należy do najważniejszych.

- W tym roku kończysz 33 lata. Wielu twoich rówieśników ma już na pewno żony i dzieci. Ty też chciałbyś kiedyś założyć rodzinę?
- Żyję zasadą „tu i teraz”. Nie chcę więc na łamach mediów składać tak ważnych w skali życia deklaracji. Na pewno zdrowie i rodzina to największe wartości mojego życia. Stąd odpowiedź na to pytanie wydawać się więc może wręcz oczywista. (śmiech)

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.